hanys_hans napisał: > III > > Nie daję jeszcze spokoju owym napiętnowanym przez profesora Chałasińskiego > metodom polemicznym, ponieważ one właśnie wywarły bardzo znaczny wpływ na moje > losy pisarskie. Dzięki nim kurczowo i z uporem trzymałem się prasy katolickiej. > > Z "Tygodnika Powszechnego" wystąpiłem w styczniu 1950 roku. Decyzję tę > powziąłem bardzo nagle, jeszcze w przeddzień wcale jej nie przewidując. > Zaproszony do Warszawy przez Bolesława Piaseckiego dowiedziałem się, że rząd > zamierza mnie mianować członkiem komisarycznego zarządu zrzeszenia "Caritas", > co ma nastąpić za kilka godzin. Stanąłem wobec konieczności czysto politycznej. > > Zdawałem sobie sprawę, że cała operacja z "Caritasem" przeprowadzana w sposób > mało delikatny, ma jednak na celu zawarcie porozumienia między rządem a > episkopatem. Byłem stanowczo przeciwny jakimkolwiek zatargom politycznym na tle > religijnym. Jeśli już koniecznie komuniści mają się z katolikami wziąć za > łby, to proszę bardzo — tyle jest w Europie pięknych krain — wszędz > ie, byle nie > w Polsce... Dosyć roli królika doświadczalnego, wystarczy miłej zabawy. Chcąc > mieć swobodę decyzji, wykorzystałem przypadkową obecność w Warszawie Jerzego > Turowicza i wystąpiłem z redakcji jeszcze przed otrzymaniem nominacji. W > przeciągu kilkunastu najbliższych miesięcy, do czerwca 1951 roku, pisywałem > w "Dziś i Jutro" oraz w "Słowie Powszechnym". W zarządzie "Caritasu" > pozostawałem do września 1950 roku, niczym się w tej pożytecznej instytucji nie > > odznaczywszy. Dawno już doszedłem do wniosku, że w roku 1945 Polska weszła na > jedyną drogę, która w ogóle wiodła w przyszłość. Plan Sześcioletni trafił w > samo sedno marzeń o ojczyźnie, która by nareszcie przestała być cywilizacyjną > martwicą. Pomimo to wytrwale trzymałem się wydawnictw > kierunku, z którym łączyło mnie coraz mniej. Kiedy dzisiaj patrzę na te rzeczy > z perspektywy kilku lat, nie żywię wątpliwości, że istotną przyczyną tego uporu > > były zjawiska, o których napomknąłem w rozdziale poprzednim. Wcale się nie > wypieram ani szlacheckich, ani conradowskich pojęć o tym, co godzi się czynić, > a czego nie. Jakie są, takie są dzisiejsze "Nowa Kultura" i "Przegląd > Kulturalny", ale tamtej miłej tradycji nie pielęgnują. Ostatni mój artykuł > w "Słowie Powszechnym" ukazał się w czerwcu 1951 roku i był poświęcony > odbudowie katedry wrocławskiej. Właśnie wtedy w świątyni tej, pięknie > przybranej barwami narodowymi oraz błękitnymi sztandarami Ruchu Pokoju, odbyła > się uroczystość poświęcenia. Wieczorem na bankiecie ministrowie i najwyżsi > przedstawiciele krajowej hierarchii kościelnej wznosili toasty na cześć > porozumienia, zawartego czternaście miesięcy wcześniej. Można było ze spokojnym > sumieniem odejść z prasy katolickiej. W lipcu tegoż roku zacząłem > współpracować z "Życiem Warszawy". W tym czasie publicystyka polska spoczywała > już w letargu. Wspomnę o jednym tylko wydarzeniu, jakie mi się przytrafiło w > pewnym periodyku. Napisałem, że w Kielecczyźnie jest miejscowość o takiej > nazwie, którą nawet Polak wymawia z trudem: Krzciecice. Bez mojej wiedzy > przerobiono to zdanie, ugrzeczniono je, by nie popaść czasem w podejrzenie o > zniewagę narodu polskiego. Pozostawał reportaż. Aż do roku 1954 zajmowałem się > niemal wyłącznie nim. Warsztat pracy przeniosłem z Warszawy na bardzo głuchą > prowincję kielecką, do Szczekocin, do pewnej miłej oficynki, wybudowanej za > Stanisława Augusta. Zająłem się reportażem naukowym (w roku 1952 pisząc też > książkę o powstaniu styczniowym). Czułem, że na tym terenie będę miał najwięcej > swobody. O innych przyczynach, które mnie tam ciągnęły, nieraz już > wspominałem i w książkach, i w artykułach. Pogranicze literatury musi