algebraf
16.06.15, 13:58
Czy może ktoś ma podobny problem jak ja? Jesteśmy w związku prawie 9 lat, od 6 małżeństwem i rodzicami. Ja obecnie 47 ona 36, dość późno się ożeniłem choć kobiet w życiu miałem mnóstwo.
Moja żona jest osobą nieprzeciętnie zdolną, obdarzona wielkim ilorazem inteligencji, odnoszącą wielkie sukcesy na polu zawodowym, lubianą przez wszystkich. Zrobiła dwa fakultety, prestiżowe studia podyplomowe, pracuje na wysokim stanowisku w międzynarodowej korporacji. Mamy dom na wsi z ogródkiem, psa, kota, zero problemów finansowych - no wszystko wygląda jak w bajce.
Moja sytuacja zawodowa może nie jest tak rewelacyjna jak żony, ale też jestem menedżerem w spółce giełdowej i też radzę sobie niezgorzej. Jednak moja praca i odpowiedzialność jaka ponoszę to jakieś kilka rzędów wielkości mniej w stosunku do pracy mojej żony.
O zdolnościach mojej żony wiedziałem od początku i przez pewien początkowy czas przeszkadzało mi to, ale potem uznałem, że nie ma co z nią rywalizować, bo i tak nie dam rady i trzeba pokochać taka jaką jest. I tak się stało. Była wielka miłość, nawet nie sądziłem, że coś takiego jest możliwe.
Wszystko było dobrze do momentu gdy pojawiło się dziecko. Wiadomo to okres trudny dla każdej pary. Zacząłem obserwować wtedy coś w rodzaju roszczeniowej postawy mojej żony w stosunku do mnie jeśli chodzi o podział domowych obowiązków. Żeby była jasność - nigdy się od nich nie uchylałem, zresztą umiem to robić bo miałem młodsze rodzeństwo, którym musiałem się opiekować. Zresztą w domu w większości sprzątam ja, pościel zmieniam ja, dziecko czeszę ja, potrafię gotować, prasować etc. I wszystko byłoby jeszcze do zniesienia, ale ta postawa robiła się jednak dość ekstremalna wręcz świadcząca o chęci odwrócenia ról - miałem wrażenie, że to ja powinienem być matką, a ona ojcem. To wrażenie potęgowało się przez następny czas i spowodowało u mnie kompletną blokadę jeśli chodzi o postrzeganie kobiecości w mojej żonie. Doprowadziło to do długiej przerwy w relacjach łóżkowych i do terapii małżeńskiej i psychologa, na które w końcu wspólnie się zdecydowaliśmy. Terapia przyniosła dobry efekt, wiele spraw sobie wyjaśniliśmy, m.in. sposób wzajemnego postrzegania ról męskich i kobiecych, stereotypy wrodzone w dzieciństwie etc. Po terapii wrócił seks i to naprawdę w świetnym wydaniu, wydawało się, że wszystko wróci do normy.
Niestety po kilu miesiącach problem pojawił się ponownie. Żona przyznała mi się, że to praca przynosi jej największą satysfakcję, że jej temperament musi być karmiony non stop jakimiś wydarzeniami, że dom na wsi to jednak dla niej nuda bo ona lubi życie, znajomych, koncerty, wyjścia etc, a obowiązki domowe to tylko pierdoły.
To spowodowało, że znów przestałem widzieć w niej kobietę, a kiedy w delegacji służbowej straciła panowanie nad przyziemnymi (ale ważnymi) sprawami zacząłem bać się czy nie straci panowania nad samochodem gdy będzie jechać gdzieś z naszym dzieckiem. Zwrócenie jej na to - i na inne podobne sytuacje - uwagi spowodowało nowe konflikty i ponowne ochłodzenie relacji. Mnie się wydaje, że ona jest szkolnym przykładem pracoholika (potrafi spędzić nad komputerem czas od 7 rano do 2 w nocy bez większego uszczerbku na stanie umysłu) który, jak alkoholik, nie jest świadom swojej choroby i ma dookoła wszystkim za złe, że go o to podejrzewają. To tylko moja hipoteza, mogę nie mieć racji, ale pewnie czeka nas kolejna terapia.
Moje pytanie jest jednak inne: czy czuliście się kiedyś trochę jak miernoty w związku? Jak ktoś kto nie nadąża za partnerem i wie, że nigdy nie nadąży bo nie jest w stanie? Ktoś kto nigdy nie zaspokoi temperamentu partnera? Może ktoś z Was ma jakieś doświadczenia i mógłby się podzielić. Albo jakieś przemyślenia?
Żeby było jasne - nie skarżę się, biorę to na klatę, jestem silnym facetem, mam poczucie własnej wartości i nie mam żadnej depresji z tym związanej. Chodzi mi raczej o odniesienie się do takiego zjawiska, doświadczenia innych i być może pomysły na życie z tym.
Co myślicie?