nessie-jp
02.05.12, 13:36
Nasunął mi się taki wniosek po ostatnich dyskusjach na temat absolwentów i sposobów kształcenia wyższego, że my tu chyba trochę rozmawiamy jedni o jabłkach, a drudzy o hodowli wiewiórek.
Teza, że absolwentów szkół wyższych trzeba przygotować do pracy we współczesnej gospodarce, budzi straszliwy sprzeciw i oburzenie akademików TEORETYCZNYCH. Tych, którzy kształcą naukowców i badaczy, wyposażając ich w cały aparat badawczy (umiejętność stawiania tez i ich udowadniania lub obalania, umiejętności dotyczące planowania i obserwacji eksperymentów, umiejętności badania źródeł i tak dalej i tym podobnie).
Ci ludzie są oburzeni jakimikolwiek pomysłami, że ich praca miałaby być podporządkowana praktycznym potrzebom rynku i korporacji. No i słusznie, bo przecież nie na tym polega i nie do tego służy kształcenie badaczy.
Tylko że przecież nie wszystkie szkoły wyższe kształcą naukowców i badaczy. Ogromna część z nich ma charakter zawodowy. I wydaje mi się, że nie można przykładać metod kształcenia naukowca, żeby wykształcić urzędnika, bankowca, menedżera, lekarza. A przynajmniej nie wyłącznie. Bo urzędnik, bankowiec czy szeregowy lekarz (nieprowadzący badań naukowych) musi dysponować tak naprawdę całkiem innym zbiorem umiejętności niż badacz.
Dość dobrze widać to na przykładzie fizyki. Owszem, teorie fizyczne są niezbędne do zbudowania mostu. Piramidalną naiwnością jednak byłoby sądzić, że absolwent wydziału fizyki teoretycznej będzie w stanie usiąść i ten most zaprojektować! Do tego są inne wydziały, które inaczej tej fizyki uczą.
Tymczasem w przypadku np. ekonomii czy marketingu takiego silnego rozróżnienia nie ma. I w rezultacie absolwenci dostają nie to, za co zapłacili (i za co zapłaciło państwo), czyli przygotowanie do zawodu (tak jak studia medyczne przygotowują do zawodu lekarza, a inżynieria maszyn kształci przyszłych technologów).
Źle przygotowani absolwenci z toną niepotrzebnej wiedzy teoretycznej, a za to pozbawieni podstawowych potrzebnych umiejętności (choćby rozpoznania poprawnej faktury VAT!) wychodzą na rynek pracy, przekonani o tym, że mają wiedzę. Pracodawcy bezrefleksyjnie zatrudniają, przekonani, że przecież uniwersytet przypieczątkował, że pan X wie co robi w biznesie.
No i robi się zonk. Bo pan X nie wie, co się robi w biznesie. Nie wie, jak obsłużyć Płatnika, nie wie, jak uzyskać indywidualną interpretację podatkową, nie wie, jak zaksięgować VAT od usługi transportowej wykonanej transgranicznie. Ba, pan X nawet nie ma nawyku pociągnięcia kolegi za rękaw i szepnięcia "Stary, daj no odpisać, co ja z tym mam zrobić", bo przez 5 lat takie zachowanie było na studiach surowo tępione.
Pracodawca pana X czuje się oszukany. Pan X czuje się oszukany. Wskutek krytyki systemu szkolnictwa podnoszą krzyk naukowcy, że przecież nie mogą uczyć wystawiania faktur, bo oni kształcą przyszłych fizyków, antropologów, historyków ekonomii i badaczy. I że antropolog, proszę pani, zna się na ludziach i w związku z tym na pewno będzie lepszym pracownikiem, ale to nie znaczy, że ma jakieś faktury umieć.
Jednym słowem, rozmawiała gęś z prosięciem...
Jak to rozwiązać? Przychodzi do głowy tylko jedno