ako17
18.05.23, 00:26
W sumie lubię Grzegorza, nawet nie wiem czemu. Może się zasugerowałam pierwszym opisem, który miał przedstawiać człowieka w gruncie rzeczy sympatycznego, tylko trochę nieogara i potem mi tak zostało?
Ale wiadomo, od Noelki upłynęło ponad 30 lat. Grzesia widzieliśmy początkowo jako wdowca z córką smalącego cholewki, następnie nieudolnego ojczyma, niezbyt ekscytującego męża - ot Grześ... telepata-meletata-melepeta, wycofanego ojca - najpierw Elki, następnie, przez 20 lat z górą - Ignasia. Niezbyt poważanego kumpla przyjaciół Gabrieli (Bernard! Bernard!), łaskawie tolerowanego zięcia w domu swoim. W końcu na zmywarkę mu jednak pozwolono, c'nie?
A w ogóle to Mila miała do Grzegorza jakiś stosunek, by tak rzec?
Do adremu: myślicie, że Grzegorz w ogóle miał jakąś siłę sprawczą, jakiś wpływ na ogólny fason swojego życia? Czy ma on jakiś dyskomfort, związany z przewiezieniem walizki z ubraniami i kartonem książek z domu ojca do domu żony?
OK, my widzimy, że w sumie wylądował marnie. Ale czy jemu to nie było miłe choć trochę?
Grześ. Ma niewielkie potrzeby, do życia się raczej przystosowuje niż je kreuje. Córkę np. mu odebrali bardziej kompetentni, krzywda się jej nie dzieje, co on widzi na co dzień.
Poznaje jakąś sensowną kobietę - mając niewielkie potrzeby wobec życia, sobie czyta z nią na kolanach, całując się po rozdziale. Pasierbice - no tak, są, ale żona też im za wiele uwagi nie poświęca, można uwierzyć, że ten dom się tak kręci. Wszyscy są jakoś tam zorganizowani, dzieci w miarę ogarnięte, czasem ktoś przyjdzie w gości, generalnie trochę mu jednak lepiej niż jak mieszkał w wytapetowanej spiżarni. Nawet syna ma, ale, że dużo pracuje, to syna też mu ktoś wychowa, w tym domu zawsze się znajdzie ktoś, kto wychowa. Słowem: wcale tak źle mu nie jest, a że gdzieś tam się żonie czknie po Pyziaku, no to trudno. Jemu się po żonie nie czka.
kurcze, jak to napisałam i przeczytałam to niefajnie to brzmi.
A wcale nie o to mi chodziło. Właśnie chodziło mi o to, że osobnik tak wycofany z życia i zdający jego trudy na bardziej ekspansywnych krewnych z pełną wiarą w to, że oni lepiej poradzą, może wcale nie wylądował tak źle? Ot, był samotny i dziwaczejący, teraz nie jest samotny, przynajmniej ma jakieś poczucie przynależności. A to, czym żył wcześniej - praca - dalej jest. Nic mu nie ubyło, trochę zyskał... No, na Bernarda zazgrzytał, ale to było jednorazowo i potem znowu spokój.
Co myślicie? Czy Grzegorz wpadł z deszczu pod rynnę? Czy jak śliwka w kompot?