oleg3
18.01.19, 07:18
Wiara we wszechmoc prawa jest znacznie większa niż wiara we wszechmoc medycyny, ale prawu to na zdrowie nie wychodzi, niestety.
Jeżeli lekarz mówi nam, że nie wie, jaka jest przyczyna niepokojących objawów, że musi przeprowadzić dodatkowe badania, analizy, wykluczyć różne hipotezy, a ciągle nie może postawić diagnozy – nie mamy pretensji. Ze zrozumieniem, admiracją i prawdziwą fascynacją śledzimy diagnostyczne zmagania aroganckiego i genialnego doktora House’a. Rozumiemy, że lekarstwo może skutecznie działać tylko wtedy, gdy jest prawidłowo dobrane i aplikowane zgodnie ze wskazaniami. Pokornie akceptujemy „opór materii” i istnienia choroby nie uznajemy za dowód bezużyteczności medycyny. Natomiast prawu nie wybaczamy. Samo istnienie patologii uznajemy za dowód bezsiły lub bezsensu prawa, o którym wtedy mówimy, że „nie działa”, albo „że jest złe”, a więc „trzeba je zmienić”, i to najlepiej rozbudowując wachlarz kompetencji prokuratora i represji przez niego stosowanych. Nie dopuszcza się myśli o tym, że prawo jest wprawdzie reakcją na patologię, ale nie spowoduje, że jej w ogóle nie będzie; że przyczyny przegranej prawa nie zawsze i nie w pełni mają związek z tym, jaką prawo ma treść, lecz że zależą one od warunków, w jakich prawo działa i jaki poziom (zawodowy, organizacyjny, aksjologiczny, etyczny) reprezentują czyniący z prawa użytek; że wreszcie governance wykonywana przez prawo nie zawsze dokonuje się tylko poprzez represję. Istnieje wszak jeszcze odpowiedzialność cywilna (i to w różnych postaciach). I nie zawsze represja wymaga aktywności prokuratury, bo istnieją także przestępstwa prywatnoskargowe. Niby to wszystko jest wiadome, a przecież ciągle zwodniczym urokom pokusy karania ulegają nie tylko nieoświeceni i zmanipulowani, ale także politycy (tych posądzam raczej o populistyczne wyrachowanie), stabloidyzowane media, a nawet prawnicy, którzy – wydawałoby się – są uodpornieni na takie manewry.
Nie tak dawno zwrócili się do mnie redaktorzy „Tygodnika Powszechnego” z prośbą o podpisanie apelu skierowanego przeciw mowie nienawiści, zwłaszcza tej obecnej w Internecie. Kto choć raz wszedł na jakieś forum, wie, o co chodzi. Redakcja połączyła apel z propozycjami wzmocnienia ograniczeń i kontroli (premoderacja) treści umieszczanych w Internecie, a także postulatem „surowego karania”, gdyby istniejące zakazy nie były przestrzegane. I tutaj zabito mi ćwieka. Zgadzam się z intencjami: zamanifestowaniem niechęci i sprzeciwu wobec werbalnej swawoli i poniżania ludzi przez anonimowych siewców nienawiści oraz zdaję sobie sprawę z siły rażenia „złego słowa”. Ale nie spodobała mi się zaproponowana terapia. Dlatego tak napisałam do redakcji: „Nie całkiem mi się formuła waszego apelu podoba: nie tyle chodzi o konieczną zmianę prawa (nie widzę takiej konieczności), ile praktyki (z wygodnej na niewygodną dla prokuratury), a właściwie – uświadomienie prokuraturze tego, czego nie dostrzega aksjologicznie. Akcentowanie kolejnych zmian w prawie to w tej sytuacji nieporozumienie, bo zwraca się uwagę na to, że rzekomo brakuje narzędzi, że trzeba wzmóc formalną represyjność prawa itd. Tak nie chwycimy byka za rogi. Prawda jest taka: prokuraturze się nie chce, bo tak wygodnej. Ale dla mnie taka postawa jest obłudna i abominacyjna. Dlatego podpiszę ten apel, chociaż wasze nawoływania do zmiany prawa mnie nie przekonują, a nawet uważam je za szkodliwe”. Stanęło na tym, że apel podpisałam, a „Tygodnik” opublikował to moje votum separatum w oddzielnym liście. Oczywiście nikt na to ostatnie nie zwrócił uwagi, jak to z „separatami” – niestety – zazwyczaj bywa.
