phokara
26.07.05, 00:07
... ciesze sie, ze go nie ma. Jest mi z tym lepiej. Nie - dobrze. Dobrze
jeszcze pewnie dlugo nie bedzie. Ale jest mi lepiej. Nigdy nie zdawalam sobie
sprawy, jak daleko mozna sie zatracic w ... czy ja wiem... milosci, zwiazku,
idealizmie. Juz wiem. Co da mi ta wiedza? Hmmm na przyszlosc raczej nic,
milosc z definicji jest naiwna, jak ja z charakteru.
Ale dzisiaj, gdy noc jest taka zwyczajna - ani bardziej ciemna - ani bardziej
ksiezycowa, ciesze sie spokojem, ktory przysiadl obok. Doceniam ten spokoj we
mnie i poza mna. I ciesze sie, ze juz nie ma tego mezczyzny, ktory mial
wszystkie noce i dni i wszystko TYLKO dla siebie. Ktory zabieral wszystkie
moje uczucia, mysli, pieszczoty, wszystko, co mialam w sobie najlepszego i
nie umial nic z tym darem zrobic. I ciesze sie, ze nie bede ryczec w wannie,
zeby on nie slyszal. I ciesze sie, ze nie bede sie na niego gapila, gdy spi i
zastanawiala sie jakie ma problemy, ze tak sni niespokojnie. I ciesze sie, ze
nie bede wypatrywac klamstwa w tych niebieskich oczach. I ze nie beda mi sie
trzesly rece, gdy uslysze dzwiek sms-a w srodku nocy.
Dopiero dzisiaj dotarla do mnie brutalna prawda. Przez ostatni rok wcale nie
ratowalam tego malzenstwa. Ratowalam JEGO. A gdzie ja bylam wtedy...? Nie
bylo mnie wcale. A on zawsze powtarzal, jaka to ja jestem silna
osobowoscia... ha, ha. Pozbawienie mnie tej sily bylo chyba najwiekszym
osiagnieciem jego zycia. Dzisiaj mam nadzieje, ze krotkotrwalym.
I jeszcze cos. Zawsze kiedy wyjezdzal, albo mial pozniej wrocic do domu
zostawialam w oknie zapalona swieczke, ot, taka tam "ajlawkowa magia". Zeby
bylo mu cieplej patrzac w nasze okna, zeby wiedzial, ze ktos tu na niego
czeka. A teraz pale sobie sama to swiatelko. Dla siebie. Zebym wiedziala, ze
ktos w tym domu zyje. Tzn. uczy sie na nowo zyc.
I dzisiaj jest mi z tym dobrze. I ciesze sie, ze go nie ma, razem z cala
banda upiorow, ktore zapraszal do domu.