Dodaj do ulubionych

Dzieci Jerominów na Mazurach

19.03.07, 20:11
Tan kóntek bandzie no Jerominów. Familii łopisanej w ksiójżce "Dzieci
Jerominów" Ernesta Wiecherta.
Łobaczcie somi jek psienknie łopisał żucie na Mazurach.
Jek psianknie, co nikedy ślypsia só mokre.

A buło to tak:
zapraszam
Obserwuj wątek
    • rita100 Re: Kobiety ze Sowirogu z targu wracają 19.03.07, 20:13
      Kobiety z Sowirogu wracały do swojej wsi. Zaniosły były na targ w powiatowym
      mieście, trochę tego co zbywało w gospodarstwie: nieco masła, śmietany, parę
      funtów ryb z jeziora, a wesołek Gogun, zwany Żurawcem, powiózł na drabiniastym
      wozie wymoszczonym słomą ich prosięta.
      Chciały z nim wracać, gdyż droga była daleka, dwie mile, ale wesołek już koło
      południa był pijany.
      - Złociutkie - powiedział i ucałował je kolejno. - Jeszcze godzinka, złociutkie,
      jeszcze godzinka. Jedna , jedyna króciutka godzinka ! - I chociaż żona stłukła
      go po plecach kamieniem, który owinęła swą czerwoną chustą, "by mu zaćmę z głowy
      wypędzić", stanął nagle na rynku, wobec wszystkich oczów, na rękach, w powietrzu
      wysoko zwarł podkute obcasy i do tego zaśpiewał dzwięcznym głosem ulubioną piosenkę:

      "Cyganeczko, Cyganeczko, Cyganeczko moja....."
      "Ziganuschka, Ziganuschka, Ziganuschka moija...."

      Wówczas kobiety znając słowa tej piosenki powędrowały oglądać wystawy sklepów.
      Gdy po dwóch godzinach znowu przybyły na rynek Gogun siedział na dyszlu od wozu
      niby na wąskim siodle, bat w prawicy, butelka w lewym ręku.
      - Jeszcze pół godzinki, złociutkie - prosił
      Lecz Marta Jeromin, która wśród nich, w swej czarnej sukni i białej chustce na
      głowie wyglądała jak mnieszka, odwróciła się i poszła. Nie pozostało więc nic
      innego niźli ruszyć za nią, tak jak zawsze szły , choć jej nie kochały, gdyż
      pozostawała cudzoziemką z litewskich moczarów, gdzie krzywoprzysięgano i
      stawiano barwne krzyże na cmentarzach.
      Gogun został z furmanką jeszcze na rynku.
      Kobiety mijają koszary i pomnik z żelaznym orłem i udały się w stronę swojej wsi.
      • rita100 Re: Kobiety ze Sowirogu z targu wracają 19.03.07, 20:14
        Ach, jak bolały stopy, nieprzywykłe do butów, pieniądze uszły z węzełka chustki,
        a meżczyźni popili się gdy znikli z oczu.
        Więc lekko się szło w pyle drogi, które ciepło wciskała się między palce, dobra
        była woń młodych brzozowych liści, piękne i znajome pokrzykiwanie czajek
        krążących nad gniazdami. I choć nigdy się nie wiedziało, co kogo oczekuje w
        domu, czy nie zabłąkała się koza, czy nie przypalił się garnek, czy mąż nie
        hałasuje w karczmie lub czy maleństwo nie połknęło guzika, przecież dom będzie
        stał, pochylony dach i ślepe okna. Jezioro będzie lśnić, grusza kwitnąć, żurawie
        klangorzyć na bagnistych łąkach.
        Pozbawione blasku było to życie, szło się przez dni z obolałym grzbietem, na
        progu je pies, dzieci wyrastały z najtrudniejszych lat, krew z krwi własnej, one
        to zatroszczą się o trumnę i o drewniany krzyż na wąskiej mogiłce pod starymi
        krzakami lilaków i czarnych bzów, w których jesienną porą hałasowały drozdy.
        Zeszły z szosy i wspinały się na zbocza ku lasom.
        Kwitł mlecz, ziemia woniała wilgotnie i ciepło.
        • rita100 Re: Kobiety ze Sowirogu z targu wracają 19.03.07, 20:17
          Miały przed sobą cztery godziny drogi, więc kilka razy odpoczywały na której z
          polanek.Odłamywały kęsek bułek niesionych w koszach i piły zimną kawę zbożową z
          niebieskiej blaszanki. Obmawiały miasto i wieś, las i jezioro. Obmawiały
          karczmarza Czwallinnę, obmawiały sołtysa, leśniczego i żandarma, nadzorcę
          rybackiego i pastora, a na ostatku wszechmocnego pana von Balka, do ktorego
          należały jezioro i leśne pastwiska, torfiarnie i trzcina, ba, do ktorej niemal
          wszyscy oni należeli ze swoimi długami i zobowiązaniami czynszowymi, mężczyźni i
          kobiety i dziewczyny. Zwłaszcza dziewczyny. Nie był on przecież najgorszym
          panem. Nie był gorszy niźli cesarz, który zabierał im synów, lub landratm ktory
          zabierał na podatki ich grosze, albo smierć , ktora zabiera ich wszystkich.
          Obmawiały bez goryczy. Wszystko to było nieodmienne. Zgięło już karki ich
          dziadków i babek i zegnie także karki ich wnuków. Ale też i z krzywej gęby można
          było żartować i żółtego płaszcza von Balka.
          Także podczas żartów oczy ich były spokojne, troska pozostawała na karkach, a
          zmarszczki na surowych twarzach. Lecz gdy wstawały z trzewikami w ręku i koszem
          u ramienia, wyglądały przecie tak jakby wszyscy landranci, żandarmi i karczmarze
          całego świata nie byli w stanie ukorzyć ich aż do ziemi. Czoła mogły dotykać
          roli, kolana pyłu drogi, ale niżej, głebiej, było miejsce tylko dla martwych,
          którzy nie mogli się już bronić.
          Ujęło mnie to zdjęcie Mazurów, które jest pełne tajmniec życia.
          schlesien.nwgw.de/foto/displayimage.php?album=136&pos=9
          • rita100 Re: Marta Jeromin 19.03.07, 20:21
            Była zawiść i wrogośc w tej wiosce, kłótnie i pojednania, lecz nie było żadnych
            tajemnic. Zbyt ciasno przytykały do siebie ściany domów i okna. W nienawiści i w
            miłosci były nagie, nie osłonięte, a los jednostki był także losem wsi. Gdy się
            po kolejnej przerwie podniosły z polany wyglądały jakby wszystkie były w tej
            samej wierze i w tej samej doli.
            Także Marta Jeromin trzymająca się cicho i na uboczu, gdyby chciała żyć wbrew
            mężowi i dzieciom, jeśliby zaszła konieczność - lecz wbrew wsi nie sposób było żyć.
            Ginęli chałupnicy, dzieci, bydło, lecz wieś nie ginęła.
            Dawne rody upadły i nie wracały nigdy, ale zawsze wracali ubodzy. Byli płodni
            jak ziemia, wiatr unosił ich nasienia, tak jak na ugorem roznosił nasiona ziemi.
            Podczas gdy nad bagnami pokrzykiwały czajki, Marta myślała o tym, że urodziła
            siedmioro dzieci, a jedno spośród nich było kalekie.
            Spoglądała ponad młodnikiem, czy nie widać już dymu mielerza, w którym jej mąż
            wypalał węgiel dla pana von Balka. Taka była codzienna praca.
            Tutejsi nie posiadali ani dumy, ani drapieżności. Byli dziećmi lasu, a las
            otępiał i uciszał.

            schlesien.nwgw.de/foto/displayimage.php?album=136&pos=1
            • rita100 Re: Spotkanie z Czają 19.03.07, 20:23
              Słońce stało już za lasem, gdy kobiety spostrzegły Czaję, który wraz ze swą
              starą krową ciągnął pług po ugorze. We wsi zapomniano już jego nazwiska i
              nazywano go Czają. On to bowiem opuścił wspólnotę wiejską, sekciarz i odstępca -
              mówili o nim, że jako sześćdziesięcioletniego ponoć jeszcze raz ochrzcili wodą
              bagienną, a pan von Balk pozwolił mu wybudować na bagnistej ziemi chatę. Czaja
              wyplatał kosze i więcierze, sieci i biczyska, znane mu były wszystkie tajemnice
              lasu. Był cierpiącym i mówiono, ze gdy stoi na skraju lasu i patrzy ponad
              strzechami wsi, zwiduje mu się kostucha.
              Kobiety szły dalej, aż ujrzały cienką smugę dymu z mielerza i Marta skinęła
              głową do kobiet i zniknęła w krzewach jałowca.

              schlesien.nwgw.de/foto/displayimage.php?album=136&pos=28
              • rita100 Re: Mielerz i von Balka 19.03.07, 20:27
                Mielerz był kaprysem pana von Balka. Węgiel szedł do okolicznych kuźni i
                piekarń, ale jemu nie o węgiel chodziło. Chodziło o tajemniczość otaczającą to
                miejsce i czynności, i o to, ze w jego służbie pozostawał ów cichy człowiek o
                wiekowym nazwisku Jeromin.
                Wsród wszystkich pokornych, którzy żyli we wsi, gdzie kobiety całowały go w
                rękaw, wynosiło się dwoje dumnych niby topole ponad przybrzeżne wierzby: dziad
                Jeromin, ktory zastawiał sieci w jego jeziorze, a o którym ludzie mowili, że
                ponoć oglądał Napoleona wracającego z Moskwy, i Marta, żona Jerominowego syna.
                - Większość spośród nas - mówił Jakub (Kuba) Jeromin do syna - jest jak
                zeschnięte gałęzie, ktore odłamane od drzew przez wicher i śmiech leżą tam,
                gdzie upadły, i znów stają się ziemią. Ubodzy nie mają skrzydeł. A niektórzy są
                jak dym unoszący się z mielerza. A inni są jak drzewo, ktore żarzy się tam, pod
                ziemią. Stają się węglem i poruszają świat. (str.14)

