gandalph
16.01.21, 00:47
Nie wiem, czy ten wątek powinien być akurat na forum Historia, ale ponieważ słowo „demokracja” jest od stuleci odmieniane przez wszystkie przypadki tak gramatyczne, jak i losowe, uznałem, że nie zaszkodzi „Krótki kurs o demokracji”, a konkretnie o tym, czym jest demokracja, a czym nie jest.
W ujęciu skrajnie infantylnym, by nie powiedzieć – prymitywnym, demokracja ma być tożsama z „głosowaniem większością”. Infantylizm polega na tym, że niby jak miałoby być inaczej, „głosowanie mniejszością”? Oprócz absurdalnego stawiania sprawy dochodzi jeszcze czynnik czysto praktyczny. Większość jest bowiem zawsze jedna, mniejszości jest wiele. Uzasadnione jest pytanie: mniejszość? Która? Jak to rozstrzygnąć? Chyba tylko siłą.
Ale w dalszym ciągu są tacy, którzy w to wierzą. Tymczasem „głosowanie większością”, nawet przy tak prymitywnym pojmowaniu demokracji, nie jest jedyną możliwością. Jest możliwością najprostszą, ale nie jedyną. Znany jest – przykładowo – sposób głosowania w konkursach piosenki Eurowizji. Na podobnej zasadzie można wybierać powiedzmy 5 delegatów spośród większej liczby kandydatów, w oparciu o liczbę punktów. Istnieje wszak inna możliwość: zwycięża ten kandydat, który uzyska największą liczbę maksymalnych not, bądź taki, który uzyska minimalną ilość not minimalnych.
Przejdźmy jednak do spraw poważniejszych. Dopóki Robinson Crusoe był sam na bezludnej wyspie, kwestie demokracji czy nie demokracji mogły mu być obojętne. Gdy na niewielkim obszarze pojawia się drugi osobnik, w danym przypadku w osobie Piętaszka, nieuchronnie pojawia się dylemat wyboru form współżycia:
a) Konfrontacyjny – spór o wodę, jedzenie, surowce itd.
b) Izolacyjny – każdy uczestnik okopuje się w swojej jaskini – dosłownie czy w przenośni.
c) Wasalizacyjno-pasożytniczy – jeden stara się podporządkować drugiego i ewentualnie pasożytować na nim.
d) Eksterminacyjny – jeden stara się wyeliminować drugiego w ogóle, jako skrajne stadium punkt c).
e) Kooperacyjny – wzajemne porozumienie w celu współpracy zwiększającej szanse przeżycia.
W miarę wzrostu liczby uczestników rośnie wykładniczo liczba kombinacji, bo dochodzą czynniki koalicyjne. Świetną ilustracją problemu jest dość znany film wojenny „Piekło na Pacyfiku” [„Hell in the Pacific”] z udziałem tylko dwóch aktorów, ale za to, jakich? Lee Marvin i Toshiro Mifune, odtwarzający dwóch rozbitków, amerykańskiego lotnika i japońskiego marynarza, którzy trafiwszy na małą bezludną wyspę początkowo kontynuują, ale potem zrywają z absurdem i nawiązują współpracę.
Nie trzeba wielkiej spostrzegawczości, by zauważyć, że każda forma współpracy zwiększa szanse przetrwania, ale to wymaga w każdym przypadku ułożenia jakiegoś modus vivendi, a więc uzgadniania, negocjacji, współpracy, a przynajmniej niewchodzenia sobie w drogę, warunkiem niezbędnym tego zaś jest dobra wola. Jest przy tym rzeczą dość oczywistą, że uzgodnienie budowy łodzi, jak we wspomnianym filmie, to jedno, ale czymś zupełnie innym jest to, jak jeden czy drugi będzie wyplatać sobie łapcie z liści palmowych czy taką-że kieckę, bądź jak umości sobie legowisko. Zmierzam do powiedzenia, że już na tak elementarnym etapie, jak Robinson-Piętaszek, czy Marvin-Mifune, da się wyróżnić coś, co można określić mianem sfery publicznej i coś, co można nazwać sferą prywatną. To jest niezwykle ważna konstatacja, zwłaszcza w kontekście zbiorowości zdecydowanie większej niż te dwie wspomniane wyżej. Przechodzimy bowiem do istoty rzeczy. Otóż z demokracją jest jak z cebulą: jest wielowarstwowa. W najwęższym czy najściślejszym sensie jest to po prostu sposób podejmowania decyzji w sprawach całej wspólnoty, ogółu, krótko mówiąc – w sferze publicznej. Sprawy ze sfery prywatnej, na przykład sposób wyposażenia chałupy, temu nie podlegają. Tego typu formy (współ)rządzenia są znane od bardzo dawna. U Prasłowian rolę taką pełnił wiec, czy zgromadzenie mieszkańców wioski, który decydował, co i jak budujemy, co, jak i w jakim celu przedsiębierzemy. W razie wojny i na czas jej trwania to wiec wyznaczał wodza. Istniała możliwość, że wiec zasięgał rady mędrców czy szamanów, ale to już inna sprawa. W starożytnych Atenach rolę tę pełniła agora. Odpowiednie przykłady można z pewnością znaleźć wśród innych nacji.
