gandalph
27.01.13, 15:51
W innym wątku (Wzorcowe poparaństwo w wydaniu polskim x 3) pisałem o trzech skrajnych, wręcz wzorcowych przypadkach polskiego partactwa politycznego. Tym razem, poniekąd dla równowagi, chcę napisać o szczytowym osiągnięciu polskiej polityki, którego nie powstydziłby się sam Machiavelli. Mam na myśli traktat krakowski z 8. kwietnia 1525 roku, uwieńczony tzw. hołdem pruskim dwa dni później, który królowi Zygmuntowi Staremu złożył świeżo upieczony książę pruski, Albrecht Hohenzollern, uprzednio ostatni wielki mistrz Zakonu Krzyżackiego. Mam świadomość tego, że wielu półgłówków oraz, niestety, historyków ma inne zdanie na ten temat, ale już dawno temu prof. Zygmunt Wojciechowski w swojej monografii nt. Zygmunta Starego przekonał mnie o tym, że jest zupełnie inaczej.
Aby znaczenie tego aktu stało się jasne w pełni, trzeba cofnąć się aż do 1410 r. i wyjaśnić, dlaczego po zwycięstwie grunwaldzkim król Władysław Jagiełło i wielki książę Witold nie zdobyli Malborka, co – zdaniem osobników ciężko myślących, za to o rozpalonych głowach – mogło już wtedy doprowadzić do likwidacji Zakonu i tym samym kłopotu. Otóż nic z tych rzeczy, nic nie było łatwe ani proste! Malborka nie zdobyto z dwóch powodów: 1. było to praktycznie niemożliwe z punktu widzenia wojskowego, 2. zdecydowanie niepożądane z punktu widzenia politycznego. Co więcej, gdyby mimo wszystko się udało, mogło na nas sprowadzić poważne kłopoty. „Praktycznie niemożliwe” oznacza tyle, że Malbork można było zdobyć albo z marszu, czyli najpóźniej w godzinach wieczornych 17. lipca 1410, co w ogóle nie wchodziło w grę, albo głodem, w wyniku wielomiesięcznego oblężenia, co zakrawa na kpinę, bo wojska nie starczało nawet na to, by szczelnie zamknąć krzyżacką stolicę (wiadomo, że komtur Henryk von Plauen, tymczasowy zarządca Zakonu, bez przeszkód porozumiewał się ze światem), uziemić go na wiele miesięcy nie można było, a pozostawienie tylko części sił nic nie dawało. Wtedy oczywiście nie wiedziano tego, co znane już dzisiaj: Malbork nigdy, ani wcześniej, ani później, nie został zdobyty szturmem.
Zostawiwszy na boku aspekt militarny skupmy się na politycznym. Przez cały czas istnienia Zakonu Krzyżackiego w Prusach Polska musiała działać niczym bokser, który ma jedną rękę przywiązaną z tyłu do pleców. Działo się tak z jednego zasadniczego powodu: nominalnym zwierzchnikiem Zakonu był papież. Rzecz jasna, w praktyce Zakon czynił wszystko, co możliwe, aby ta kuratela nie wykraczała poza dekorację, ale to nie zmienia faktu, że strona polska musiała się z tym zwierzchnictwem liczyć. Po drugie, Zakon był również ulubieńcem kolejnych cesarzy, co skrzętnie wykorzystywał odpowiednio wzmacniając poparcie zastrzykami gotówki do cesarskiego skarbca. To dodatkowo utrudniało działania Polski, a później Polski i Litwy, skierowane przeciwko Zakonowi. Nie wolno było bowiem zadzierać z tymi dwiema instancjami równocześnie! Pewną swobodę działania dawała stronie polskiej ta okoliczność, że papieże i cesarze byli przeważnie w konflikcie, ponadto to, że akurat w tamtym czasie nierzadko było dwóch albo i trzech papieży równocześnie, którzy nawzajem się zwalczali, musieli więc zabiegać o poparcie poszczególnych władców europejskich. Stąd działania dyplomatyczne i propagandowe, realizowane przez Władysława Jagiełłę przed Wielką Wojną z Zakonem odniosły efekt o tyle, że znacznie mniej ochotników niż zwykle zdecydowało się na pomoc Krzyżakom. Była jeszcze i jedna okoliczność sprzyjająca, mianowicie ta, że (anty)papież Aleksander V był akurat przychylny Polsce. Problem w tym, że zmarł tuż przed wygaśnięciem rozejmu zawartego po początkowej fazie wojny i nie było wiadomo, jakie stanowisko zajmie następca. Dlatego właśnie, mimo zwycięstwa pod Grunwaldem, co stworzyło - zdawałoby się - okazję do rozwiązań radykalnych, strona polsko-litewska musiała działać bardzo powściągliwie, mówiąc krótko - nie wolno było przeciągać struny. I to jest właśnie wyjaśnienie, dlaczego Jagiełło i Witold zwlekali; na polu grunwaldzkim pozostała cała starszyzna Zakonu, oprócz wielkiego szpitalnika, który wprawdzie uciekł, ale załamał się kompletnie. Należało zawrzeć układ, ale pytanie - z kim? Henryk von Plauen, komtur ze Świecia, wykazał się refleksem i zmysłem organizacyjnym, ale był po prostu samozwańcem. Należało czekać, aż ukonstytuuje się nowa kapituła Zakonu.
I jeszcze jedna okoliczność, która dzisiaj może wydawać się zabawna, ale wtedy miała bardzo realne znaczenie i do pewnego stopnia obciążała stronę polską: chrześcijaństwo Litwy było bardzo świeżej daty, podobnie chrześcijaństwo samego króla! A jeszcze korzystanie z posiłków tatarskich i schizmatyckiej Rusi…