                schlesien.nwgw.de/foto/displayimage.php?album=136&pos=4
                I o poruszającym się świecie mazurskim jest ta wspaniała książka.
                cdnj
                • tralala33 Re: Mielerz i von Balka 19.03.07, 20:39
                  No to mowam nowa ksiójżka na Warniji. Jó jedyn roz ta ksiójżka w rangkach
                  mniała no jakoś nie mogłam jej doczytać. Może z Woju lepsi pudzie?
                  • rita100 Re: Mielerz i von Balka 19.03.07, 20:52
                    Tralala, wciągniesz sie , jeśli pokochasz wieś i jej lud. Po troszku zaczniemy
                    rozbudowywać tą wieś i razem z nią żyć. A więc, wracamy z targu do chat.
                    Mielerz - ważne byście wiedzieli co to jest mielerz i jak się przy tym pracuje.
                    On odegra wielką rolę we wsi. Mielerz - czyli , wypalanie węgla drzewnego.
                    www.montes.pl/montes22/montes_16.htm
                    Ja sama, żeby zrozumieć , musiałam zapoznać się z pracą mielerza, czyli węglarza.
                    • rita100 Re: Jons Ehrenreich - syn 20.03.07, 21:01
                      Leżeli na polanie, głowy oparłszy o ścianę mchu i przyglądali się, jak dymi
                      mielerz. Leżeli tak ojciec i syn. Syn potajemnie upodobniając się do ojca natarł
                      sobie resztkami węgla twarz i opowiadali, gawędzili.
                      Ochrzczono go Jons Ehrenreich (dosłownie: bogaty, zasobny w honor, w zaszczyty)
                      lecz drugiego imienia się wstydził. To że je dla niego wymyśliła, nie świadczyło
                      o wielkiej mądrości matki, ludzie we wsi zaś wielce się dziwowali. Ojciec
                      milczał, co zresztą najczęściej czynił, i dopiero tej wiosny, gdy zgłaszał Jonsa
                      do szkoły i gdy stary nauczyciel Stilling powiedział, jakoby było to ładne imię,
                      ojciec zauważył, że byłoby lepiej, gdyby takie imiona nadawano ludziom podczas
                      pogrzebu zamiast przy chrzcie.
                      - Który bowiem z nas wie - uzupełnił - czy u kresu swego życia będzie się
                      nazywał Ehrenreich.
                      - Tak, to wie tylko Bóg - rzekł w zamyśleniu nauczyciel.
                      ---
                      No tak, trochę się rozgadaliśmy , ale przejdźmy do dialogu między ojcem a synem
                      gdy tak siedzieli przed mielerzem i pilnowali drewno. Niesamowicie ciekawy
                      dialog - polecam.
                      • rita100 Re: Ojcze, a co to znaczy poruszać świat ? 20.03.07, 21:02
                        - Ojcze, a co to znaczy poruszać świat ? - pytał Jons.
                        - Powiedzą ci w szkole, że to cesarz i królowie są tymi, którzy świat poruszają
                        - odparł Jakub. - Ale nie powinieneś w to wierzyć. Oni rzucają kamienie w wodę,
                        lecz jej nie czerpią. Spalają, lecz pod ich stopami pozostaje tylko popiół, a
                        nie węgiel. Chrystus poruszył świat i wielu po nim. Leczył ociemniałych i budził
                        umarłych. Poruszał serca. I tylko ten, kto serca porusza, porusza świat.
                        - A dziadek, czy poruszył świat ?
                        - Dziadek przez całe życie łowił pożywienie dla ubogich.
                        Raz gdy był dzieckiem, został w tym lesie zabity czlowiek. Leśniczy. Wszyscy
                        wiedzieliśmy, kto to zrobił, ale nikt tego nie widział, ów zaś się zaparł i
                        pochwalał ten uczynek, leśniczy bowiem był srogim mężczyzną, biczem na biedaków.
                        Ale potem dziadek poszedł do tamtego i przemówił mu do serca. Słyszano, jak ów
                        krzyczał i przeklinał tak, że wszyscy ludzie stanęli na drodze przed swymi
                        drzwiami, niby przed burzą co niesie grad. Potem tamten cichł coraz bardziej i w
                        końcu dziadek wyszedł z nim przed drzwi. Tamten wyglądał jak starzec, siwy, o
                        ślepuch oczach, dziadek zaś promieniał i prowadził go drogą jak dziecko, aż do
                        domu sołtysa, a ludzie - kolo których przechodził - nie wyrzekli ani słowa. Tam
                        ów zeznał, że on to był i stawili go przed sędziego. Wiele lat przebywał daleko,
                        w budynku gdzie są kraty w oknach, a potem wyniósł się i nikt nie wie, dokąd
                        zaprowadziły go nogi.... Dziadek był zwykłym człowiekiem, mniejszym niż pastor i
                        sędzia, był tylko rybakiem, ale wówczas poruszył świat !

                        - Ubodzy też mogą nosić koronę, Jons. Nie zapomnij o tym, gdy bedziesz duży i
                        podejmiesz swoje dzieło !
                        • rita100 Re: A ty ojcze ? 20.03.07, 21:04
                          - A ty ojcze ? - pytał Jons, pobladły z podniecenia.
                          Lecz Jakub uśmiechnął się
                          - Nie, Jons - rzekł - Ja niczego nie poruszyłem. Może tylko słowa i myśli. Jest
                          was siedmioro i nigdy nie miałem czasu.
                          - A Michał ? - zapytał Jons - Michał nie może być taki ?
                          Michał, najstarszy spośród czterech jego braci miał siedemnaście lat i był
                          parobkiem u sołtysa. Christean, brat chodzący o kulach...
                          Przestań już Jons - powiedział ojciec - każdy z nas, gdy będą sypać piach na
                          oczy, bedzie mógł nazywać się Ehrenreich.

                          Lecz Jons wiedział, ze nie każdy spośród nich mógł być taki. Brat następny
                          Gotthold nie mógł by być, dręczył małe kocięta i rzucał kamieniami w psy
                          powiązane na łańcuchu.
                          I mały sześcioletni Jons poleciał do dziadka Michała, do tego co poruszył światem.
                          Pozwólcie teraz na odrobinę opisu przyrody
                          "Czarny świerkowy las stał wyniosły i nieruchomy wokół polany, a cienka, prosta
                          jak drąg smuga dymu z mielerza wznosiła się w gorę. Gdy mrużyło się oczy, można
                          było sądzić, ze sięga , aż do białych obłoków, ktore przeciągały z wolna po
                          niebie i gdyby się było Michałem, który wybierał jaja z jastrzębich gniazd,
                          można by po owym drągu wspiąć się aż po chmury. Wówczas ujrzałoby się wieś i
                          jezioro, pałac pana von Balka i moczary, a przede wszystkim wielkie lasy, gdzie
                          został zabity leśniczy, po ktorego śmierci dziadek poruszył świat."
                          • rita100 Re: Oto król bedzie królował w sprawiedliwości 20.03.07, 21:05
                            I tak siedząc gaworząc obok mielerza Jons zauważył wracającą z targu matkę.
                            - Matka - rzekł Jakub i wyjął z ust fajkę. Nie wybiegł jej naprzeciw, oparł
                            tylko z wolna drąg o mielerz.
                            Marta położyła na mchy dwa szczupaki, powiedziała "dobranoc" i poszła do chaty
                            za lasem.
                            Mielerz musi być pilnowany dzień i noc.
                            "Patrzyli za nią obaj,obaj westchnęli, tak by jeden nie usłyszał drugiego i
                            ruszyli do swoich zajęć. Jakub ująwszy w dłonie okopcony drąg stanął przy
                            mielerzu, Jons przyniósł wodę, rozpalił ogień, postawił na nim garnek i
                            oporządził ryby sprawnie i dokładnie jak dorosły. Gdy zaczęli jeść, wzeszedł
                            wąski, wiosenny księżyc i rzucił cienie na ich dłonie. Ciągle jeszcze
                            pokrzykiwały czajki, a z wypruchniałego dębu podniósł lament puszczyk. Słyszeli
                            żuraw studzienny we wsi, słyszeli czubate perkozy na jeziorze. Wszystko było
                            dalekie tylko mielerz był blisko, znany i promieniujący ciepłem.
                            Między nimi wszystko było ułożone, żadnych tajemnic. Pod przykryciem żarzyło się
                            drewno, a ojciec czuwał, by ogień nie przebił się na zewnątrz. Ojciec umiał
                            więcej niż zdawało się matce. Był władcą lasu bardziej niż von Balk, i gdy tak
                            stał z księżycową poświatą wyglądał zaprawdę jak jakiś król Lwie Serce, samotny
                            w obcej krainie, strzeżony tylko przez swego wiernego rybałta Blondela.
                            Potem ojciec poprosił Jonsa, by mu jeszcze trochę poczytał. Zapalili łuczywo nad
                            paleniskiem i , otworzyli księgę.
                            Jons wiedział, ze gdy byli razem przy mielerzu, obowiązkiem jego było czytać.
                            Blask i moc biły z owych słów, jak od kłębiastych chmur spadających na las, aż w
                            końcu zaczęły spływać po sercu łagodnie, jak gdyby leżało się na suchym listowiu
                            barłogu, a po dachu chaty szumiał drobny deszcz, ciepły i życiodajny.
                            - Oto król bedzie królował w sprawiedliwości......
                            Jons natychmiast zadaje pytanie
                            - A nie ma na roli sprawiedliwości, ojcze ?
                            • rita100 Re: A nie ma na roli sprawiedliwości, ojcze ? 20.03.07, 21:08
                              - A nie ma na roli sprawiedliwości, ojcze ?
                              - Nie tyle, ile powinno być, Jons. Zabierają nam zbyt wiele. Więcej niźli biorą
                              od panów. Mówią , ze potrzebuje tego cesarz, tak jak potrzebuje naszych synów,
                              lecz nie powinieneś zawsze wierzyć w to co mówią. I nie powinieneś zawsze głosić
                              tego, w co uwierzysz. Oni tego chętnie nie słuchają.
                              - Ale czyż cesarz nie jest moim chrzestnym, ojcze ?
                              Czyż nie podarował mi filiżanki, która stoi przed lustrem ?
                              - To była taka sprawa Jons - mówił Jakub
                              Wezwał mnie landrat, a było to w porze żniw, i drogi cztery mile. Wprowadzono
                              mnie do pokoju, on stał tam, sam niby zesarz, i przemawiał. O najłaskawszym
                              cesarzu i panu, który zechciał najłaskawiej podarować nam filiżankę. Obróziłem
                              filiżankę w dłoniach i rzekłem, ze spragniony się nie nasyci, jeśli mu się
                              podaruje kubek, i że wielcy panowie zawsze myślą, iż ludzie ubodzy są jak
                              dzieci, ktore przestają płakać, gdy się im potrzyma obrazek przed oczami.
                              Wówczas on uniósł się gniewem, i zaczął mówić i niewdziecznosci, o nowych
                              czasach i niewiele brakowało, a byłby mi tę filiżankę odebrał.
                              Trzymałem ją przecież, z takiej bowiem czteromilowej drogi należy coś przynieść,
                              i oto stoi pod lustrem.
                              Nie wiem jednak, Jons, czy cesarz jest jeszcze twoim ojcem chrzestnym. Poza tym
                              stary landrant umarł, a nowy być może nic o zajściu nie wie. Jons powinien
                              zawsze pamiętać, ze nie należy bać się ludzi. Również cesarzy i krolów.

