oszukany.32
09.03.11, 02:37
W sumie nie wiem od czego zacząć, ale najlepiej byłoby napisać "brak szczęścia przez całe życie"
Całe życie żyłem i żyję w biedzie, może nie takiej "pgr-owskiej" ale w strachu o kolejny dzień - miesiąc, dopóki mieszkał z nami ojciec, było w miarę stabilnie, mieliśmy w końcu lat 80-tych kolorowy telewizor, miałem klocki Lego

i tym podobne. Babcia mieszkała za granicą, ojciec pojechał za granicę trochę zarobił, więc jakoś się "żyło".
Gdy miałem 12 lat ojcu coś odbiło. Sodówa czyli trochę kasy mu uderzyła do głowy, zaczął jeździć na "panienki", zaczął trwonić pieniądze (fakt że trochę zarabiał na handlu spożywką), po 5 latach opuścił nas - mnie, mamę i brata. Zostałem ja, przed maturą, mama na rencie, i mały brat, oraz kilka tysięcy długów.
W międzyczasie babcia która mieszkała pewien czas z nami, musiała wyjechać za granicę, i zostaliśmy naprawdę sami, nasza rodzina od 14 lat to te trzy osoby które wymieniłem, plus siostra matki (też samotna).
Całe życie poświęcałem nauce, co chyba okazało się przekleństwem. Od małego czytałem encykloepedie, słowniki, gazety

, już jak na 12-latka byłem samodzielny, potem był Młody Technik, troszkę komputery (choć tzw. "informatykiem domorosłym" nie jestem), zawsze lubiłem być w ruchu, jakiś rower, sport.
Tak zleciała mi szkoła podstawowa, średnia.
Nie wiem po co poszedłem na studia, wszyscy mówili dasz radę, dostaniesz stypendium potem okazało się że jest to od 200 do 300 zł na miesiąc.
Jakie to było życie, łatwo sobie wyobrazić. Polibuda, a więc masa zajęć, czasem coś się zarobiło, parę 20-50 złotych. Jakoś się przetrwało z semestru na semestr, problemów z nauką nie miałem. Pierwszy rok był tak łatwy, że aż się śmiałem przecież to powtórki z III klasy liceum (niektóre działy jak rachunek różniczkowy, całki, czy obwody elektryczne, albo materiałoznawstwo, mechanika techniczna "studiowałem" sobie sam w klasie maturalnej).
Oczywiście czasem pojawiła się jakaś panna, jakoś tak miałem szczęście że jak się pojawiłem na imprezie (choć było to rzadko raz na kilka-kilkanaście tygodni a bywało że i raz na pół roku) to zawsze miałem obok siebie jakąś "zainteresowaną".
Wolałem wtedy znajomości luźne, nie ukrywam, że wtedy byłem młody i głupi - kto wtedy myśli o czymś poważnym, bałem się że trzeba będzie później np. pokazać dziewczynie swój dom, obraz nędzy i rozpaczy, "zapas" w lodówce w akademiku ... A poza tym były ważniejsze rzeczy, zaliczenia, egzaminy, projekty, czasem nawet korepetycje.
Niestety, kilka ciężkich chorób, w tym schorzenia pulmonologiczne które leczyłem kilka miesięcy, zabieg na urologii, i w końcu przewlekłe niedożywienie, i wyniszczający stres egzaminacyjny (po co ja tak się przejmowałem inni brali to "na luz" nie zdam to nie zdam) wyniszczyły mnie.
No i dałem rady dobrnąć do końca, już powoli zaczynałem na 9. semestrze pisać pracę dyplomową, nie miałem żadnych widoków na pracę, środki finansowe, nie miałem na akademik. Matka nie mogła mi dać, ojciec alimentów nie płacił, zresztą od 6 lat już nie utrzymywał kontaktów z nami, w tym z 13letnim bratem.
I tak poszło później. Jakieś tam nędzne zajęcie znalazłem, nawet zająłem się handlem internetowym, trochę zacząłem zarabiać aby przeżyć i odłożyć, liczyłem że wrócę powtarzać ostatni rok, albo może jakaś dziekanka ... Ale poznałem dziewczynę (w zasadzie to ona mnie

) spotykaliśmy się pół roku, po czym okazało się że ma kogoś.
Załamałem się totalnie, znów postanowiłem zająć się sobą. I tak trwało to przez kolejne lata, raz jakaś praca, raz bezrobocie, wróciłem do starych hobby, zacząłem trochę uprawiać sportu, troszkę się polepszyło.
Jednak gdy skończyłem 31/32 lata coś we mnie pękło. Studia musiałbym już zaczynać od nowa, pracę miałem za 1200 zł

