kangur_rudy
13.06.21, 13:28
Z góry uprzedzam, że wszelkie podobieństwo do fikcyjnych postaci z kart Jeżycjady jest całkowicie przypadkowe.
"Za parę dni tabloidy miały krzyczeć wielkimi nagłówkami: „Szok! Tajemnica zniknięcia z ulic miasta bezpańskich psów i kotów wyjaśniona!
„Spowiedź poznańskiej Violetty Villas: Zawsze chciałam tylko czynić dobro”.
Na razie jednak nic nie zapowiadało pandemonium. Ida Pałys spała snem sprawiedliwego w wysprzątanej do czysta suterenie przy ul. Roosevelta 5. Niezbyt subtelnie przy tym pochrapywała, gdyż mimo że była wybitnym laryngologiem o wybitnym biuście, do tej pory nie zdołała zdiagnozować u siebie krzywej przegrody nosowej.
U jej boku spał jej ukochany mąż Marek. Marek z reguły spał albo udawał zaspanego, dzięki czemu nikt nie oczekiwał od niego większego udziału w życiu rodziny. Dzięki temu mógł uniknąć nużących rozmów z teściem na temat Marka Aureliusza, badawczych spojrzeń teściowej i męczącego uwieszania się na szyi dzieci, których, nie wiedzieć czemu, ciągle przybywało. Potrafił ustawić się w życiu zdecydowanie lepiej niż Grzegorz, szwagier jego żony, który od czasu ślubu w kółko mieszał sałaty i zmywał naczynia. On nie tylko nie musiał mieszać sałat, ale nawet na rodzinnych uroczystościach piękna siostrzenica Laura o niepokojącym uroku nimfetki nakładała mu smakołyki na talerz. Ciągłe spanie miało też dodatkowe zalety – mimo że dawno już wyrósł z czasów dziecięctwa, od ślubu zdążył urosnąć dobre 10 centymetrów…
Marek z reguły spał snem kamiennym. Co innego Ida. Tę budził byle szelest. A ostatnio zdecydowanie nie spała najlepiej.
Kobiecy chichot wybił panią Pałys z lekkiej snu. Poznawała ten chichot. „Pani Szczepańska!” – pomyślała. Zabiło jej serce. Pani Szczepańska była nerwową sąsiadką, która zmarła w dość tajemniczych okolicznościach. Przed oczyma rudej laryngolożki stanęła jak żywo scena sprzed lat, którą, wydawało się, zepchnęła skutecznie na dno pamięci, zalegane przez stosy złamanych serc i kręgosłupów.
Ida ujrzała teraz młodą Idusię, siedzącą przy przytulnym stole w kuchni swojego rodzinnego domu, wdychającą apetyczne zapachy i ukradkiem podjadającą pierogi z półmiska. Jej matka, Mila Borejko, z właściwym sobie wdziękiem odwróciła się do niej z wielkim garem rosołu, który właśnie zdjęła z ognia. Para unosząca się z naczynia przesłoniła jej twarz, tak że nie można było odczytać jej wyrazu.
- Problem mieszkaniowy rozwiązany – oznajmiła swoim spokojnym, nieco przytłumionym głosem. – Nie mówmy o tym więcej.
Pyszny pieróg z mięsem, którego Idusia zamierzała właśnie beztrosko połknąć in toto, utkwił jej w przełyku. Musiała szybko popić go kompotem wycyganionym od stryjenki Felicji…
Ida obróciła się na drugi bok, jakby tym sposobem mogła odepchnąć niechciane wspomnienia. Ale tej nocy pani Pałys, z domu Borejko, nie dane było spokojnie pospać.
- Idaaa – usłyszała namiętny szept. – Idaaa… Chodź do mnie…
Oczywiście rozpoznała ten głos. Sławek Lewandowski, jej były narzeczony. Nie myślała o nim od lat. Nie chciała o nim myśleć. Ida nie przyznałaby się sama przed sobą, że w życiu nie czuła się tak szczęśliwa jak w ramionach tego muskularnego tramwajarza, który robił podstawowe błędy językowe, a po łacinie ani be, ani me. Dlaczego właściwie się rozstali? Ach, młodość! Kłócili się ciągle. Miała mu za złe, że on wciąż domaga się od niej gotowania pierogów. Teraz nie mogła zrozumieć, co w tym złego. Pierogi to pyszna, polska potrawa. Lepiej żeby domagał się pierogów niż jakiejś smażeniny, prawda?
Ida nawet nie spostrzegła, jak znów zapadła w sen. Śniło jej się, że idzie dobrze sobie znaną ulicą Roosevelta, pchając przed sobą wózek ze swoim pierworodnym, gaworzącym słodko i mocno się śliniącym. Nagle dostrzega dwóch chłopców przykucniętych przy małym fiaciku z wilkiem napisem „The Doors”. Młodzi Lisieccy?... W ręku jednego z nich dostrzega coś metalowego. Już nabiera powietrza do płuc, żeby ich porządnie zrugać, kiedy jej synek wyciąga spod siebie młotek i wykonuje potężny zamach.
Ida obudziła się spocona i rozedrgana. „Po prostu przemęczenie… Może jakiś urlop?” Ale nie, tym razem to nie urojenie, słyszy wyraźnie jakieś dźwięki: piski, jęki, jakieś dziwne, nieludzkie krzyki. To nie może być wytwór jej wyobraźni! Tak, te dźwięki dobiegają z piwnicy!
Wstała, zarzuciła na siebie szlafroczek, po drodze capnęła pierwszą lepszą rzecz, która mogła jej posłużyć do obrony (padło na słoiczek musztardy sarepskiej) i wyszła na korytarz. Mocno zacisnęła palce na szklanym słoiku. To niemożliwe, to musi być sen… Ale chłód słoika uprzytamniał jej, że to wszystko dzieje się naprawdę. Z trudem podnosiła nogi, szła powoli, jak w najgorszym koszmarze. Miała wrażenie, że idzie tak już bardzo długo. Przerażające jęki stawały się wyraźniejsze. Poczuła też wyraźny smród, który wstrząsnął jej delikatnym powonieniem. „Tak musi pachnieć piekło” – pomyślała. Ida wstrzymała dech i ruszyła dalej. Tak, nikt nie mógłby zarzucić Idusi tchórzostwa. Dostrzegła wąskie pasmo światła. Drzwi jednego z boksów piwnicznych były uchylone. Ida, starając się stąpać jak najciszej, podeszła bliżej. Usłyszała ciepły, miły głos, głos tak dobrze jej znany. Włoski na karku wyśmienitej laryngolożki podniosły się, poczuła dreszcz, przechodzący jej po plecach.
- No, Ignacy Grzegorzu, zrób kupkę. Popatrz, jaką ładną kupkę zrobiła Mila…
Przez uchylone drzwi ujrzała straszny widok: kilkanaście, albo i kilkadziesiąt kotów i psów wyrywających sobie jedzenie, chodzących po własnych odchodach… Na środku pomieszczenia, obok rozłożonej na podłodze gazety, kucała kobieta o niebywale niechlujnie przyciętych włosach, które w dodatku wyglądały tak, jakby ktoś czesał je tylko palcami. Kobieta odwróciła głowę w kierunku zastygłej z przerażenia Idy. Jej figlarnie zmrużone oczy zalśniły złowrogo, kostium gwałtownie zmarszczył się pod oczami.
- A więc nareszcie się domyśliłaś… - powiedziała cicho."