hanys_hans napisał: > II > > 2 lipca 1948 roku zdarzyła mi się niemiła przygoda, o której trzeba tutaj > wspomnieć ze względów dość zasadniczych. Każdy pisarz, który przeżył > coś podobnego, powinien to wyjaśnić. Wieczorem tego dnia pożegnałem się z > kolegami w Jamie Michalikowej w Krakowie i powędrowałem do znajomych. Drzwi > otworzyła mi pani domu. Po wyrazie jej twarzy od razu się zorientowałem, że coś > > jest grubo nie w porządku. Obok niej stał młody, wysoki blondyn. Gestem lewej > ręki zapraszał mnie do środka, jakby to on właśnie był gospodarzem. Prawą > dłoń trzymał w kieszeni marynarki, której materiał opinał się wyraźnie na > wydłużonym, kanciastym przedmiocie. Wpadłem w "kocioł". Najbliższe osiem > tygodni spędziłem w gmachu krakowskiego UB i w Warszawie, na Mokotowie. > Historia ta uzyskała pewien rozgłos, gdyż zajęły się nią zagraniczne > radiostacje nadające po polsku. W prasie emigracyjnej też ślad pisany został. Z > > tego także względu uważam za konieczne wspomnieć o niej w tym szkicu. Wbrew > jednomyślnemu zdaniu owej prasy i rozgłośni historia ta nie miała nic wspólnego > > z moją działalnością publicystyczną i wcale nie nosiła charakteru represji. > Urząd Bezpieczeństwa miał po prostu jak najpoważniejsze podstawy do > podejrzewania mnie o nielegalną robotę. Moi dawni towarzysze uprawiali nadal > konspirację i — bez żadnego zresztą związku z tą działalnością — by > wali we > wspomnianym przed chwilą mieszkaniu (gospodarz jego miał nieco później proces, > zakończony uniewinnieniem). Nie mam na to żadnych dowodów, ale jestem głęboko > przekonany, że moja "ranga" publicysty nie tylko mi w tym wydarzeniu nie > zaszkodziła, ale na odwrót — znacznie dopomogła. Kłopot po prostu z takim > > jegomościem, sprawa od zewnątrz całkiem inaczej wygląda niż jest w istocie... > Toteż po ośmiu tygodniach znalazłem się na wolności — bez żadnych zastrze > żeń > czy ograniczeń. Od czasu tego doświadczenia żywię najgłębsze przekonanie, że > pisarze byli ostatnią kategorią ludzi, która by się mogła obawiać represji ze > strony dawnego MBP. Nie mam najmniejszego zamiaru wybielania tej instytucji, > ale trzeba mówić prawdę, jeśli się chce wyjść na równe drogi. "Pronzitiels- > kij g 'adonaczelniczeskij wzor"la przejawiać się mógł w najrozmaitsze > sposoby, ale nie należało się specjalnie obawiać, że najostrzejsza nawet > dyskusja z dr. Faulem2 musi zaprowadzić za kratki. Suum cuique...3. > W związku z tym sądzę, że wielu ludzi już od samego początku mogło > o wiele uporczywiej bronić tych samych haseł wolności, o które zaczęto się > chórem upominać dopiero w roku 1955 i 1956. Może piśmiennictwo polskie > uniknęłoby wtedy niejednej porażki i kompromitacji. Z goryczą myślę o historii > Czesława Miłosza. Ludzie, którzy już w roku 1945 mieli taką sławę pisarską jak > on, mogli swoją postawą wywrzeć wpływ na rzeczywistość. Mogli przynajmniej o > ten wpływ walczyć. Czesław Miłosz nie jest wolny od osobistej odpowiedzialności > > za wytworzenie się stanu rzeczy, który później jego samego skłonił do ucieczki. > Niejeden sławny pisarz polski od samego początku bronił wolności. Bronili jej > też mali, nikomu przedtem nie znani ludzie. Przez cały czas pobytu w areszcie > raz jeden rozmawiałem o swojej publicystyce. Była to dość żywa, ale > nieoficjalna wymiana zdań — nikt jej nie protokołował — zawierała j > ednak > momenty mocno charakterystyczne. Do pokoju, w którym się odbywało jedno z wielu > > przesłuchań, nieoczekiwanie wszedł dyrektor departamentu śledczego, pułkownik > Różański. > — Dlaczego pan pisał o ziemiach odzyskanych? Odpowiedziałem najoczywistsz > ą w > świecie prawdę: bo chcę, żeby zostały przy Polsce. > — Nie! To pańscy mocodawcy kazali panu o nich pisać! Miał oczywiście