                              Tak, ojciec to bohater nie lękający się możnych, a Jons Ehrenreich Jeromin... i
                              każdy spośród nich mógłby być jak.... tak, jak grad spadajacy na las... nie,
                              jako ochrona przed wiatrem i matką......
                              • rita100 Re: Marta wchodzi do jizby 20.03.07, 21:10
                                Tymczasem o wieczornej zorzy matka doszła do wsi. Do zagubionej wioski z pylistą
                                drogą prowadzącą przez las i na pustkowiu. Sowigród, tak nazywa się ów
                                zakamarek, który nie był niczym ponad właśnie Sowim Zakamarkiem.
                                Ona, Marta, od dwudziestu lat była niewolnicą. Niewolnicą męża i dzieci, i
                                obowiązku szarej codzienności. Zaprzedała się marzeniu, lecz o pewnym brzasku
                                marzenie to uleciało. Nie każdy znalazł przy mielerzu swoje szczęscie.
                                Dom stał na uboczu, blisko jeziora. Kwitł już stary klon i rzucał cień na obejście.
                                Zmęczona, z zamkniętymi oczami i sercem pełnym żałosci opierała się przez
                                chwilkę o płot. Gdy weszła do domu Maria - jej córka krzątała się przy kuchni
                                śpiewając pieśń:
                                "Manntje, Manntje, w ciemnym borze,
                                Buttje, Buttje, odpłyś w morze,
                                bo Ilsebill żona ma
                                nie chce tego, co chce ja."

                                "Ach czego ona chce", rzekł Butt (ryba morska). "Ach", mówił tamten czlowiek,
                                "ona chce być władczynią".
                                "Odejdź więc, albowiem już nią jest", powiedział Butt.

                                I tak Maria krzątając się po kuchni opowiadała piękną legendę. Słuchali ją w
                                ciszy i dziadek i maleńka Gina i Fryderyk i Gotthold, i Michał, i Christean -
                                dzieci Marty.
                                O kobiecie która chciała być władczynią.
                                Matka - krzyknęły dzieci, widząc że wróciła z targu.
                                • rita100 Re:Dziadek i Marta 20.03.07, 21:11
                                  Dziadek udaje , ze nic nie słyszy ale słyszy , co mówią ryby. Twarz miał
                                  brunatną jak kora klonu i pełna zmarszczek i bruzd, bujne białe włosy, a z oczów
                                  nic nie można było wyczytać. Oczy dalekie od ludzkich spraw.
                                  - Byli córko, weseli przy mielerzu ? - zapytał dziadek i spojrzał na Martę.
                                  Oczy jego zawsze ją peszyły, jedyne oczy we wsi, od których nie można było sie
                                  odwrócić. Odrzekła jednak spokojnie, że byli milczący, jak zwykle, i zawsze
                                  bywają weseli, gdy mogą być razem w swej samotni.
                                  Dziadek odsunął talerz i rzekł:
                                  - Niewiasta powinna być wieczorem jak zorza zachodu nad lasem. Obietnica dla
                                  ludzi i zwierząt.

                                  "Od niego to się bierze", pomyślała z nagłym rozgoryczeniem. "Ta cała
                                  bogobojność i prawość, milkliwość i osąd. Tylko od niego i w ciągu całego
                                  naszego życia on tu jest panem. Niby odległy o tysiąc mil, o setki lat, lecz
                                  wkraczajacy w każdą nieprawość. Widzi wszystko, jego zaś nikt nie widzi, a on
                                  przecież jest."
                                  • rita100 Re:Księżyc, córko, sprowadza na serca chorobę.... 20.03.07, 21:15
                                    Wyszła żeby doglądnąć krowy. Gwiazdy lśniły milcząco, pokrzykiwały ptaki
                                    ciągnące w blasku księżyca. Przy moczarach, tam gdzie w ugorze Czai tkwił
                                    spokojnie pług, szczekał pies. Dymu z mielerza nie było widać, opustoszał las i
                                    ziemia. Wsparła głowę o ścianę obory.
                                    Patrzyła na księżyc. Czy właśnie to było życiem ? Dla wszystkich kobiet, które
                                    kiedykolwiek kochały ? Czyż nadejdzie jeszcze kiedykolwiek coś, co pozwoliłoby
                                    zapomnieć całą resztę, trud codzienny pełen znoju i goryczy, obcość wśród męża i
                                    dzieci ? To przerażające zagubione pod zimnym światłem księżyca ?
                                    Wiedziała, ze nie znajdzie odpowiedzi, ze zdarzają sie one tylko w bajkach,
                                    jednak stała nadal, a księzycowe światło wnikało głęboko w oczy.
                                    "Ilsebill, żona ma....", dumała
                                    Wszyscy żyjemy w mroku ?
                                    Stała, aż dreszcz zaczął nią wstrząsać i z lasu odezwały sie sowy. Dopiero
                                    wówczas wróciła do domu.
                                    Dziadek siedział jeszcze przy ogniu. Nie spojrzał na nią. Wpatrywał się w ogień
                                    bladymi oczami, które widziały tak wiele, gdy odezwał się, nie była pewna, czy
                                    to jego głos, czy skądś dochodzi z oddali.
                                    - Księżyc, córko, sprowadza na serca chorobę - rzekł
                                    - Ach, panie ojcze - odpowiedziała starym, uroczystym, ludowym porzekadłem -
                                    pragnęłabym, by zaświecił w moje martwe oczy.
                                    Teraz też nie spojrzał na nią. - Przyjdzie czas - powiedział - w którym ty
                                    będziesz spozierała w dole martwych oczu. Z takim życzeniem wstrzymaj się,
                                    córko, do tamtej pory.
                                    • rita100 Re:Cyganeczko, Cyganeczko, Cyganeczko moja ..... 20.03.07, 21:16
                                      Umyła nogi i przysiadła na skraj łóżka, zaplatała włosy.
                                      Jutro będzie tak samo, jak bywało przez wszystkie dni i lata, i nigdy nie będzie
                                      inaczej. Jeszcze kilka lat, a dzieci odejdą i kiedyś Michał (najstarszy syn)
                                      weźmie ją na dożywocie. Wówczas bedzie mogła prząść i tkać giezło śmiertelne, a
                                      moze to i owo dla wnuków. I patrzeć. jak przychodzi i odchodzi lato i zima, jak
                                      przylatują i odlatują dzikie gęsi i żurawie. Od czasu do czasu zdarzy się wesele
                                      lub pogrzeb. Wówczas też bedzie mogła wyciągnąć się i spać.
                                      Księżyc oświecił jej twarz, gdy się wreszcie położyła. Była jakby skamieniała ze
                                      zgryzoty. Myśli pobiegły raz jeszcze do rodzicielskiego domu i usiłowała sobie
                                      przypomnieć jakimi to bawiła się lalkami. Lecz nigdy nie bawiła się lalkami.
                                      Około północy, gdy sowy przyleciały do wsi usłyszała w półśnie wóz jadący drogą
                                      i ochrypły, smutny głos, który osamotniony w głębokiej nocy wyśpiewywał:

                                      "Cyganeczko, Cyganeczko, Cyganeczko moja ......"

                                      Tak oto dojechał na wieś z targu wesoły Gogun, ten co często był tłuczony po
                                      plecach przez żonę, kamieniem owiniętym w czerwoną chustę aby wypędzić mu zaćmę
                                      z głowy.

                                      Koniec I rozdziału. Tak poznajemy się ogólnie z rodziną Jerominów i wsią Sowim
                                      Zakamarkiem. Fajne - prawda ?
                                      • gajowy555 Re:Cyganeczko, Cyganeczko, Cyganeczko moja ..... 21.03.07, 11:49
                                        Czy fajne? Wspaniałe!
                                        Właśnie przeczytałem i "odjechałem" gdzieś daleko. Tak jakbym czytał z szeroko
                                        zamkniętymi oczami. Niesamowita książka. Dawno czegoś takiego nie doświadczyłem.
                                        I wszystko z nadejściem wiosny.
                                        Dzięki Rita za już i prosimy o jeszcze...
                                        • rita100 Re: 21.03.07, 21:01
                                          Gajowy, wciągłeś się - takie książki czyta się sercem. Wprawdzie nie jest
                                          zalecana na wiosenną pobudkę lecz na jesienne słoty, mimo wszystko wiosna przy
                                          niej będzie się widziała radośniejsza. Zaczynamy drugi rozdział jeszcze
                                          piękniejszy, bo po każdym odcinku wciąga nas głębiej i głębiej, aż pewnej nocy
                                          będziesz czekał niecierpliwie na poranek by znów wejśc do Sowirogu i być razem z
                                          ludźmi, patrzeć oczami, co sie dzieje w tej maleńkiej wsi, aż usłyszysz dźwięki
                                          pewnego instrumentu i zagrają komory serca przez które przepływa krew w rytmie
                                          utajonej muzyki i poruszy się świat, wstrząśnie czytelnikami, a wszystko to za
                                          pomocą tonów, barw i słów Wiecherta. Zobaczysz co to jest wstęga klawiszy.
                                          Jest to najpiękniejszy rozdział jaki czytałam w życiu.
                                          Słynne sianokosy Dostojewskiego kłaniać się będą nisko melodii Wiecherta bo nie
                                          ma takiego mistrza muzyki jak Ernest Wiechert.
                                          Ale żeby to wszystko osiągnąć, trzeba być cierpliwym, ogromnie cierpliwy i
                                          czytać każdy rozdział, który piszę by dojśc do takiej uczty muzykalnej.
                                          To jest ekstaza.
                                          No jó. To je prawda rychtyczna !
                                          • rita100 Re: O Sowirogu nie opowiada żadna kronika. 21.03.07, 21:21
                                            O Sowirogu nie opowiada jeszcze żadna kronika. Kroniki nie mówią i zagubionych
                                            wsiach. Wśród jezior i bagien owej wschodniej krainy położone są te wsie z
                                            szarymi drogami i ślepymi oknami, ze studniami z żurawiem i kilkoma dzikimi
                                            gruszami na kamienistych miedzach. Otacza je wielki bór. Droga wychodzi z
                                            rozległych lasów, chodzi nią listonosz, jeszcze częściej żandarm, czasami pochód
                                            weselny barwny i hałaśliwy przeciąga po głębokich koleinach. Nie ma krzyży ani
                                            pamiątkowych głazów. Jest to droga bezimienna.
                                            Takie są też i owe wsie. Są tak małe, że nazwy ich nigdzie nie widnieją. Nazwy
                                            te brzmią obco i smutnie, bywają to nawet dawne nazwy, lecz już poza granicami
                                            powiatu nikt ich nie zna. Są niby mogiły z czasów dawno zapomnianych wojen,
                                            zapadłe, z zatartymi napisami.

