szwedzka
31.01.04, 12:44
W lipcu 2000 r. zawieram umowę z wydawnictwem na tłumaczenie książki. Książkę
zaproponowało wydawnictwo. Nieduże, raczej niekomercyjne, cieszące się dobrą
opinią. Termin tłumaczenia czerwiec 2001, termin wydania czerwiec 2002,
płatność za tłumaczenie 50% po oddaniu tłumaczenia, 50% po wydaniu książki.
Dwa lata czekania na pełne honorarium trochę długo, ale widać wyraźnie, że
wydawnictwo nie najbogatsze, woli dać dłuższe terminy, ale się z nich
wywiązać. W sumie rozsądnie, a co tu dużo mówić, na wydawanie literatury
szwedzkiej za dużo chętnych nie ma, bierze się, co jest, i nie marudzi.
Książka nieduża, 8 arkuszy, rok na tłumaczenie aż nadto, oddaję w terminie.
Za pierwszą ratę honorarium planuję remont, ale wiem, jak jest, śpiewkę znam
na pamięć: przejściowe kłopoty, bo trudny rynek książki itede, itepe,
zapłacą, to zawołam ekipę remontową. Ale dostaję potwierdzenie - o które nie
proszę - że pieniądze wpłyną w ciągu tygodnia. Dobra nasza, myślę sobie, nikt
nie deklaruje zapłaty w ciągu tygodnia, nie mając pieniędzy, wołam ekipę. Po
tygodniu pieniędzy nie ma, ale ekipa się grzebie, więc na razie nie ma
problemu. Pytam w wydawnictwie, co jest. Przepraszamy, już przelewamy
pieniądze. Świetnie. Przelew szedł kolejny tydzień i nie doszedł. Dzwonię do
wydawnictwa, bo majster łypie na mnie wzrokiem, że gość jestem podejrzany,
niewypłacalny. Łapię szefa wydawnictwa pod komórką, a ten się dziwi, że
przecież zlecił przelew księgowej. Mówię, że do niej zadzwonię, szef na to,
że sam załatwi. Aha, facet kręci, i to był pierwszy dzwonek alarmowy. Z
pierwszej raty po wielu dopominaniach się dostałem raptem część.
Kwiecień-maj roku 2002, książka ma być w czerwcu, a tu żadnego zawiadomienia
o korekcie autorskiej, nic, trochę późno. Piszę do wydawnictwa. Mamy
trudności, książki w tym roku nie wydamy. Nie: przepraszamy, mamy trudności,
czy zgodziłby się pan przedłużyć termin oznaczony w umowie, tylko: nie
wydamy. A kiedy wydacie? Na początku przyszłego roku. Dobrze, niech będzie.
Wydawnictwo niekomercyjne, na pewno cienko przędzie, trzeba być wyrozumiałym.
Początek roku 2003, piszę do wydawnictwa z pytaniem, kiedy dostanę resztę
honorarium, bo planowany termin wydania, czyli płatności drugiej raty, minął,
a jeszcze wiszą mi część pierwszej, i z pytaniem, kiedy książka będzie
wydana. Odpowiedź: na razie nie planujemy wydania. Krew mnie już zalała, ale
ktoś w wydawnictwie zreflektował się, że nie przyszedł tłumacz z ulicy,
pytając, czy łaskawie mu coś wydadzą, tylko pyta tłumacz, z którym
nieopatrznie podpisali umowę. Zaraz przychodzi drugi mail: ustalamy właśnie
plany wydawnicze, prosimy o trochę cierpliwości - do końca stycznia zapłacimy
drugą ratę i podamy termin wydania. Zaczął się luty, nie ma ani pieniędzy,
ani terminu. Dopominam się o odpowiedź i pieniądze. W końcu dostaję odpowiedź
(pieniędzy nie): mamy trudną sytuację, książkę wydamy do końca czerwca 2004
roku. Nie: przepraszamy, mamy trudności, czy zgodziłby się pan przedłużyć
termin oznaczony w umowie, tylko: wydamy do końca czerwca 2004. To mi się już
zdecydowanie przestaje podobać, dostrzegam też, że trudna sytuacja jest
wygodną wymówką, bo wydawnictwo inne książki regularnie wydaje, ma dobre
układy z pewną ogólnopolską gazetą i większość jego książek jest tam
recenzowanych. Akurat tę gazetę czytam, więc zaczynam czuć się robiony w
konia.
Piszę do wydawnictwa, że na taki termin się nie zgadzam, tym bardziej, że nie
mam żadnej gwarancji, że zostanie dotrzymany. Proponuję dwa warianty: dłuższy
termin płatności zaległego honorarium, krótszy wydania lub krótszy termin
płatności a dłuższy wydania, maksymalnie do końca 2003 roku. Odpowiedź od
szefa wydawnictwa: odpowiada nam ten dłuższy termin płatności, a książkę
wydamy do końca czerwca 2004 roku. Odpisuję, że takie negocjacje są
niepoważne, była to propozycja wiązana, a nie że wydawnictwo wyskubie sobie z
niej, co mu pasuje. Odpowiedź od szefa wydawnictwa: potwierdzamy chęć wydania
książki do czerwca 2004 roku.
