lulu_on_the_bridge
18.12.09, 01:21
Wiem, że jest ze mną coś nie tak. Od dawna próbuję jakoś to zdefiniować i ostatnio trafiłam na pojęcie "osobowości unikającej". Przez długi czas to akceptowałam, ale teraz jestem na takim etapie życia, że w końcu muszę coś z tym zrobić.
pl.wikipedia.org/wiki/Osobowo%C5%9B%C4%87_unikaj%C4%85ca
Kryteria diagnostyczne:
1. unikanie działalności zawodowej, która wymaga znaczących kontaktów interpersonalnych, spowodowane obawami przed krytyką, dezaprobatą lub odrzuceniem,
Kilka miesięcy temu skończyłam studia. Od tego czasu siedzę w domu i nie robię nic. Męczy mnie ten stan, ale nie potrafię się zmusić, żeby to zmienić. Panicznie boję się iść do pracy, szczególnie związanej z moim kierunkiem studiów. Skończyłam ciężki i dobry kierunek na politechnice. Nie powinnam mieć teraz trudności ze znalezieniem pracy. Ale tak naprawdę wcale jej nie szukam. Myśl o pracy napawa mnie tak ogromnym lękiem, że właściwie całymi dniami siedzę w pokoju i nie wychodzę z domu. CO najbardziej mnie przeraża? Kontakt z innymi ludźmi, odpowiedzialność, wykonywanie pracy, o której de facto nie mam pojęcia.
Najdłużej pracowałam 2 tygodnie (w zawodzie). To był koszmar. Wstawałam skoro świt, wracałam popołudniu i kładłam się spać i tak codziennie. W pracy siedziałam jak na szpilkach, nasłuchując czy czasem nie zbliża się szef z kolejnymi poleceniami. Częstokroć nie wiedziałam co do mnie mówili, jakby byli z innej planety. Mam wrażenie, że tylko tam przeszkadzałam, że po cichu drwili ze mnie, że nic nie umiem.
Wszystko pogarsza fakt, że jestem okropnie nieśmiała. W tamtej pracy niejednokrotnie bałam się o coś zapytać, próbowałam dochodzić sama, efektem czego były tylko zmarnowane godziny. Najlepsze jest to, że sprawiam osoby pewnej siebie. Swoje wady próbuję wykorzystać na swoją korzyść, kreując się na indywiduum, osobę stojącą z boku, trochę zgorzkniałą, trochę cyniczną.
2. niechęć do wiązania się z innymi ludźmi, z wyjątkiem niektórych lubianych osób,
Mam garstkę bliskich osób - chłopak, przyjaciel, kilku znajomych... Do nowych ludzi nie potrafię się przekonać.
Zaczęłam nowe studia zaoczne - mam tam tylko jednego kolegę z ławki. Nie potrafię podejść do grupki osób i zagadać. Zresztą czuję, że i tak nie miałabym z nimi o czym rozmawiać. Ludzie mnie męczą. Często, gdy widzę kogoś znajomego na ulicy, przechodzę na drugą stronę i udaję, że go nie widzę, żeby nie musieć z nim rozmawiać. Mieszkałam w akademiku - kiedy znajomi próbowali wyciągnąć mnie na imprezę, zamykałam się w pokoju i udawałam, że mnie nie ma. Kiedy dzwonią koleżanki z liceum, mówię, że nie mam czasu. Nie lubię rozmawiać przez gg, prawie nigdy nie odpisuję na maile i smsy. Nienawidzę imprez, bo siedzę na nich jak kołek i nie odzywam się ani słowem. Rozmawiając w większym gronie, drży mi głos, a rzeczy, które mówię wydają się głupie. Wtedy mam ochotę zniknąć. Właściwie od zawsze mam kompleks pt. "nikt mnie nie lubi". Dlatego zaczęłam unikać spotkań towarzyskich, bo źle się po nich czułam - gorsza i odrzucona, inna.
3. powściągliwość w związkach intymnych spowodowana obawą przed zostaniem zawstydzonym lub wykpionym,
Nie potrafię rozmawiać o uczuciach. A do tego mam skłonności do dramatyzowania. Byle sprzeczka z ukochanym, a ja wpadam w histerię, zalewam się łzami, pakuję walizkę. On próbuje wtedy ze mną rozmawiać, a ja wpadam w dziwny stan - zamykam się w sobie i tak jakbym w ogóle go nie słyszała, nic nie mówię, tylko tępo patrzę przed siebie i płaczę. Tak dużo czasu spędzam sama, że chyba nie potrafię werbalizować moich myśli.
4. zaabsorbowanie krytyką lub odrzuceniem w sytuacjach społecznych,
Nie policzę ile godzin przepłakałam, bo ktoś na mnie krzywo spojrzał, zrobił jakąś dziwną aluzję itp.
5. powstrzymywanie się przed wchodzeniem w nowe relacje interpersonalne z powodu poczucia niedopasowania (ang. feelings of inadequacy),
6. postrzeganie siebie jako społecznie niekompetentnego, niepociągającego lub gorszego od innych,
7. niezwykła niechęć do podejmowania osobistego ryzyka lub do angażowania się w jakiekolwiek nowe działania, ponieważ mogą one okazać się kłopotliwe.
Siedzę więc całymi dniami w domu i pasożytuję na rodzicach. Czuję, że ich zawiodłam. Nie spotykam się z ludźmi, bo nie chcę się stresować. Myślę dużo o moim ukochanym, chyba mam obsesję. Sytuację pogarsza fakt, że mieszkamy bardzo daleko od siebie. Porównuję się z jego byłą - codziennie oglądam jej profil na nk, powiększam każde zdjęcie, zastanawiam się czy jest ładniejsza. Wyobrażam sobie jak mówił, że ją kocha, jak ją całował. Zazdroszczę jej, że może być blisko niego. Czasem w dziwnych miejscach dostaję napadów płaczu - w toalecie, w autobusie itp. bo już nie mogę znieść tego stanu. Potrafię całymi dniami nie wychodzić z łóżka, a nocą gryźć ściany z rozpaczy. W myślach umierałam już tysiące razy. Kiedyś pewnie zrobię to naprawdę. Wszystko interpretuję na swoją niekorzyść. Szybko się zniechęcam. Kiedy byłam mała podobno budziłam się w nocy i przez kilka godzin bujałam się skulona i płakałam. Lekarz powiedział, że nocą odreagowuję to, co przeżyłam w dzień, że jestem nadwrażliwa. Pamiętam jak w przedszkolu inne dzieci mnie odrzucały, jak siedziałam sama w kącie dopóki nie przyszli po mnie rodzice. Pamiętam jak narobiłam w majtki, bo bałam się chodzić do toalety. Będąc nastolatką cięłam się żyletką, bo tylko to przynosiło mi ukojenie. Myślę, że i tak poczyniłam duże postępy od tamtego czasu, ale... to wciąż za mało.
Czy jest dla mnie ratunek? Tacy ludzie jak ja nie powinni się w ogóle rodzić...
Jeśli ktoś to przeczytał to dziękuję bardzo (choć i tak nie opisałam nawet połowy). Jeśli ktoś coś poradzi, to jeszcze bardziej dziękuję. Ten post to chyba bezgłośny krzyk rozpaczy i moja ostatnia nadzieja.