                                            Wiosną, gdy kwitną wiśnie, grusze i bez na cmentarzysku, może to wyglądać
                                            uroczo, lecz wiosna w tej krainie jest śpieszna i płochliwa. Zabiera swe barwy
                                            równie szybko, jak je daje i wszystko znów tonie w szarzyźnie.
                                            • rita100 Re:Sowirogu, był wsią bartniczą 21.03.07, 21:23
                                              W pewnym starym dokumencie można było przeczytać o Sowirogu, że był wsią
                                              bartniczą, lokacją krzyżacką w celu pozyskania miodu dzikich pszczół, a i
                                              zapewne innych służebności, o których jednak niczego nie napisano. W owych
                                              zamierzchłych czasach odnotowano również nazwisko Jerominów.
                                              Nikt nie wiedział co wieś przechodziła, jakie napady, głody, zarazy. Podgadywano
                                              jedynie jak wypiekało sie chleb z kory, i o zarazie, która nie oszczędzała
                                              nikogo poza pastuchem imieniem Michał. Uciekł on na wzgórze z resztką stada i
                                              dał początek nowemu pokoleniu. Mieszkańcy Sowirogu nie żyli przeszłością. Pełen
                                              potu i znoju dzień, nie dawał im, poza samym życiem niczego.
                                              Ulegli byli i pokorni, z oczu można było wyczytać jak wieki z nimi się
                                              obchodziły. Przeklinali zrazu, potem płakali, następnego ranka zaś, gdy jeszcze
                                              lśniły gwiazdy, brali znów siekierę na ramię i szli jeden za drugim na poręby,
                                              nogi owinąwszy szmatami, gdy mróz rozłupywał drzewa, a lód trzaskał na jeziorach.
                                              • rita100 Re:Wracali tułacze w ojczyste strony 21.03.07, 21:24
                                                Od dzieciństwa przypadała im czarna dola. Czasami któryś zyskiwał rozgłos ale
                                                umierał z zakratowanych okien. Żaden z nich poza dziadkiem Michałem nie poruszył
                                                światem, jak mówił Jakub. Z ich środowiska nie wyrósł żaden landrat, żaden
                                                pastor, żaden nauczyciel, żaden myśliciel. Nadmiar młodszych synów, takich
                                                którzy nie mieli przejąć dziedzictwa, przepadał w zachodnich miastach Rzeszy,
                                                zagrzebywał się pod ziemią w kopalniach, zapomniał o lasach i bagniskach. Jeśli
                                                po wielu latach wracali w ojczyste strony wciśnięte w miastowe ubrania, z żonami
                                                głupio i zarozumiale patrzącymi oczami na nędzę, stawali tułacze nad brzegiem
                                                jeziora niby owi skazani na dożywocie więźniowie, którzy zapomnieli jak wygląda
                                                światło dnia. Niby chwalili się swoimi zarobkami lecz słowa te wydawały się
                                                puste i fałszywe. Niejeden wykradał się o zmroku ku dzikiej gruszy rosnącej na
                                                miedzy, gdzie pogrzebane było jego dzieciństwo i przypatrywał się tej krainie,
                                                która i jemu była obiecana, a którą opuścił dla miski soczewicy.
                                                • rita100 Re: Stawali tułacze nad brzegiem jeziora 21.03.07, 21:35
                                                  Stawali tułacze nad brzegiem jeziora
                                                  A to zdanie, to jak ulał i w dzisiejsze czasy pasuje:
                                                  schlesien.nwgw.de/foto/thumbnails.php?album=405
                                                  "stawali tułacze nad brzegiem jeziora niby owi skazani na dożywocie więźniowie,
                                                  którzy zapomnieli jak wygląda światło dnia"
                                                  Brzeg jeziora - to miejsce święte nie dla jednego tułacza, brzeg jeziora i
                                                  patrzenie w dal......
                                                  O tym można pisać i pisać od czasów Jadźwinga do dzisiejszych. Ach Erneście
                                                  Wiechert jakie to prawdziwe. Nikt by tak tego pięknie nie opisał.
                                                  • rita100 Re: Nauczyciel Stilling 22.03.07, 21:15
                                                    Był i wśród społeczności wiejskiej nauczyciel, który oświecał zarówno dużych jak
                                                    i małych. Nauczyciel Stilling wiedział już o biedzie na wsi. Miał swoje
                                                    marzenia, marzył jak inni poprzednicy o laurach, ale szybko się spostrzegł, ze
                                                    człowiek w tym społeczeństwie musi być szlachetny, pomocny i dobry.
                                                    Stał się jednym z wsiowych, zanim pobielał mu włos. Takim przed którym niczego
                                                    nie trzeba taić, widział bowiem wszystkie rzeczy dziejące się nawet w ciemności.
                                                    Był jednym wśród nich czystego serca, na którego patrząc wierzono, ze musi
                                                    gdzieś istnieć świat lepszy choć jeszcze dla nich niedostępny.
                                                    Stilling pochował żonę, a syn jego wywędrował za morza. Dom prowadziła jego
                                                    siostra, ktora była tak pobożna, że aż zatykało, która o wsi nie mówiła inaczej
                                                    jak o Sodomie i od czasu do czasu, gdy zdarzył się niedozwolony połów ryb,
                                                    pijaństwo lub bójka niczym anioł gniewu chodziła od domu do domu. Była garbuską
                                                    o wielkich oczach, a na imię miała Eliza.
                                                    W czasie tego rodzaju krzyżowych wypraw nauczyciel uchodził do lasu i wesoło i
                                                    ostrożnie ostrzegał mieszkańców Sowirogu, ze misjonarka już w drodze, by mogli
                                                    kryjąc sie przed nią mogli zbiec w pole.
                                                    Stilling to co zaoszczędził ze skromnych poborów, składał w pewnej kasie w
                                                    powiatowym mieście, ze nawet Eliza nie wiedziała. Wszystko to nazywał "Fundacją
                                                    Nobla", przeznaczoną dla dziecka wiejskiego, ktore będzie obdarzone zaletami
                                                    umysłu i serca.

                                                    Od dziesięcioleci istniał jednak tylko fundator i fundacja, zaś we wsi ciągle
                                                    brakowalo chłopca odpowiedniego do przyjęcia dobrodziejstwa.
                                                  • rita100 Re: Dzieci Jerominów 22.03.07, 21:16
                                                    Stilling, zwrócił uwagę na dzieciaki Jerominów lecz zastanawiał się - bo to raz
                                                    byli siedmioma krukami, siedmioma łabędziami lub siedmioma plagami. Wszyscy byli
                                                    ładnymi dziećmi. W Michale, Gottholdzie i Ginie płynie krew matki, obca, ponura
                                                    krew. W żyłach pozostałej czwórki tętniła krew Jerominów, cicha, marzycielska
                                                    krew mogąca wejść na drogę mądrości i wyrzeczeń, lecz również ślepemu
                                                    posłuszeństwu. Maria, Christean (kaleka na wózku) Fryderyk nie rozstający się z
                                                    fletem, wygrywający melodie. Wyglądał jak bajkowy zaklinasz szczurów i Jons
                                                    Ehrenreich.
                                                    Znał losy wszystkich, a takze losy ich ojców oraz dziadków i wszystkich rodzin
                                                    wiejskich jak Gonsiorów, Daidów, Gogunów, Glumsdów, Grunheidów, Piontków.
                                                  • rita100 Re: Pastor z kościelnej wsi 22.03.07, 21:18
                                                    Pastor z kościelnej wsi, do ktorego przynależał i Sowiróg, był dobrotliwy, choć
                                                    z wolna gorzkniejącym człowiekiem. Nużyło go głoszenie ewangelii nad ciernistą
                                                    glebą, gdzie - jak dostrzegał - nie rosło nic poza złodziejstwem, pijaństwem,
                                                    pieniactwem i podstępczością.
                                                    Życie wydawało mu sie zmarnowane dlatego traktował parafian jako rozpustne
                                                    kozły, pomiot szatański spłodzony w lasach i moczarach, krnąbny, niesforny,
                                                    ktory potrzebował rózgi a nie miłości.
                                                    Pastor kazanie swoje dawał w szkole gdzie przyjeźdzał bryczką od czasu do czasu.

                                                    Do wsi przychodził też żandarm Korsanke.
                                                    Korsanke nigdy nie był złym człowiekiem. Wiedział jakie jest we wsi życie,
                                                    wiedział co to czasy głodu. Był jednak starym podoficerem, który złożył
                                                    przysięgę, nakaz zaś aresztowania był rozkazem, ktorego nie dało się naruszyć.

                                                    Tyle wyjaśnień kto jest kto - zaczynamy uczestniczyć w życiu wsi smile
                                                  • rita100 Re: Jons, co masz na myśli ? 22.03.07, 21:20
                                                    W szkole, bez zamierzonej złośliwości pastor, ktory był z wizytą, rozpoczął od
                                                    objaśnienia siódmego przykazania.
                                                    Zaczęła się rozmowa. Gdy nagle po ostatnich słowach nauczyciela i chwili
                                                    milczenia pastor kazał nauczycielowi zaczekać i zapytał, czy też wiedzą, co to
                                                    jest niemiłosierny sługa, i czy któryś takiego zna, stało się coś
                                                    nieoczekiwanego i niespotykanego, to mianowicie, ze Jons, jako jedyny sposród
                                                    wszystkich, podniósł rękę i wezwany przez pastora powiedział głosno i bez
                                                    wahania" "cesarz !"
                                                    - Jons, co masz na myśli ? - spytał pastor
                                                    Jons odparł zdecydowanie, ze cesarz nie potrzebuje głodować. Jada na złotych
                                                    talerzach, przez cały dzień i to co lubi. I nie wie, jak tacy Daidowie muszą
                                                    tutaj głodować, zdechła bowiem im krowa i zużyli cały zapas zboża. Jeden zając
                                                    nie zuboży cesarza, który ma tyle zajęcy ile igieł na sosnach. Cesarz jest jego
                                                    chrzestnym, podarował mu filiżankę, ale ojciec powiedział, ze ubodzy nie nasycą
                                                    sie pustą filiżanką. A Daida nie łowi przecież zajęcy siedemdziesiąt siedemkroć
                                                    razy, tyle zaś razy powinien cesarz przebaczyć swemu winowajcy.
                                                    Zanim nauczyciel zdołał cokolwiek powiedzieć, pastor zupełnie odmiennym głosem
                                                    zapytał:
                                                    - Jak to sie dziecko nazywa ?
                                                    - Jons Ehrenreich Jeromin - odrzekł nauczyciel.
                                                    - Acha - powiedział pastor, znając twarze wszystkich Jerominów. Wszyscy z
                                                    jednego pnia.
                                                    Resztę pozostawiam panu - rzekł pastor do Stillinga, odwrócił się i opuścił klasę.

                                                    Wieczorem Stilling siedział przy księgach i rozmyślał nad swoją "Fundacją Nobla"
                                                    i pozwolił sobie ożyć pogrzebanej nadziei.
                                                    "Wcale tak nie było, że świat zdobywali zapaleńcy, nabożna Eliza, czy pastor,
                                                    lecz jeśli w ogóle można go było zdobyć, zdobywała go miłość. Miłość i cierpliwość."

                                                    Matka Marta, gdy dowiedziała się o wszystkim, spojrzała kpiąco na swego
                                                    najmłodszego i oświadczyła, ze kto tak wcześnie zaczyna pracować przy mielerzu,
                                                    nie powinien się dziwić, ze równie wcześnie parzy sobie palce.
                                                  • rita100 Re: 22.03.07, 21:20
                                                    Z tego wszystkiego Jons wyniósł niewiele ponad świadomość, ze prawdopodobnie
                                                    obraził cesarza i wzrok jego padł na malowaną filiżankę pod lustrem.