Na takie dictum, siadam i piszę pismo, że na podstawie artykułu 57 ustawy o
prawie autorskim wyznaczam wydawnictwu termin wydania książki do 31
października 2003 r., w razie niewydania wypowiem umowę i będę ubiegał się o
odszkodowanie przewidziane w tym artykule. Brak odpowiedzi. We wrześniu
strona szwedzka, która otrzymała kopię ww. pisma, zgłasza się z prośbą, czy
nie byłbym skłonny przesunąć tego terminu do końca roku. Odpisuję, że jest to
rozsądny kompromis, ale jest to termin ostateczny, wysyłam też pismo takiej
treści do wydawnictwa. Brak odpowiedzi.
Książka do końca grudnia nie zostaje wydana.
2 stycznia 2004 r. wysyłam pismo wypowiadające umowę i żądanie odszkodowania.
Jak ktoś uważa, że dotąd były jaja, to niech czyta dalej. Nagle w
wydawnictwie, które nie odzywało się do mnie przez osiem miesięcy, robią się
rozmowni.
Szef wydawnictwa: Książka została skierowana do druku w grudniu, ale z
przyczyn od nas niezależnych druk zostanie zakończony pod koniec stycznia.
Ja: Nie wierzę. Bo czemu nie poinformował mnie pan o tym przed końcem
grudnia, miał pan przecież pismo, że po 31 grudnia wypowiem umowę? Poza tym,
jak to skierował pan do druku, bez korekty autorskiej? I wreszcie tak się
składa, że wiem, ile trwa druk książki, góra trzy tygodnie. Umowę
wypowiedziałem, proszę zapłacić odszkodowanie.
Szef wydawnictwa: Nadal jesteśmy zainteresowani wydaniem tej książki. Wydamy
ją do końca czerwca 2004 r., bo mamy trudną sytuację [oba terminy - trudna
sytuacja i czerwiec 2004 - skądś znane, nie? - przyp. mój] i musieliśmy
przełożyć wiele tytułów zaplanowanych na 2003 rok.
Ja: Jaki 2003 rok? Książka miała być wydana w czerwcu 200_2_ roku. W trudną
sytuację też nie wierzę, bo wydawnictwo w trudnej sytuacji nie czyni takch
inwestycji. [Niestety nie mogę podać, o jaką inwestycję chodzi, bo mogłoby to
zidentyfikować wydawnictwo.] Z odszkodowania nie zrezygnuję, najwyżej mogę je
rozłożyć na raty. Trzy raty i termin wydania do końca kwietnia.
Szef wydawnictwa: Zgadzamy się na przyśpieszenie [sic!] wydania, chcąc
uczynić zadość pańskim warunkom. O jakim odszkodowaniu pan pisze?
Ja: O dodatkowym wynagrodzeniu przewidzianym w artykule 57 ustawy o prawie
autorskim w razie niewydania książki w oznaczonym umową terminie i po
dodatkowym półrocznym terminie.
Szef wydawnictwa: Nie uważam, żeby należało się panu jakieś odszkodowanie.
Wobec takiego stawiania sprawy książkę wydamy do końca czerwca.
Ja: Wydawnictwo złamało umowę, a pan uważa, że tłumaczowi nie należy się
odszkodowanie, mimo że przewiduje je w takiej sytuacji prawo autorskie? O to
odszkodowanie miałem prawo wystąpić rok wcześniej. Nie zgadzam się na termin
czerwcowy. Wypowiedzenie umowy jest wiążące, a odszkodowania będę dochodził
na drodze sądowej.
Szef wydawnictwa: Proszę pana! Nasze wydawnictwo nie łamie umów! To pan nie
wykazuje woli porozumienia!
Ja: [cytuję umowę]: „Wydawca zobowiązuje się wydać utwór (...) nie później
niż do 30 czerwca 2002 roku.” To gdzie ten utwór jest, skoro wydawnictwo nie
złamało umowy?
Szef wydawnictwa: [Brak odpowiedzi]
To jeszcze nie koniec. Po całej tej wymianie korespondencji, którą tu
przedstawiłem w streszczeniu, zachowując sens i niektóre sformułowania,
dostaję list od wydawcy szwedzkiego: „Informujemy, że wydawnictwo z dniem 31
grudnia 2003 r. straciło prawa do wydania książki zgodnie z wcześniejszymi
zapowiedziami.”
Komentarz: Tłumacz wywiązał się z umowy, wydawnictwo nie. Wydawnictwo nie
dotrzymało ustaleń pisemnych. Arbitralnie przekładało terminy określone w
umowie, przy czym tych nowych terminów (chodzi też o płatności) również nie
dotrzymywało. Ale wydawnictwo, czy raczej jego szef, uważa, że wydawnictwo
jest w porządku, bo „nie łamie umów” i gdyby nie ten łajza tłumacz, który