na m > yśli > jakichś fikcyjnych pozaredakcyjnych "mocodawców". Rozmowa na ten przedziwny > temat trwała może ze czterdzieści pięć minut, utrzymana była w tonie całkiem > poprawnym, dała mi sporo do myślenia, ale pod jednym przynajmniej względem nie > stanowiła dla mnie niespodzianki. Było to w lecie 1948 roku. Już od dwóch lat > przywykałem do swoistego systemu podejrzeń, który nieco później profesor Józef > Chałasiński odważnie nazwał duchem hitlerowskiej denuncjacji, panoszącym się > w prasie polskiej. Nie zachwycałem się sposobem myślenia wspomnianego > pułkownika, nie sądziłem zresztą, że on wierzy w to, co plecie. Wiele rzeczy > można jednak było sobie wyjaśnić (nie usprawiedliwić!) pamiętając o znanym > zjawisku deformacji zawodowej. Ale obyczaje, ale duch urzędu śledczego > w prasie, w tygodnikach literackich... to już — darujcie — trochę z > anadto... > I to obyczaje sądownie uznane później za przestępstwo szczególnie szkod- > liwe i podłe. Nie mam zamiaru szczegółowo się babrać w tych wspomnieniach. > Roczniki czasopism są po bibliotekach, każdy sam może się zapoznać z dziejami > najrozmaitszych "polemik", parę przykładów nie zawadzi jednak. Ogłosiłem kiedyś > > w "Odrze" artykuł na temat reedukacji Niemców. Nadałem mu dość wymowny > tytuł "Przebudowa i pięść". Wkrótce potem pewien "Szymon-Gorliwiec" napisał > w "Odrodzeniu", że autor owego artykułu w niezrozumiały sposób "wije się i > kluczy". A na czyją korzyść może działać taki, który "wije się i kluczy" w > artykule o reedukacji Niemców napisanym i wydrukowanym w roku 1946? Oczywiście > na korzyść hitleryzmu. Inny wniosek nie jest możliwy. Pozostawałoby więc > tylko skłonić autora do wyjawienia "mocodawców", którzy mu kazali > perfidnie "wić się i kluczyć". Wiele przykrych i słusznych rzeczy napisano > ostatnio o dawnym MBP. Obawiam się jednak, że jakiś przyszły historyk gotów nie > > całkiem uwierzyć tym zarzutom, gotów może nawet wysławiać liberalizm władz > śledczych, które puszczały mimo uszu doniesienia gorliwie składane przez prasę, > > nie zarządzały aresztowań, nie rozpoczynały dochodzeń. Nie bronię Różańskiego. > Twierdzę natomiast, że nie tylko on i jemu podobni odpowiadają za wytworzenie > atmosfery moralnej, w której mogło rozkwitać gangsterstwo, ubrane w > pozory "prawa". W dziesięciolecie wybuchu wojny ogłosiłem w "Tygodniku > Powszechnym" artykuł okolicznościowy. Obszerna replika "Kuźnicy" nazywała > mnie (cytuję dosłownie): "przysięgłym adwokatem zdrady narodowej". > Stwierdzam, że "polemika" ta nie naraziła mnie na żadne przykrości > natury urzędowej. Jakoś jednak nie dano posłuchu oburzonym wykrzyknikom > kuźnicowego rzecznika "gniewu ludu". Inaczej by na pewno wyglądały roczniki > i "twarz" prasy polskiej, gdyby na terenach pozostawionych w spokoju przez > pułkownika Ret co — sami piszący przestrzegali reguł uczciwej gry. Jeden > z > publicystów emigracyjnych nazwał niektóre chwyty prasy krajowej "argumentami > polemicznymi ad Bezpiekam". No cóż. "Bezpieką" okazała się głucha na apele w > rodzaju: "Przyciąć pazury" (dosłowny tytuł jednego z wystąpień prasowych). Taka > > jest, niestety, prawda, utrwalona w druku. Nie warto by może wspominać o tym > wszystkim, gdyby wiadoma atmosfera moralna, wytworzona w latach czterdziestych, > > nie miała wpływu na losy publicystyki w Polsce. Było inaczej, akurat odwrotnie. > > System oskarżeń, podejrzeń, insynuacji, system intelektualnego szpiclostwa > wreszcie — zarzynał publicystykę tępym nożem i jeszcze kopał dla niej głę > boki > grób. Przecież sama istota tego gatunku pisarskiego polega na odwadze > i niezależności myśli. Artykuł w gazecie nie jest notą dyplomatyczną. > Oględność jest może cnotą u ambasadora, lecz przestępstwem u publicysty, > który m