                                                    koniec cz.II
                                                  • rita100 Re: Pan von Balka 25.03.07, 10:34
                                                    Pan von Balka był synem srogiego pana ojca, który żył jakby dopiero co nastało
                                                    średniowiecze, entuzjazmował się Piotrem Wielkim i ktory na starość zdziczał.
                                                    Otoczył się był dwoma zbiegłymi mnichami, którzy wypijali mu piwniczkę, modlili
                                                    się za niego i byli przez niego bici, gdy nawiedzał go stary duch.
                                                    Młody von Balk został oficerem i sławnym jeźdzcem, lecz porzucił swój zawód i
                                                    kilka lat wędrował po świecie.
                                                    Powrócił w miesiąc po śmierci ojca, co to umarł w trumnie, u której stóp, wśród
                                                    potłuczonych butelek od wina zasnęli byli obaj mnisi, przepędził z domu
                                                    skąmlących włóczęgów i rozpoczął przeobrażenie olbrzymiej, zaniedbanej
                                                    posiadłosci we wzorowe gospodarstwo. Pan von Balk poziadał własną turbinę,
                                                    własną hodowlę orchidei, zegar słoneczny i łazienkę z marmuru.
                                                    Poślubił pewną hrabinę, ale wkrótce, kiedy ta uznała go za pomylonego wsadził ją
                                                    wraz z kuframi na wóz od gnoju i kazał zawieźć do najbliższej stacji kolejowej.

                                                    Mówiono, że w okolicznych wsiach posiadał mnóstwo dzieci.
                                                  • rita100 Re: "Wypełnij moje życie" 25.03.07, 10:37
                                                    Czuli wszyscy , ze był nieszczęśliwym panem. Uśmiech rzadko gościł na jego
                                                    wychudłej twarzy, oczy były jak studnie, z których wyczerpano wszelką radość.
                                                    Dużo pił, lecz przecież piją tylko nieszczęśliwi. Nie miał gości, nie miał żony
                                                    ni dzieci. Posiadał wiele książek, małpę i papugę, która mówiła 'idiota'.
                                                    Czasami przychodził do dziadka Jeromina, który u niego służył, i jechał z nim
                                                    łowić ryby lub polować na kaczki.
                                                    - Czy było inaczej, Jeromin ? Wówczas, przed 70. 80. laty ? - pytał go pan von Balk.
                                                    - Nigdy nie było inaczej, i nie będzie nigdy - odpowiedział dziadek Jeromin.
                                                    Pan von Balk - zaczął opowiadać - W Honkongu znałem Chinczyka, syna niebios
                                                    bogatego i możnego męża. Przychodził czasem do mnie i niczego nie chciał, tylko
                                                    siedzieć cichutko i przypatrywać się jak czytam książki.
                                                    "Wypełnij moje życie", powiedział do mnie pewnego razu. "Wiele wiecie w białych
                                                    krajach. Wypełnij me życie tak, jak napełnia się fajkę opium". Nie potrafiłem
                                                    tego, więc odszedł. Potem poderżnął sobie krtań, by wypełnić swe życie.
                                                    - Nie jego życie było puste, lecz on sam - rzekł Michał.
                                                    Pan opowiada, że posiada wiele książek, panie, lecz czy wśród nich, wiele jest
                                                    takich, ktore byłyby tak możne jak Testament ?
                                                    - Nie, Jeromin, niewiele, lecz książki są książkami, płoną w ogniu, ogień
                                                    wymazuje z nich wszystko.
                                                    - Wiele było na świecie pożarów, panie. Żaden nie spalił Księgi, żadna powódź
                                                    jej nie zniszczyła. Stary człowiek, którego słuch słabnie coraz bardziej
                                                    potrzebuje Księgi, gdzie Bog jest niby grzmotny.
                                                    - Co się dzieje z ludźmi, Jeromin ? - pyta pan von Balk
                                                    - Cóz wiem o rybach, więc jakże mógłbym wiedzieć cokolwiek o ludziach.
                                                    - A twoje wnuki, Jeromin ?
                                                    - Wnuk zawsze dzwiga, więcej niż dziad, panie, musi bowiem nadto dzwigać i ojca
                                                    i matkę. Powinność nie staje się na świecie mniejsza, panie.

                                                    ...Tak wiele lat, siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt, a może sto... to samo
                                                    słońce, te same gwiazdy i zapach wody, ryb, gnijącego sitowia.... i nie wie się
                                                    nic, w ogóle nic.
                                                    Stary Jeromin był jak Mojżesz w ziemi obiecanej...stary, znużony i samotny.
                                                  • rita100 Re: Szary człowiek nie ma korony 26.03.07, 20:32
                                                    Słońce wschodzi i zachodzi, i wraca do miejsca swego, i tam znowu wschodzi.
                                                    Wiatr dąży na południe i skłania się ku północy przebiegając wszystko wkoło, i
                                                    wraca do krębów swoich, gdzie był jego początek....

                                                    Popołudnie ludzie ze wsi zwozili swoje żyto, pan von Balk zaś chodził od pola do
                                                    pola. Mizerne to były kłosy, lecz nie on przecież stworzył piach, na którym rosły.
                                                    Zwozili zaprzęgłszy krowy do niewielkich wozów, wokół których baraszkowały
                                                    dzieci. Wiedzieli, ze znów nie starczy na siew, lecz byli weseli, a Gogun ze
                                                    snopem na widłach ponad głową podśpiewywał piosenkę o Cyganeczce.
                                                    Po zagonie Daidów stąpał koło krowy mały Jons i wiódł ją od sztygi do sztygi.
                                                    Balk siedział na granicznym kopcu i przyglądał się. Lubił owe zagubione wsie i
                                                    żyjących w nich ludzi. Wieś uważał za poczatek dziejów, a takze państw. Ze wsi
                                                    szło ziarno i daniny oraz synowska krew, którą państwo nawoziło swe uprawy.
                                                    Takich wsi jak ta są w Rzeszy i na całej ziemi tysiące. Nie wszystkie tak głuche
                                                    i biedne, wszystkie jednak posłuszne i gotowe do ofiar.
                                                    Szary człowiek nie ma korony, a przecież przyjemnie przypatrywać się, jak dzwiga
                                                    snopy i układa je na wozie. Wieczorem upije się, będzie wszczynał zwady, lecz
                                                    takie zwady są przecież lepsze niż te, które wszczynają możni.
                                                    Szary człowiek nie odgrodził się jeszcze od słońca oknami.
                                                  • rita100 Re: Karczmarz Czwallinna i plonowe piwo 26.03.07, 20:39
                                                    Po pracy von Balk zaszedł do karczmy, zamówił dostawę plonowego piwa przed dom
                                                    Jerominów. Przed domem Jerominów, nad jeziorem, ustawili stoły, a von Balk był
                                                    gospodarzem. Była kawa, ciasto, po słodkiej wódce, a potem piwo. Śpiewali, a
                                                    Gogun grał na harmonii. Było tak jak każdego roku, tyle , że tym razem nastąpiła
                                                    nieprzewidziana przerwa.
                                                    Karczmarz Czwallinna odczopował pierwsza beczkę i zasiadł za stołem. Wyglądał
                                                    jak jeden z Tatarów, ktorzy ongiś przeszli przez wieś niosąc ogień i miecz. Był
                                                    nieustępliwym wierzycielem, a wszyscy połapali się rychło, że nie zależało mu na
                                                    pieniądzach, lecz na ziemi.
                                                    Gotthold Jeromin terminował u niego od konfirmacji, wydawało się jednak, ze uczy
                                                    się nie tylko odkażania cukru i sprzedawania biczysk, ale i innych rzeczy. Obaj
                                                    synowie karczmarza, pilnowali go dniem i nocą.

                                                    Przerwa nastąpiła dlatego, ze pan von Balk ledwie zapalił cygaro, przywołał
                                                    Tatara Czwallinna i zapytał, czy nie ma przy sobie rejestru długów, które
                                                    zaciągnęli u niego chałupnicy. Gogun opuścił harmonię i zapadła cisza jak w
                                                    kosciele. Czwallinna odparł z wolna, ze nie potrzebuje żadnego rejestru, bo po
                                                    ojcu odziedziczył dobrą głowę. Więc pan Balk zapytał się o jaką kwotę chodzi w
                                                    przypadku Goguna.
                                                    Tatar wydobył notes:
                                                    - Siedemdziesiąt osiem marek, trzydzieści cztery fenigi - rzekł gniewnie Czwallinna.
                                                    Balk zapisał, podliczył, wyjął pieniądze i powiedział - proszę podpisać
                                                    pokwitowanie.
                                                    Karczmarz przyglądał się banknotom niezdecydowany. Oświadczył wreszcie, ze ich
                                                    nie potrzebuje.
                                                    - Oczywiście, ze nie potrzebujesz. W takim razie rodzielę pieniądze między
                                                    dłużnikami i Ci zapłacą.
                                                    Czwallinna podpisał i wziął pieniądze. Balk zaś powiedział uprzejmie, iż woli,
                                                    by ludzie byli jego dłuznikami. Wszystko pozostanie w rodzinie.
                                                  • rita100 Re: Niemiłosierny sługa i siepacz 26.03.07, 20:41
                                                    "Stoję ciemną północą", grał rozlewnie Gogun włączając się do sprawy z harmonią.
                                                    A von Balk skierował rozmowę na małego Jonsa:
                                                    - I co, Jonsie Ehrenreichu, obrazicielu majestatu, czy to był właśnie prawdziwy
                                                    niemiłosierny sługa ?
                                                    - Niemiłosierny sługa i siepacz - odparł poważnie Jons.

                                                    Potem von Balk ruszył z Martą Jeromin w pierwszy taniec.
                                                    - Dla kogo pan to czyni ? Dla siebie, dla ludzi, czy też żeby się popisać przede
                                                    mną ?
                                                    Chwileczkę milczał, a następnie odparł spokojnie, jak zwykle:
                                                    - Dla nikogo i nawet nie dla was, lecz dla ziemi, by nie stała się tatarska.
                                                    - Ma być za to von Balków ?
                                                    - Głupia jesteś - powiedział gniewnie i zacisnął dłoń na jej ramieniu. -
                                                    Dlaczego twój Ehrenreich nie jest moim synem ?
                                                    - Gdyby był pańskim synem - odrzekła twardo - nie nazywałby się Ehrenreich.
                                                    Wówczas Balk zaczął pić i tańczyć z dziewczynami.
                                                    Dopiero gdy z lasu nadszedł Jakub Jeromin, z twarzą pociemniałą od dymu mielerza
                                                    usiadł von Balk spokojnie i spytał o przyszłosc najmłodszego syna Jonsa.
                                                    - Ten, panie, kto ma siedmioro dzieci, oducza się wyniosłości - powiada Jakub -
                                                    Jeśli foruje się jedno dziecko, ogranicza sie pozostałe. Żadnemu ptakowi z
                                                    wyjątkiem kur nie powinno podcinać się skrzydeł.

