kocynder
22.01.23, 09:13
Taki wniosek usłyszałam wczoraj. Spotkałam się z koleżanką i rozmowa "zwekslowała nam" na Jeżycjadę. No i w dyskusji stwierdziłam (zgodnie z prawdą), że ostatnie tomy są w najlepszym razie słabe, bo... (tu podałam kilka argumentów, zarówno logicznych - jak konie w porzeczkach, jak i "emocjonalnych" - szarpanie syrenkosarenką). Na co usłyszałam, że się czepiam i MM ma prawo się nie znać na wszystkim...
No, w sumie owszem. Ma prawo. Nie znam nikogo, kto by się znał na wszystkim. Ja też się nie znam. Ale... Czy nie znając się MM powinna pisać o sprawach, które wymagają specyficznej i szczegółowej wiedzy? Weźmy chociażby te nieszczęsne konie. HODOWLĘ! Nie jestem hodowcą, ani koni, ani psów ani nawet rybek akwariowych. Ale wiem, że hodowla jako taka to: a/. upiornie droga rozrywka, b/. wymaga gruntownej, szczegółowej i stale uaktualnianej wiedzy z dziedziny "hodowlanej, c/. piekielnie czasochłonne i zajmujące emocjonalnie zajęcie. Tymczasem w Borejczadzie otrzymujemy hodowlę koni, której... Nie ma. Koszty tejże zabawy hodowlanej ponosi...? Kto? Przecież to nie tylko koszt zakupu konia jako takiego, ale krycie, użytkowanie, objeżdżanie, dbanie o źrebięta itd. Flor i Pulpa nie mają i nigdy nie mięli żadnej wiedzy na temat koni. A "hodowla" bez wiedzy zamienia się w coś takiego co zrobiono z Janowem czy Michałowem - że jakiś koleś "co prawda nie zna się na koniach, ale będzie miał nowe hobby". Konie nie budzą już nie tylko emocji, ale nawet cienia zainteresowania. Ani razu nie pada, że Florek jest w stajni, bo Cerera jest na wyźrebieniu, czy dogaduje się z sąsiednim gospodarstwem poPGRowskim w kwestii dostarczenia owsa itd. MM ma prawo nie wiedzieć...
Lat temu kilka czytałam książkę, autorki nie pomnę, tytuł także przepadł w pomroce dziejów, a arcydzieło zbyłam więc nie mam szans na odtworzenie. Otóż książka pretendowała do miana powieści obyczajowej - nie typu "harlequin", a zdecydowanie bliżej Jane Austen. Akcję tejże powieści autorka osadziła w czasach carskiej Rosji. No, ok, barwne czasy, piękne, jest co opisywać. Główna bohaterka lat 22, panna na wydaniu, udaje4 się wraz z rodzicami na bal otwierający karnawał, wyprawiany przez samego batiuszkę cara. Rodzice panny są z tymże carem skoligaceni, nie jakoś blisko, ale jednak. Na balu panna oburzona, że amant, w którym się podkochuje (ale nie jest zaręczona) tańczy z jej przyjaciółką robi mu PUBLICZNĄ, na środku "parkietu" scenę (z trzaskaniem po pysku), po czym opuszcza ów skandaliczny bal i PIESZO udaje się do majątku rodziców... Jaaaasne. Abstrahując od stanu panieńskiego panny (jako dwudziestodwulatka zapewne byłaby już żoną): panienka z dobrego domu robiąca publiczne sceny? Robiąca sceny obcemu w sumie chłopu? Obrażająca wszechwładnego opuszczeniem imprezy? Popylająca w balowych pantofelkach i balowej kiecce przez lutową Moskwę? Pozornie nie ma związku? No, niby autorka ma prawo nie znać reguł na carskim dworze. Ma prawo nie wiedzieć, że w lutym w Moskwie temperatura jakby mało balowa. Ale skoro się nie zna - to czy powinna o tym pisać?
P. S. Jeśli ktoś kojarzy tę wspomnianą przeze mnie powieść niech podrzuci tytuł i autorkę! Potrzebuję ubawu... ;)