Jakieś 50 lat temu, kiedy dopiero wkraczaliśmy w „wiek informacji”, Kanadyjczyk Marshall McLuhan powiedział, że elektroniczne media (wówczas – jesz-cze w erze przedinternetowej - najnowocześniejszym medium była telewizja) zrodziły globalizację komunikacyjną, w której „medium staje się przekazem”. Że miał rację, to widać. Internet jest wszak tylko środkiem, instrumentem, medium. A przecież charakter tego medium, jego transgraniczność, niezależność od rządów i hierarchii, wydaje się mieć większy wpływ niż sama przekazywana treść. Wokół Internetu i tego, komu przypadnie ta dziko dotychczas rosnąca jabłoń, ciągle toczą się wojny i podchody, których tylko próbkę mieliśmy przy sporze o ACTA. Ale w dyskusji pod hasłem „mowa nienawiści w Internecie”, w którą wpisuje się apel „Tygodnika”, pojawia się inne, podwójne nieporozumienie. Bo słowo w Internecie ma (jak na razie) identyczny prawny walor co słowo pojawiające się w gazecie, radiu czy telewizji. To, co występuje w Internecie, podlega więc identycznej prawnej ocenie jak to, co umieszcza się w innych mediach.
I nie ma powodu, aby fakt użycia Internetu jako środka przekazu dawał podstawy do odmiennego prawnego traktowania tego, co tam ujęto. I to zarówno In plus, jak i in minus. I to jest pierwsze nieporozumienie – rodzaj środka przekazu z punktu widzenia istniejącego prawa chroniącego przed „złym słowem” jest prawnie nierelewantne. Po drugie, „mowa nienawiści” – ang. hate speech – to w ogólnym przekonaniu każdy rodzaj „złego słowa”, motywowanego nienawiścią, a nawet zwykłą niechęcią. Tymczasem jest to termin zarezerwowany dla regulowanego przez k.k. (art. 256) „propagowania totalitarnego ustroju państwa i nawoływania do nienawiści na tle narodowościowym, etnicznym, rasowym, wyznaniowym“. Nie każde sianie nienawiści, nie wszystkie pogardliwe, odzierające z godności i szacunku wypowiedzi dają podstawę do karania i ścigania (z urzędu) z tego właśnie przepisu. Tymczasem publicysty styka i tzw. ulica są skłonne do rozszerzającego rozumienia „przestępstw z nienawiści“, włączając w to wszelkie „złe“ użycie słowa, motywowane niskimi pobudkami. Jeżeli więc np. (niestety, to potwierdzone badaniami!) dzietność lub starość budzą niechęć, to każdą demonstrację tej niechęci skłonni jesteśmy gotowi „podciągać“ pod hate speech. Tymczasem polskie prawo termin ten rezerwuje tylko dla przywołanego art. 256 k.k. oraz zawiera wiele innych przepisów mówiących o sankcjach karnych za delikty słowa (realizowanych w postępowaniach wszczynanych ex oficio albo z oskarżenia prywatnego) lub cywilnoprawnych. To w k.k.: pochwała wojny napastniczej (art. 117 § 3), znieważenie narodu (art. 133), znieważenie Prezydenta RP (art. 135 § 2), znieważenie polskiej lub obcej fagi (art. 137), obraza uczuć religijnych (art. 196), pochwała pedofilii (art. 200 lit. b), rozpowszechnianie pornografii (art. 202), pomówienie (art. 212). A w innych ustawach: zaprzeczanie wbrew faktom zbrodniom komunistycznym lub nazistowskim (art. 55 ustawy o IPN) i – już jako odpowiedzialność cywilna – zakaz naruszenia dóbr osobistych (art. 23 i art. 24 k.c.). Sporo tego. Co więcej, wiele tych sytuacji wiąże się z represją w postaci kar pozbawienia lub ograniczenia wolności. Nie bezpodstawnie nasze prawo może być krytykowane za nadmierną represyjność. Standard „strasburski“ z podejrzliwością przyjmuje kary wolnościowe jako represję za zniewagi, obrazę, naruszenie uczuć religijnych (zwłaszcza dokonanych w ramach dyskursu społecznego, krytyki czy w ramach korzystania z wolności twórczości artystycznej).