                                                    Posiedzieli póki żona Goguna nie zaczęła zawijać kamienia w chustkę. Kończyło
                                                    się piwo, zaczynał się zgiłk. Mgła sięgała do końskich uszu i zdawało się, że
                                                    jadący na koniu von Balk i dziweczyna wiejska, płyną łodzią po białej wodzie.
                                                  • rita100 Re: Laima zawołała i oto się rozpoczęło. 26.03.07, 20:43
                                                    Między leśnymi wsiami wieści krążą tak szybko jak w dżungli przy pomocy
                                                    tam-tamów. Tak więc już przy pastwisku dla źrebiąt von Balk dowiedział się, ze
                                                    pieniądze, które dał wczoraj Czwallinnie, zostały skradzione (pamiętajcie
                                                    zostały skradzione) w nocy, że tak przynajmniej twierdził karczmarz. Że we wsi
                                                    ponoć jest Korsanke (żandarm) i przesłuchuje wszystkich. Że Czwallinna
                                                    wyszarpuje sobie wąsy i przeklina pana rotmistrza von Balka.
                                                    Korsanke pisze protokół na ławce przed karczmą "Stwierdza się ponad wszelką
                                                    wątpliwość, ze wszyscy podejrzani byli nietrzeźwi", napisał na ostatku.
                                                    "Stopień upojenia wyklucza w pełni i całkowicie sprawność, jaka byłaby niezbędna
                                                    do dokonania włamania".
                                                    W karczmie pracował Gotthold Jeromin, a von Balk tylko pomyślał sobie - "Wśród
                                                    dwunastu znalazł się jeden, dlaczego więc nie miałby się znaleźć pośród
                                                    siedmiorga ?"

                                                    Marta Jeromin czuła, ze oto rozpoczęło się nieszczęście. Wiedziała nie tylko
                                                    dlatego, że o świcie krzyczała sowa i nie dlatego, ze kołatek, zwiastun śmierci,
                                                    stukał w belce. Wiedziała, bo czuła jak ku jej sercu podchodzi stłumiona zgroza,
                                                    niby śmierć, która od stóp postępując ogarnia konającego.
                                                    Laima zawołała i oto się rozpoczęło.

                                                    Laima - u dawnych Prusów bogini szczęscia i nieszczęścia
                                                  • rita100 Re: cz. IV 27.03.07, 20:42
                                                    zaczynamy smile
                                                  • rita100 Re: Jons się rozpali do nauki. 27.03.07, 20:44
                                                    W sierpniu Jons Ehrenreich Jeromin zaczął chodzić do szkoły do pana Stillinga.
                                                    Tutaj panowała cisza idąca od książek, pierwsza cisza, którą poznał po ciszy
                                                    lasu i gwiazd. W życiu pan Stillig dużo milczał, przez czterdzieści lat musiał
                                                    wysławiać się jak dziecko, żeby być zrozumianym przez dzieci. Jeszcze nie był
                                                    pewny czy Jons się rozpali do nauki.
                                                    Zapomniał, ze zgłodniały pożąda, przede wszystkim strawy. On zaś, nauczyciel,
                                                    popycha teraz to dziecko ku niewiadomemu, ku czemuś, w co można jedynie wierzyć,
                                                    a co jak wszystko inne jest być może jedną niekończącą się powinnoscią, albo
                                                    bezgranicznym złudzeniem. Powinien był zostawić chłopca w spokoju, by żył jak
                                                    ojcowie i przodkowie, jako węglarz lub rybak w ciemnocie, lecz z pożytkiem dla
                                                    biegu ziemskich spraw. Wywiódł go jednak z zacisza na niepewne, a teraz uzbrajał
                                                    w dziecinny oręż, którym miał walczyć z olbrzymem. Nie zwycięstwo było mu
                                                    pisane, lecz tylko śmierć, przed śmiercią zaś cierpienie stające się udziałem
                                                    wszystkich, ktorzy życie oddają idei.

                                                    Chłopiec nie musi wcale - jak mawiał Jakub - poruszyć świata, lecz jeśli choć
                                                    raz uzna za piękną myśl, że na roli powinna zapanować sprawiedliwość, będzie to
                                                    znaczyło, że już się związał z wiecznością, że przekroczył granice wsi,
                                                    pochodzenia i własnego bytu, a nawet granice epoki i oddał sie czemuś, co nie ma
                                                    granicy. Że wyzwolił się z krępujących więzów własnego jestestwa.
                                                  • rita100 Re: Na kolacje była gryczana bryja. 27.03.07, 20:45
                                                    Na kolacje była gryczana bryja. Matka zawsze uważała, że dzieci należy
                                                    przygaszać, gdy tylko dostrzeże się u nich jakiś zapał.
                                                    Gotthold był już w powiatowym miasteczku. Sprzedawał śledzi, później koszule,
                                                    materiały. Do domu nie wracał i nie pisywał już listów.
                                                    Fryderyk postanowił być jak dziadek - rybakiem i nie wracał na noc. Mieszkał z
                                                    dziadkiem na wyspie.
                                                    Christen przebywał jak więzień w lochu do niczego nie zdatny ze względu na swoje
                                                    kalectwo i rzeźbił w drzewie postacie, sarny, zające, upiory i karły.
                                                    Gina - rozmyślała, ze będzie kiedyś królową, ze nie zatrzymają jej drzwi domu,
                                                    żaden zamek u drzwi, żadna prośba ojcowska, zadna klątwa matki. Że pojedzie nie
                                                    do miasta powiatowego lecz do stolicy gdzie kobiety noszą pończochy, malują usta
                                                    na czerwono i zasiadają na tronie u którego stóp klączą panowie. (Taka była Gina)
                                                    A Jons ? Jons rozmyślał o nowej szkole już w mieście do ktorej musi się wybrać
                                                    na dalsze nauki.