się > rozszerzyć w kierunku nauki, gdyż w przeciwnym razie świat się stanie > niewyrażalny dla tradycyjnych gatunków pisarskich. Istotną cechą huma- > nizmu jest wszechstronność zainteresowań i dlatego właśnie — niestety > — dzisiaj rzeczownik: humanista — na dobry ład trzeba by za każdym > prawie razem ujmować w cudzysłów. Termin ten nabrał bowiem sensu > negatywnego i oznacza u nas „intelektualistę" (cudzysłów również nie- > zbędny), który się nie interesuje biologią, geografią i medycyną, którego > technika, ekonomia, a nawet historiografia właściwie nie obchodzą. > Lista grzechów powieści „produkcyjnej" wygląda okazale. A może > klęska była nieunikniona także ze względów zasadniczych, czyli nie > mających nic wspólnego z lakierem, schematyzmem i komenderowaniem? > Autor, który się zajmie tematem tradycyjnym — a więc sprawami wojny, > polityki, pracy na roli, handlu itp. — na ogół potrafi językiem potocznym > wyrazić to, co najbardziej tam interesuje człowieka, wpływa na jego los, > a niekiedy i rozstrzyga o nim. To, co stanowi samą istotę takiego dzieła > ludzkiego jak nowoczesna fabryka, nie da się „wysłowić" bez języka > wyższej matematyki. Pozostają peryferia, ale na nich się chyba nie da > zbudować arcydzieła. Czyżby zatem jedna z najważniejszych dziedzin > twórczości współczesnego człowieka mogła wejść do literatury tylko jako > martwe i niezrozumiałe tło? Czy odraza, którą czuł Conrad, kapitan żaglowca, do > > okrętów parowych nie była czasem odruchem literata, którego niepokoi > niedostępny świat nowoczesnej techniki? Zostawmy jednak w spokoju kwestie > teoretyczne. Rok 1951 stanowił chyba samo dno okresu, zwanego dziś potocznie > "epoką kultu jednostki". Gorliwie się dziś zajmujemy jego grzechami. > Dlatego nie od rzeczy może będzie wspomnieć o szczegółach drobnych > wprawdzie, ale pomocnych, jeśli chodzi o ścisłość sądów dotyczących tego > czasu. Doskonale rozumiałem, że sfery polityczne czego innego by raczej ode > mnie wyglądały niż nagłych zainteresowań dla archeologii, mikrobiologii > tudzież zawiłości powstania styczniowego. Przez poprzednie lata było się > ostatecznie publicystą politycznym, który po wyjściu z prasy katolickiej > wylądował na dobrowolnie wyszukanych „marginesach". Miewałem, owszem, roz > maite > propozycje i sugestie, czynione jednak w sposób kurtuazyjny, śmiało mogę nawet > powiedzieć — delikatny. A wspomnieć jeszcze koniecznie potrzeba, że chodz > iło o > takiego osobnika, który — nie licząc już sporów, zatargów i podejrzeń > powojennych — przed wojną był oficerem rezerwy Korpusu Ochrony Pogranicza > , a > podczas wojny w najbardziej krytycznym momencie — w czerwcu i lipcu 1944 > roku — > należał do VI Oddziału Sztabu Wileńskiego Okręgu Armii Krajowej. O wszystkim ty > m > sfery polityczne jak najdokładniej wiedziały (lepiej nawet niż ja sam, bo > pamięć ludzka zawodzi, papierzyska w MBP — nigdy). Sytuacja, przyznajmy, > znakomicie ułatwiająca nacisk, a nawet zwykły szantaż. Ani jednego, ani > drugiego nie było. Mogłem sobie spokojnie siedzieć w Szczekocinach, pisując > niemal wyłącznie o archeologii i o konfliktach ludzkiej krwi. Kiedy napisałem > pierwszy reportaż o pracach mikrobiologów, polityczna opinia o nim wypadła tak: > "— Uczonokracja! Wy chcecie, żeby uczeni światem rządzili, ale my > tego nie chcemy". W tym samym roku Państwowy Instytut Wydawniczy zawarł ze mną > umowę na całą książkę o Instytucie Ludwika Hirszfelda. Na mocy osobistego > doświadczenia jestem przekonany, że inaczej by sprawy wyglądały, gdyby pełnia > władzy znalazła się w rękach pewnych ugrupowań postępowych katolików. O, jakże > inaczej! Wcale nie jest powiedziane, że świat poznał już najbardziej idealne > wydanie "kultu jednostki". Późną jesienią 1950 roku na