Dopiero chrześcijaństwo zniszczyło ten porządek rzeczy, przynajmniej na naszych ziemiach. Podobnie u Słowian Połabskich, Prusów itd.
Jeżeli ktoś ma wątpliwości co do tego, czym jest demokracja w ścisłym tego słowa znaczeniu, niech zada sobie pytanie o jej przeciwieństwo. Tym przeciwieństwem jest autokracja. (Przypominam, że kontekst dotyczył sposobu podejmowania decyzji w kwestiach publicznych). Ta zaś oznacza ni mniej, ni więcej tyle, że decyzje w sferze publicznej, a więc dotyczące ogółu, podejmuje ktoś jednoosobowo lub ewentualnie wąska grupa osób. W dziejach ludzkości autokracji było co niemiara, jedna gorsza od drugiej. Ba, samo przyzwolenie na to, by jakiś jeden kacyk/wódz/wodzuś/imperator/kagan/chan/generalissimus miał decydować za wszystkich, jest nie do przyjęcia, bo niby na jakiej zasadzie? Poza tym, dlaczego Kowalski, a nie Wiśniewski? Dlaczego Stalin a nie Beria? Dlaczego Zygmunt Waza, a nie Karol Sudermański (albo odwrotnie)? To jest otwarcie niekończącego się łańcucha walk o władzę – dla samej władzy. To nie jest tak, jak się wydaje niektórym z JKM na czele, że monarchia jest przeciwieństwem demokracji i stanowi panaceum na wszelkie bolączki ustrojowe. (Jest jak najbardziej możliwa demokratyczna monarchia i niedemokratyczna republika). Żeby było jasne: dualizm monarchia-demokracja istnieje, ale w zupełnie innym kontekście. Weźmy oficjalną tytulaturę królów Francji:
Lvdovicvs XIII dei gratia Franciae et Navarre Rex [Ludwik XIII, z bożej łaski król Francji i Nawarry].
A tu mamy coś bardziej swojskiego:
Sigismundus dei gratia rex Poloniae, magnus dux Lithuaniae… [Zygmunt z bożej łaski król Polski, wielki książę litewski…]
I jeszcze coś bliższego naszym czasom:
Stanisław August z bożej łaski i woli narodu król Polski, wielki książę litewski, ruski, pruski,…
Widać różnicę między tytulaturą Zygmunta i Ludwika XIII i tytulaturą Stanisława Augusta [Poniatowskiego]? Co znaczy to „z woli narodu”, po co to jest? Dla ozdoby, dla szpanu? A może wręcz przeciwnie, oznacza króla drugiej kategorii? A więc po co? Tu przypomnę, że w tamtych czasach nic nie działo się bez przyczyny i nawet pusty tytuł miał wartość polityczno-handlową, na przykład tytuł Królów Jerozolimskich, troskliwie pielęgnowany? A u nas Kazimierz Wielki musiał wyłożyć sporo groszy praskich, aby królowie Czech zrezygnowali z tytułu królów Polski.
Rzecz jest z gatunku legitymizacji. Aby monarcha Paflagonii był uważany za monarchę i to prawowitego, jego korona musiała być poświęcona przez papieża, ewentualnie przez cesarza, co właściwie było równoznaczne, jako że wcześniej papież musiał dokonać aktu koronacji Króla Niemiec na Cesarza Rzymskiego. Skąd to się wzięło? Ano z czasów rzymskich, gdy był tylko jeden król królów, cesarz w Rzymie. Potem drogą rozlicznych szalbierstw, zbrodni i machinacji to „uprawnienie” przeszło na biskupów Rzymu ergo papieży, który uzurpowali sobie rangę wyższą od królów. I niestety nie była to czysta teoria – do czasu. Sytuacja zmieniła się dopiero w związku z reformacją i Renesansem. Nie zmienia to jednak faktu, że tylko dwie korony europejskie nie były pokropione przez papieży: w Prusach i w Rosji.