                                                    Chłopiec pytał się nauczyciela czy są tam lasy i jeziora, moczary i owcze stada,
                                                    czy wieczorem po ukończeniu zajęć w szkole bedzie można ku nim pobiec i usiąść
                                                    na skraju jeziora ?
                                                    Stilling przeraził się i zaczął uczciwie Jonsa pocieszać.
                                                    - Nie ma tam tego, Jons - powiedział - w każdym razie nie ma tak blisko jak tu.
                                                    Lecz nie o to idzie, ale o to byś dowiedział się już jako dziecko, ze za
                                                    wszystko, co się osiąga trzeba płacić.
                                                    Będziesz płacił tęsknotą, wiem o tym, a tęsknota to wysoka cena, jedno wszakże
                                                    musisz wiedzieć: ten kto woli pozostać pod wskazanym dachem, ubogi i zapomniany
                                                    nie jest wart wzbogacenia umysłu. Nie jest gorszy od innych, nie należy go wcale
                                                    ganić, lecz nie jest wart. Nie zostanie pasowany na rycerza, leka się bowiem
                                                    uderzenia mieczem i całe zycie pozostanie pańszczyźnianym chłopem czy też
                                                    przypisanym do wsi.
                                                  • rita100 Re:Rozmowa ojca z synem przy mielerzu. 27.03.07, 20:50
                                                    Ojciec Jakub czekał by Jons przyszedł do mielerza. Czytał Biblie i patrzył na
                                                    ogień. Wyglądał jakby został wygnany do tego mielerza i nigdy już nie miał
                                                    wrócić miedzy ludzi. Postarzał się bardzo.
                                                    Jons widząc to bardzo sie wzruszył, ze łzy napłynęły mu do oczu, i musiał chwilę
                                                    poczekać, zanim zdołał odpowiedzieć na pytanie ojca - czy zostaniesz tutaj na noc ?
                                                    - Oczywiscie zostanę ojcze.
                                                    Nie zaczęli rozmowy, zanim nie legli na posłaniu z liści. Jons nigdy jeszcze nie
                                                    myślał, jak ojciec będzie się czuł po jego odjeździe. Być może za rok i Maria
                                                    pójdzie ze wsi na służbę, a wówczas ojciec będzie sam dniem i nocą. Przed nim
                                                    mielerz, nad nim gwiazdy. Ani matka, ani zadne dziecko nie przyjdzie do niego.
                                                    Będzie samotny niczym polny głaz i nikomu nie bedzie wiadome, czy pada nań
                                                    światło, czy też kryje go cień.
                                                    - Chciałem ci coś rzec, Jons.... Tak to jest Jons, ze zauważyłem, jak trudno ci
                                                    odejśc.
                                                    - Tak, ojcze. Było tak i nie będzie łatwo, lecz wiem, ze pójdę.
                                                    - Prawda to, Jons ?
                                                    - Tak ojcze.
                                                    - Tak to jest, Jons, ze się z tego cieszę... widzisz - mówił - czytaliśmy
                                                    wówczas "Prawo zagości na puszczy, a sprawiedliwość osiądzie na roli". Chciałem
                                                    by któryś z was po to wyruszył. Nie by zwyciężył, gdyż jeden człowiek tego nie
                                                    zdoła, ale po to, by walczył wraz z innymi. By stał się bojownikiem i być może
                                                    poruszył świat. Tego chciałem. Ani dziadek temu nie podołał, ani ja. Kiedy byłem
                                                    młody, powiedziano mi, a twoja matka zapewne w to uwierzyła, ze będę kimś
                                                    znacznym. Pozostałem jednak na zawsze szarym człowiekiem. Na jeziorze przy
                                                    mielerzu i w lesie. Bardzo się gryzłem i zaznałem wiele obaw. Nie bałem się
                                                    więzienia ani śmierci, lecz ludzkiej drwiny. Tak to już jest, ze dziś nie
                                                    ścinają mieczem, ani nie wplatają w kolo, ale drwią. A to gorsze od wszystkiego.
                                                    - Mój dziadek - ciągnął dalej Jakub - oglądał jeszcze, jak dziedzic kazał
                                                    batożyć ludzi, bo wygnali dzika ze swojego owsa. Kazał ich siec tak długo, aż
                                                    żonom pozostało już tylko pokłaść ich do trumien. To widział dziadek i wiele
                                                    innych rzeczy, o których dowiesz się później. Nigdy mi to nie dawało spokoju.
                                                    Myślałem, że jeśli któryś z was zostanie bojownikiem, będzie mógł to ugasić.
                                                    Może nie całkiem ugasić, ale spowodować, by nie piekło. Bo tutaj, wewnątrz,
                                                    piecze. Rozumiesz Jons ?
                                                    - Tak, ojcze.
                                                    - Ciężko mi było, ze i ty nie chciałeś. Że musiałbym iść do grobu, a nikt by
                                                    tego nie ugasił.(...)
                                                    - Jeśli pójdziesz Jons - kończył - powinienieś wiedzieć, ze spadnie mi kamień z
                                                    serca. Dziecko może sprawić, ze śmierć stanie się lekka, nawet jeśli życie takie
                                                    nie było. Ród wymiera, Jonsie, gdy już nie ma kto podać ojcu ręki, nawet gdyby
                                                    się miało siedemnaścioro dzieci. Jedno powinno ręke podać. Być jako ochrona
                                                    przed wiatrem i jako osłona przed ulewą. Pamiętasz to jeszcze ?
                                                    - Tak, ojcze.
                                                    - No to śpijmy, Warnijo. Noc jest piękna. Dawno nie było tak pięknej nocy.
                                                    --
                                                    Pochylony wiekiem był ojciec, ale twarz jego była w półmroku tak piękna jak
                                                    kwiat obmyty deszczem.
                                                  • rita100 Re:I Piontkowi będzie lepiej się wiodło. 28.03.07, 20:52
                                                    Chętnie usłyszałby Jons co też dziadek myśli o tym, ze odchodzi, lecz stary
                                                    Michał zachowywał sie tak, jakby o niczym nie wiedział. I to nie dlatego, że nie
                                                    wie tylko dlatego , ze był już wśród nich nieobecny. Innej muzyki słuchał. Na
                                                    wyspie siadywał nocą przy ognisku, niby dawny wódz w czasie żałobnych lamentów.
                                                    Towarzyszył mu Fryderyk, ktory też był milczący. Fryderyk grajek, potrzebował
                                                    dziewczyn i piosenek, chodził od domu do domu, żartował ze starcami i dziećmi,
                                                    sypiał w pierwszej lepszej stodole, albo w łodzi i stale zachowywał sie jak
                                                    zaklinacz szczurów. W kieszeni zawsze miał flet.
                                                    Jons nie zaprzestał przesiadywać na wyspie albo u Piontka, który był pastuchem.
                                                    Wyglądało to jednak inaczej niż przedtem. Wiedział, ze zostawi to wszystko,
                                                    jednakże od czasu rozmowy z ojcem wiedział też, że nie na tym świat się kończy.
                                                    Czasem wydawało mu się, iż ma to opuścić tylko na chwilkę, by wrócić ze
                                                    sprawiedliwością. Jeszcze nie wiedział, jak to będzie, lecz skoro ojciec w to
                                                    wierzył, tak być powinno.
                                                    I Piontkowi będzie się wówczas lepiej wiodło.
                                                    Piontek był stary niemal jak dziadek. Nosił w uszach srebne kolczyki. Przez całe
                                                    życie nie robił nic innego i chyba nic innego nie umiał, tylko strzegł wiejskich
                                                    krów i owiec. Tylko on wiedział, gdzie rośnie najlepsza trawa, od ktorej masło
                                                    stawało się żółte i smaczne. Znał niezliczone tajemnice, ktore odkrył przed nim
                                                    las. Robił na drutach długie pończochy z owczej wełny, wyplatał kobiałki z
                                                    brzozowej kory i wyrabiał tabakierki. Umiał także łowić ptaki na lep i pasł
                                                    krowy w czasach, kiedy jeszcze w lesie żyły wilki.
                                                    Zasiadanie przy ognisku Piontka było dla Jonsa tym samym, co wyprawa nad
                                                    Orinoko. Dopiero tutaj pojął, ze pełen dziwów był nie tylko świat z książek pana
                                                    Stilinga.
                                                  • rita100 Re:Opowiadanie Piontka 28.03.07, 20:54
                                                    Działo się to wtedy, gdy tutejszym sołtysem był Kuba Gawlik - mówił Piontek. -
                                                    Wówczas nazywano go wójtem, stary cesarz zaś długo jeszcze musiał czekać, by
                                                    zasiąść na tronie. Kuba był chłopem wielkim jak dąb i wówczas każde cielę, które
                                                    odbiło się od stada, znajdowaliśmy rankiem ze skręconym karkiem i wywróconymi
                                                    oczami. Za każdym razem słychać było wycie na bagnach lub na polu i wszyscy
                                                    mówili, że to wilk. Byłem też tym, który zauważył, że po takiej nocy Kuba nie
                                                    krzątał się po podwórzu, ale zawsze stał w bramie i częstował mnie batem. Stąd
                                                    wiedziałem, ze to on był wilkołakiem.
                                                    Zabrałem więc z lasu należący do leśniczego potrzask, na który łapał on wydry.
                                                    Potrzask składał się z dwóch długich żerdzi, między którymi były założone
                                                    spiczaste żelaza. Ustawiłem go między dwoma torfowymi dołami, a sam się
                                                    schowałem. Gdy wzeszedł księżyc, zameczałem jak cielę, które się zgubiło i wtedy
                                                    go zobaczyłem nadchodzącego przez moczary ale takiego wilka nikt jeszcze nie
                                                    widział. Odmawiałem "Ojcze nasz" i pierwszy akt wiary, lecz i meczałem dalej.
                                                    Wówczas nastąpił na potrzask. Zaskowyczał, lecz tak jak człowiek skowyczy, nie
                                                    jak wilk. Wtedy wystrzeliłem z procy do wyrzucania pierścieni dwa pierścienie,
                                                    ktore poprzednio włożyłem do beczki służącej kobietom do farbowania spódnic.
                                                    Trafiłem go w czoło. Wtedy uciekł przez brzeźniak razem z potrzaskiem i zostawił
                                                    szeroki ślad, a w śladzie tym był ogień. Leżałem bez przytomności, póki rosa nie
                                                    spadła mi na oczy.
                                                    Pankiem poprowadziłem wszystkich pod jego dom, oni zaś kazali, bym mu
                                                    powiedział, ze na moczarach leży zabity człowiek. Wyszedł z alkowy i ujrzeli, że
                                                    ubiór jego był podarty i zakrwawiony, i ze na czole ma niebieskie znamię -
                                                    splecione ze sobą dwa pierscienie - niby jakiś tajemniczy znak. Chcieli go
                                                    związać, ale wyskoczył przez okno. Był to cięzki chłop i wywalił całą ramę. Nikt
                                                    go więcej nie zobaczył.

                                                    Nasypał tabaki do zagłębienia pod kciukiem lewej dłoni i zażył.
                                                    - Tak, Jons, to były czasy - rzekł w zamyśleniu.
                                                    Jons zaś, ktory był wychowany po to, by poruszyć świat, wierzył każdemu słowu.
                                                    Zdawało mu się, ze powinien wysłuchać tysięcy takich opowieści i zabrać je ze
                                                    sobą do miasta, by otoczyły go niczym puklerz chroniący przed tym, co ojciec
                                                    nazywał tęsknotą.
                                                  • rita100 Re:Ostatnia kolacja w domu 28.03.07, 20:55
                                                    Na wiosnę, jeszcze przed Wielkanocą Jons dostał ubranie utkane przez matkę i
                                                    drugie, z niebieskiego sukna przywiezionego z miasta przez nauczyciela. Szewc
                                                    zza jeziora zrobił mu trzewiczki i parę butów.
                                                    Dopiero jak matka zaczęła układać jego bieliznę w skrzyni z ciężką kłódką,
                                                    pojął, ze nie ma odwrotu.
                                                    Podczas ostatniego wieczoru siedzieli jak zwykle w kuchni, ale nikt nawet nie
                                                    wspomniał o podróży, tak jakby następny dzień nie miał się róznić od innych.
                                                    Dziadek jeden odwrócił się popatrzył na Jonsa i powiedział:
                                                    - Teraz, wnuku, posłuchaj ! - Wszyscy wstali z miejsc, również Christan wsparty
                                                    na kulach, dziadek zaś zaczął opowiadać historię Dawida i Goliata.
                                                    Następnie Jons ukląkł przed ogniem, a dziadek położył mu dłoń na głowie i rzekł:
                                                    - Idź, wnuku !
                                                    Potem obaj wyszli z kuchni. Ustalono , ze Jonsowi bedzie towarzyszył nauczyciel.
                                                    Zresztą to Stilling przeforsował, ze Jons nie pójdzie do szkoły w powiatowym
                                                    mieście, lecz do gimnazjium w stolicy prowincji.
                                                  • rita100 Re:Jons opuszcza wieś 28.03.07, 20:59
                                                    Światło, kiedy Gogun zajechał półkoszkiem na podwórze. Stilling był ubrany w
                                                    czarny, gruby płaszcz z pelerynką, taki jaki nazwano płaszczem Hohenzollernów,
                                                    na głowie miał stary cylinder, a gdy na półkoszu ustawiono w słomie skrzynię,
                                                    wyglądało to tak, jakby jechali na pogrzeb. Jons podał wszystkim rękę, wyglądał
                                                    blado i ściskało mu serce.
                                                    Potem Gogun strzelił z bata i wyjechali za bramę. Na skraju lasu, gdzie droga
                                                    biegnąca wśród drzew zbliżała sie do pól zobaczył człowieka. Mężczyzna wyszedł
                                                    zza drzewa, zbliżył się do wozu i podał Jonsowi coś zawiniętego w chustę, co z
                                                    cicha ćwierkało. Tym mężczyzną był Michał. - Bracie, kochany bracie -
                                                    powiedział, a tak nie mówił nigdy dotąd - i znikł wśród drzew jak cień.
                                                    Tak to Jons wyjeżdzał, by poruszyć świat. Ze skrzynią na wozie, w ciężkich
                                                    butach na nogach, z klatką z ziębą w rekach. Popłakiwał cichutko, oczy
                                                    skierowawszy ku końskim łbom.

                                                    Koniec tej części
                                                  • rita100 Re:cz.V 29.03.07, 20:37
                                                    zaczynamy smile
                                                  • rita100 Re:Metody kobiet na pijanych meżów. 29.03.07, 20:38
                                                    Wioski żyją tak jak las, wśród którego są położone. W Sowirogu mężczyźni
                                                    wstawali wraz se słońcem, jedli mleczną zupę albo gryczaną breję, wkruszali do
                                                    nich razowy chleb i z koszami na grzbietach szli do pracy w lesie. Jeśli
                                                    leśniczy okazywał im życzliwość, praca nie była uciążliwa, a w każdym razie nie
                                                    tak cięzka, by odchodziła chęć do rozmowy lub by ustawały żarty Goguna.
                                                    Dzieci były w szkole, kobiety obrządzały obory, tkały lub wyrabiały masło, a
                                                    czasem klęcząc nad brzegiem jeziora prały bieliznę. We wsi panował spokoj, a
                                                    tylko raz w tygodniu wstępował listonosz. Psy przestawały szczekać i wszystko
                                                    wydawało się majakiem.

                                                    Gina Bojar urodziła syna. Mąż Giny, gdy sobie podpił, ciągle jeszcze próbował
                                                    tłuc ją pasem, lecz od kiedy na taką okazję zaczęła trzymać w kuchni wrzątek, by
                                                    oblać mu ręce, zaniechał bicia.

