Gość: MACIEJ
IP: *.ny325.east.verizon.net
02.02.03, 07:33
Mrówka pracuje ciałem
– Czekaj. Nie ciśnij tak. Podaj mi jeszcze te dwie paczki. Nie te twarde.
Będą mi się wbijać w dupę. Te miękkie daj. Zawiąż drugą pończochę na szyi.
Tych trzech paczek już nie dam rady nigdzie wepchnąć. Mam już pełny stanik i
gacie. Dobra, dołożę w czapkę. Jak mnie cofną, to z całym autobusem.
Od kiedy polscy celnicy nie biorą w łapę od biedaków (czyt. mrówek), przemyt
stał się harówą równie ciężką, jak kopanie rowów. Pierwszy raz w życiu byłam
naprawdę urobiona po łokcie.
Bartoszyce, przygraniczne miasto, prawie 30 tys. ludzi, 22 proc.
zarejestrowanego bezrobocia, 3 markety, w tym Biedronka, kino czynne dwa razy
w tygodniu i dziesięć kantorów. W tym obok marketu kupuję dolce na wyjazd.
Gratis dostaję voucher. Dryndam do kas PKS:
– Tak, nasze autobusy jeżdżą codziennie na granicę, znaczy do Bagriatonowska.
Bilety są w cenie 14 zł.
– To ja chciałabym zarezerwować bilet na 22.
– Ale już nie ma biletów.
– Nie ma? To poproszę na jutro. Też nie ma? A na kiedy są? – Jeb słuchawką.
Głupia krowa z centrali – powiedziałam swojej podświadomości i o 21.30
zameldowałam się na dworcu. Pełen luz. Przecież można kupować bilety u
kierowcy.
Jakaś odsztafirowana jak szczur na otwarcie kanalizacji babka chce mi opchnąć
nawet 10 biletów za 22 zydle każdy. Chyba ją pogięło. Przepycham się do
kierowcy: Bilet proszę.
– Nie sprzedaję biletów. Bilety kupuje się w kasie. – W mig pojmuję, o co
chodzi. Pytam głośno, czy są jeszcze jakieś autobusy do Bagriatonowska.
– Są ruskie – odpowiada mi w konspiracji facet tak chudy, że aż
przezroczysty – o 22.30.
Chudzielec zawsze kupuje bilet od biletowej mafii. Jak mówi, nie ma wyjścia.
Nie czaję, o co chodzi, ale z ciekawości czekam na ruska. Dobijają nowe
mrówki na następny, tym razem ruski transport. Zaczynam powoli wątpić w
powodzenie mojego wyjazdu. Podjeżdża wreszcie czerwono-biała Ekskursja. Baba
w grubym czerwonym szaliku pakuje w kieszeń od kurtki zwinięte pończochy. –
Po jakiego wała jej te pończochy – pomyślałam i wiedziona ślepym darwinizmem
przepycham się do ruskiego kierowcy:
– Zdrastwuj. Ja chacziu pakupić... – mówię mu przygotowując zestaw rąk do
języka migowego.
– Gdzie się pchasz, gówniaro. Lista tu jest – dociera do mnie z tylca.
Odwracam się. To było do mnie.
– Za kogo jesteś? – pyta mnie brzuchomówca obwiązany szalikiem po samo czoło.
– Jak to za kogo jestem? – odpowiadam.
– Bilet chcę kupić.
– To nie kupisz. Mamy pełną listę. Przyjdź jutro. Może ktoś zachoruje i nie
będzie miał zmiany. Biorę torbę i zamierzam spadać:
– Ej ty, chcesz bilet?
– Jasne.
– Dawaj czternaście zeta.
– Łłeee – wykrzywiam gębę do szalikowca z listą. No i jadę na przemyt ruską
rejsówką. O godz. 23.00 ruszamy z dworca.
– Nowa jesteś – mówi do mnie smarkacz z siedzenia obok. – Gdzie się uczysz?
Ja zaocznie w Olsztynie. Marketing studiuję prywatnie. Kiedyś otworzę własny
sklep albo market jak ten P... A teraz muszę jeździć. Inaczej zdechnę z
głodu, bo w mieście już nawet rowów nie kopią. Bezrobocie i złodziejstwo.
– Ja też studiuję. Dziennie... – odpowiadam konspiracyjnie krótko.
– Uuuu. No proszę, to twoi starzy pracują jeszcze. Masz farta. Mnie na
dzienne nie byłoby w życiu stać. Skończyłem ogólniak i dupa. Moi starzy mają
eksmisję. Spółdzielnia zażyczyła sobie 850 zł czynszu za cztery pokoje 69
mkw. Ochujała chyba, bo ten blok to nieremontowana dziura. Muszę im pomagać.