, teraz za 1000 zł, z czego 100 zł wydam na dojazdy.
Uczelnia to wydatek rzędu 1900 zł za semestr, wiem że są możliwe jakieś tam stypendia, ale czy w tym wieku podołam? Trochę rzeczy się zapomniało, jedyny plus to to że jestem bardziej zorganizowany i trochę bardziej doświadczony, gdyż przez te 8 lat trochę kopów dostałem.
Ale praca niepewna, tzw. umowa śmieciowa, szukam czegoś poza tym, będzie ciężko. Marzeniem moim jest praca od poniedziałku do piątku po 7-8 h (mam II stopień niepełnosprawności na uwaga ... depresję

) za 1300-1400 zł na rękę. Wtedy mógłbym wydać na stare sprawy zdrowotne (ortopeda, dentysta, pulmunolog), i troszkę oszczędzać, i może za rok miałbym kilka tysięcy i ruszyłbym ze studiami. Mam nawet takie przeczucie że "nowwe otwarcie" dałoby mi kopa, na pewno bym kogoś poznał.
Ja naprawdę kiedyś byłem nieśmiały, ale dzięki pracy wśród ludzi, studiom, przełamywałem się, teraz np. nie sprawia mi problemu pójść samemu lub ewentualnie z kolegą na imprezę, i się świetnie bawić. Zawsze kogoś poznam przy barze

, albo na parkiecie

, naprawdę gdy ktoś popatrzy z boku, to pomyśli że ze mnie taki mały "wariat" ale pozytywnie zakręcony, nikt raczej nie powie że mam depresję.
Pół roku temu poznałem przez internet na jednym z forów ("tematycznych") dziewczynę. Zaczęliśmy pisać, było wspaniale. Najpierw co dwa dni, potem codziennie, potem 3 razy dziennie, potem 4 razy dziennie. Normalnie myślałem no teraz to mi się już naprawdę uda

Mądra, porządna

(fakt że rozwódka mi nie przeszkadzał), 2 lata młodsza, mieliśmy tyle wspólnych cech, że aż nie wierzyłem, że to jest możliwe. Po 3 miesiącach poprosiła o numer, i zaczęła przebąkiwać, żebym przyjechał do niej. Wcześniej wymieniliśmy fotki i rozmawialiśmy setki razy o wszystkim i o niczym.
W pracy łaziłem zamyślony, po pracy tylko włączałem komputer.
Nagle się okazało, że spotkanie na razie nie, bo nie ma czasu, bo ma szkołę, bo coś tam. W końcu nie wytrzymałem, i zacząłem sprawdzać ją (może to chore ale "musiałem" wiedzieć). Okazało się, że pisuje na dwóch różnych forach, i to co tam wypisuje (jak opisuje swoje życie) to zupełnie co innego niż to co pisze mi. Do mnie np. pisała będziemy spacerować po lesie, ja nie lubię dyskotek, a gdzie indziej jadę z koleżankami na imprezę, musimy oblać zdany egzamin. Zapewniała że się zobaczymy, że jest strasznie samotna, że nie miała nawet nigdy od czasu rozwodu prawdziwego przyjaciela, a tu się okazało, że "sympatyzowała" w czasie pisania ze mną z dwoma co najmniej chłopakami ze swojej okolicy. Jeszcze opisywała koleżankom jak dostawała od nich kwiaty, że jest taka szczęśliwa, że czuję wiosnę mimo iż jest jesień. Mi pisała zupełnie odwrotne rzeczy.
W końcu nie odezwałem się jeden dzień, drugi (częściej ona pisała do mnie popołudniu, czekała aż wrócę z roboty) trzeci, napisałem czwartego dnia bo mnie już nosiło, odpisała "zimno", że musi jechać do kolegi, a potem szkoła, i kurs językowy. W tym momencie powiedziałem jej co myślę, że jest fałszywa, perfidna i wredna i tym podobne.
Już nie uwierzę kobiecie, wystarczy że do dziś mnie boli. Było 5 miesięcy w których "wydawało mi się", i w których się "zabujałem"

, a potem nastąpił bolesny upadek. Fajnie jest się tak zabawić czyimiś uczuciami.
Niestety, to chyba już koniec, ja już na następny raz sił nie znajdę.