malaguena1
29.04.05, 15:32
W niedzielę ok, godz 6.30 rano przyjechałam z dwuletnią wnuczką do szpitala
na ul. Niekłańskiej w Warszawie - dziecko miało 40 stopni gorączki. Pani
pielęgniarka na dyżurze po kilkunastu minutach poinformowała mnie i córkę, że
lekarz nie zbada dziecka, ponieważ należało jechać do tzw. nocnej przychodni
(brak jest jakiejkolwiek informacji w szpitalu, że w szpitalu nie udziela się
pomocy pediatrycznej, że z tym trzeba do przychodni), a tu - to ew. ze
skierowaniem stamtąd. Nie było mowy o innym rozwiązaniu - z półprzytomnym
dzieckiem pojechaliśmy do przychodni. W przychodni - ul. Grochowska 339 -
powiedzinno nam, że przyjechałyśmy o godzinę za wcześnie (była 7.05) i
pediatra będzie od godz 8-mej. W końcu łaskawie zbadała dziecko (po obudzeniu
przez p. z rejestracji) dr internista - po to , by wypisać skierowanie do
szpitala....
Po ponownym przybyciu do szpitala - zlecono wykonanie podstawowych badań -
m.in. moczu. Dziecko po 3 godz, na czczo, cały czas na korytarzu przed izbą
przyjęć... Ok. 11.30 po uzgodnieniu z lek. dyżurnymi pojechałyśmy do domu -
dziecko było głodne, zmęczone, wyczerpane gorączką. Ok. 16-tej wróciłyśmy do
szpitala - ale znowu do 18-tej nie było komu zająć się dzieckiem - dopiero
sprowokowanie nieomal awantury spowodowało skierowanie na dalsze badania i
przyjęcie na oddział - dziecko zostało przyjęte na oddział ok. godz. 20-tej.
Pomoc medyczna trwała blisko 14 godzin.
Czy za to płacimy takie wysokie składki na NFZ? A gdyby dziecko zmarło w tym
korytarzu? Lojalni medycy oczywiście umyliby ręce - to nie byłaby ich wina
przecież... Jaki jest zamysł i sens wędrówki chorych dzieci do szpitala,
potem przychodnia, potem znów szpital? Czy w przypadku możliwości
samodzielnego dowiezienia chorego dziecka do szpitala należy wzywać karetkę
pogotowia? - taki jest jedyny wniosek, i to w ostatnim okresie coraz większej
liczby osób, które zetknęły się z nowymi praktykami niektórych szpitali
dziecięcych.