Mój brat też jeździ i to ich ratuje. Ojciec kiedyś był magazynierem w
państwowej fabryce mebli. Zakład kupił Szwab, nazwał MM International i
rozpiździł wszystko. Ciągle zwalnia ludzi. Chodzą ploty, że zamyka firmę i
przenosi się na Ukrainę, bo tam tańsi robole i zero podatków. Mama była
pielęgniarką, ale ta zasrana kasa chorych nie podpisała z nią umowy. Teraz
kwitnie w chałupie i nawet żarcia nie gotuje, bo ma depresję. Patrz, wszyscy
ci młodzi tutaj mają to samo na głowie.
Rozglądam się po autobusie, połowa z całego 45-osobowego transportu to
gówniarzeria.
– Ta babcia w niebieskiej czapce była kiedyś kimś od kultury w pezetpeerze.
Znana postać w Bartoszycach, dużo dla miasta robiła. Teraz, gdyby nie
granica, nie miałaby co do gara włożyć, taką ma emeryturę.
– Wyciągać paszporty! – krzyczy ktoś z przodu. Zerkam przez szybę.
Dojechaliśmy do Bezled. Na zegarku 00.30. Do autobusu wchodzą wopiści.
Zabierają paszporty do podstemplowania. Kierowca otwiera kufry bagażowe.
– Po co oni sprawdzają autobus? – pytam Piotrka, co jego starzy mają eksmisję.
– Prowizorka. Celnicy nie sprawdzają w ogóle. Po co. Wszyscy wiedzą, że nie
jedziesz na wycieczkę ani odwiedzić przyjaciół w Bagriatonowsku.
Mijamy polską celnicę i zatrzymujemy się dopiero za ruską bramą.
– Dobra, bierz paszport i wysiadamy. – Piotrek ciągnie mnie za rękaw. Każdy
osobno podchodzi do celniczej budy. Zerkam do tyłu. Piotrek kłóci się z
ruskim celnikiem. Daje mu forsę i wsiada do autobusu. Ruska celniczka
porównuje mnie ze zdjęciem, rysuje coś na voucherze, stempluje paszport i
mogę spadać do autobusu. Piździ jak na Grenlandii.
– Kurwa – mówi Piotrek, gdy siadam obok niego – ten ruski chuj zdarł ze mnie
20 baksów.
– Za co?
– Bo mam kolczyki w uchu.
– Przecież nie masz.
– To normalka. Pewnie ma jakąś bibę w chałupie, to pobiera haracz, wał jeden.
– A jak byś mu nie dał?
– To bym tu sobie na was poczekał do środy na przykład.
Przekroczyliśmy ruską granicę. Patrzę na zegarek. 1.30. 15 min później mamy
przystanek.
– No i mamy górkę. Idziemy na zakupy mała – Piotrek szturcha moją torbę. – A
namiot też wzięłaś?
– Co? – pytam.
– W torbę możesz wziąć tylko normę, resztę zakładasz na siebie i to tak, żeby
nic nie było widać. Masz pończochy, legginsy i szeroką taśmę klejącą?
– Jasne i klej biurowy – odpowiadam śmiejąc się głupio, ale po piętnastu
minutach już nie jest mi tak wesoło. Łażę za Piotrkiem jak cień, bo on
wszystko tu kuma. Górka to plac z kilkunastoma małymi budkami – sklepikami. W
każdej budce, oprócz wódki, fajek, kawy i słodyczy, są stoliczki i ławki, nie
do relaksowania bynajmniej. Po nabyciu towaru na tych ławeczkach ludzie
zmieniają się w mrówki. Piotrek kupuje sześć butelek wódki Wielkopolskiej,
pół litra w kwadratowej butelce za dolara i 18 pakietów papierosów Monte
Carlo.
– Pokaż się. – Piotrek oblukał mnie od góry do dołu. – Nie jesteś gruba, ale
nie masz legginsów ani nawet rajstop. Weź trzy butelki i 14 pakietów.
Płacę za towar zielonymi. Można też w euro. Przeliczam szybko. Eeee, w
dolcach wychodzi taniej. Piotrek zajmuje ławkę i stolik. Zdejmuje workowate
spodnie. Ja pieprzę, on naprawdę ma te legginsy. Na łydki wkłada dwie butelki
i obwiązuje klejącą taśmą, na uda następne dwie i też okleja taśmą,
podskakuje kilka razy. Trzymają się. Naciąga na dupę spodnie, zdejmuje bluzę
i koszulkę. Z kieszeni kurtki wyciąga podarte rajstopy, pończochy i nożyczki.
Rozcina fajczane pakiety i odcina nogawki rajstop. Daje mi część.
– Masz, pakuj w to paczuszki, ile się da. Zostaw na zawiązanie po parę
centymetrów na każdej nogawce – w pięć pończoch upchałam całe 10 pakietów,
zostały mi dwie paczki.
– To włożysz w czapkę. Do torby włożysz cztery pakiety i litr wódki.
– Aż osiem, przecież norma to jeden pakiet?
– Celnicy to ludzie od nas, wiedzą, że tylko z tego żyjemy. To jest nasza
norma. Resztę trzeba brać na siebie – mówi i obwiązuje brzuch i plecy
nogawkami z paczuszkami. &