                                                    Wdowa Kroll osiadła jak zła monarchini na swoim dożywociu, odprzedawała synowi
                                                    cielęta i świnie, chowała pieniądze i tłukła synową kijem od miotły

                                                    Gogun znów chwytał na moczarach młode żurawie i sprzedał je w okolicznych
                                                    majątkach. Gdy wrócił nucąc smutne piosenki i koniecznie chciał jeszcze iść do
                                                    karczmy, żona zarzuciła na niego wielką sieć, związała ją u dołu, tak że niby
                                                    pojmany jastrząb leżał na podwórzu, dopóki nie wytrzeźwiał.
                                                  • rita100 Re:Wieś nie pyta o wojnę ani o historię. 29.03.07, 20:40
                                                    Sołtys chodził po wsi z kamiennym obliczem, utrzymywał własną gospodarkę we
                                                    wzorowym porządku i gromadził talary. Piontek rano i wieczorem dął w róg z kory
                                                    i tęsknił za Jonsem, który był jego najlepszym słuchaczem. Czwallina nie mający
                                                    już długów do ściągania przeklinał pana von Balka i przyglądał się swoim
                                                    dorastającym dwóm synom.

                                                    Jakub Jeromin leżąc nieraz nocą, w pełnię księżyca przy mielerzu, słyszał
                                                    strzały padające w lesie, ale przede wszystkim wsłuchiwał się w echo pięknie
                                                    niosące się od starodrzewu do starodzrzewu.

                                                    Starsza córka Gwalika urodziła dziecko, nie zdradza jednak, kto jest ojcem, a
                                                    gdy wdowa Kroll mówi, że dziecko ma nos von Balka, dziewczyna śmieje się i
                                                    odpowiada, ze taki nos jest lepszy od zajęczej wargi. Zajęczą wargę ma
                                                    najmłodszy wnuczek wdowy Kroll.

                                                    W takich wioskach jak Sowiróg nic szczególnego sie nie dzieje. Poza granicami
                                                    ich wsi kipi świat, gazety piszą o nadchodzącej wojnie, lecz mieszkańcy wsi tyle
                                                    wojen przeżyli, że nawet nie są w stanie ich zliczyć.
                                                    Wieś nie pyta o wojnę ani o historię.

                                                    Pan von Balk jak zawsze zasiada na kopcu i przygląda się pracującym.

                                                    Również Czaja ma swoje plony, Są wprawdzie dość nędzne, lecz wieczorem Czaja
                                                    zasiada na progu i odmawia modlitwę. Żyje samotnie, sam musi wszystko robić,
                                                    grzbiet ma zgięty w kabłąk od codziennego trudu całego życia. Od kiedy ochrzcił
                                                    się ponownie, czuje w sercu radość. Jest pewny, ze wszystko przeminie, lecz
                                                    pozostanie Bóg i pozostanie rola.
                                                  • rita100 Re:Dzieci zazwyczaj opuszczają dom. 29.03.07, 20:40
                                                    Tego, że Jons wyjechał, nie bardzo sie dostrzegano. Dzieci, gdy dorosły,
                                                    zazwyczaj opuszczają dom. Takie było odwieczne prawo.

                                                    Michał (brat Jonsa)- został żołnierzem, ale kiedy dostał urlop zaczął pracować u
                                                    sołtysa na gospodarce. Sołtys bardzo polubił Michała i wspaniale im się razem
                                                    pracowało.

                                                    Maria (siostra Jonsa)- słuzyła u kościelnego w sąsiedniej wsi, czasem jednak , w
                                                    niedzielę, przychodziła do mielerza, by posiedzieć z ojcem.

                                                    Marta Jeromin (matka Jonsa)- stała sie jeszcze poważniejsza i surowsza. Nie
                                                    śmiała sie nigdy. Nie obchodziło jej zbytnio, czy Jons jest w wielkim mieście
                                                    (powiem wam skrycie, że tym miastem jest Pisz ) szczęśliwy, czy też
                                                    nieszczęśliwy. Miał tam pracować tak, jak pracowali tutaj, i baczyć, by zawsze
                                                    być pierwszym w każdej dziedzinie.

                                                    Ojciec i Christean najtrudniej znosili to, że Jons wyjechał, lecz obaj wierzyli,
                                                    iż zostanie kimś wybitnym.
                                                  • rita100 Re:Chata "Biednej Grzesznicy" 29.03.07, 20:42
                                                    W samej wsi nic ważnego się nie zdarzyło, jedynie na jej skraju zaszły pewne
                                                    zmiany. Do chaty na moczarach sprowadzili się nowi mieszkańcy, zjawił się też
                                                    nowy pastor. Chatę od niepamiętnych czasów nazywano we wsi "Biedną Grzesznicą",
                                                    ale nawet dziadek Michał nie wiedział skąd się ta nazwa wzięła. Krążyła
                                                    wprawdzie pogłoska, ze ostatni mieszkańcy chaty, mężczyzna, kobieta oraz dwoje
                                                    dzieci skończyli życie w jednym z torfowych dołów okalających dom, ale że
                                                    pogłoska pochodziła od Piontka, niezbyt należało w nią wierzyć.
                                                    Jak tylko sięgała pamięć, "Biedna Grzesznica" zawsze stała pusta, zaś wieś
                                                    uważała ją za coś, czego lepiej było nie posiadać.
                                                    Pewnego dnia, przed żniwami, stanęły na podwórzu sołtysa dwie kobiety z
                                                    węzełkami w ręku i patrzyły jak Michał (brat Jonsa) naprawia wielki drabiniasty
                                                    wóz. Odzież ich niewiele różniła się od noszonej w wiosce, były bose, buty zaś
                                                    trzymały w ręku. Starsza miała surową twarz i była wsparta na lasce. Młodsza
                                                    była niemal dzieckiem, oczy przepełnione czymś ponurym jakby przygotowywało się
                                                    na spotkanie czegoś jeszcze bardziej ponurego. Michałowi wydawało się, że to coś
                                                    wygląda tak jak schwytany i trzymany w dłoni ptak i słyszy jak pod czarną chustą
                                                    bije serce dziewczyny.
                                                    W tej samej chwili z domu wyszedł sołtys, zbliżył się do kobiet i wziął list ,
                                                    ktory podała mu kobieta.
                                                    A w liście - czytajcie niżej...smile
                                                  • rita100 Re:Mieszkanki chaty "Biednej Grzesznicy" 29.03.07, 20:43
                                                    List napisał pastor z pewnej dalekiej parafii w dalekim zakątku prowincji.
                                                    Prosił sołtysa Sowirogu, by wdowie o nazwisku Gita Bauszus wraz z córką jej
                                                    Erdmuthą przydzielić, jeśli stoi pusty, co czasowego zamieszkania, do chwili,
                                                    kiedy on - ma nadzieję, że rychło - bedzie mógł przedłożyć niezbędne podkładki
                                                    uzasadniające prawa spadkowe, mały domek zwany "Biedną Grzesznicą", a który to
                                                    domek należy do nich. Prosi też, by na Boga, obu kobietom, które niewinnie
                                                    dotknął ciężki los, ułatwiono rozpoczęcie nowego życia.
                                                    - Twierdzicie, ze to wasz dom ? zapytał sołtys
                                                    - Babka moja była siostrą i jedyną spadkobierczynią tego, który utonął tam ze
                                                    swoimi - odpowiedziała starsza
                                                    - Z czego żyjecie ?
                                                    - Z pracy rąk i jak dotąd takie właśnie życie było najlepsze.
                                                    - Nie jest tam zbyt przytulnie - rzekł Michał.
                                                    - Kto wyszedł spod rynny, deszczu się nie boi - odparła.
                                                    - Dopóki pozostanę tutaj, będę mógł wam nieco pomóc - powiedział Michał.
                                                  • rita100 Re:Kto wyszedł spod rynny, deszczu się nie boi. 29.03.07, 20:44
                                                    Wprowadziły się po kilku dniach. Drabiniasty wóz przywiózł ich rzeczy i
                                                    odjechał. Kobiety i dzieci ze wsi przyglądały się temu z oddali. Mówiły, ze z
                                                    tego wszystkiego wyniknie nieszczęście, jako , ze martwej grzesznicy nie
                                                    należało przywracać do życia. Po skończonym dniu pracy ujrzały na dachu "Biednej
                                                    Grzesznicy" Michała Jeromina łatającego dach, a niewiele później pierwszy kląb
                                                    dymu uniósł się z niziutkiego komina.
                                                    Nowo przybyłą kobietę widywano rzadko. Mówiono, ze zbiera w lesie lecznicze
                                                    zioła, ze stale chodzi w kilka miejsc na posługi, że wszyscy lękają się jej
                                                    spojrzenia, a jednak w czasie choroby odczuwają, jak promieniuje od niej
                                                    zadziwiające ukojenie, ze niejeden lekarz mógłby pozazdrościć jej pewnej i
                                                    szczęśliwej ręki.
                                                    Młoda dziewczyna przebywała w domu przez cały dzień stukając krosnami.
                                                    Tylko Michał dowiedział się, ze pod koniec wojny ojczym jej zakończył życie pod
                                                    katowskim toporem, otruł był bowiem swych rodziców, których miał na dożywociu, a
                                                    którzy sami nie chcieli umierać.
                                                    Przeraziło to Michała, lecz nie do tego stopnia, by miał trzymać się z daleka.
                                                  • rita100 Re:Pastor Agricola i zakwas chlebowy 31.03.07, 20:56
                                                    Kolejna zmiana była z pastorem. Nazywał się Agricola. Opowiadano, że do tak
                                                    małej wioski jak Sowiróg przybył aż ze stolicy prowincji na własne stanowcze
                                                    żądanie. Dlaczego tak postąpił nie wiedział tego nikt. Był wysokim,
                                                    pięćdziesięcioletnim, bezdzietnym mężczyzną, o jego żonie zaś kobiety z Sowirogu
                                                    mówiły, że do zakwaszenia chlebowego ciasta nie będą już potrzebowały zaczynu,
                                                    bo wystarczy, jeśli poproszą panią pastorową, żeby spojrzała na ciasto, a ono
                                                    samo skwaśnieje.

                                                    Zauważyli we wsi , że stanął przed nimi człowiek różniący się od poprzedniego
                                                    pastora. Nie wykładowca i pośrednik, nie krytyk i sędzia, lecz chyba ktoś, kto
                                                    chwilowo zgubił się na swej drodze. Zauważyli, ze pastor, podobnie jak oni, nie
                                                    zdołał uporać się z życiem i nawet - jak to się mówi - głębiej niż oni tkwił w
                                                    tarapatach.
                                                    Kiedy wygłosił błogosławieństwo, ujrzeli na jego czole krople potu i ujęło ich
                                                    to bardziej niż cała reszta. Nie przywykli, by ktokolwiek oblewał się dla nich
                                                    potem.
                                                    Po nabożeństwie w szkole, żona pastora wsiadła do bryczki i pojechała do domu,
                                                    pastor zaś zapowiedział, ze w ciągu dnia odwiedzi wszystkie obejścia.
                                                  • rita100 Re:Ty także uspokoisz się, panie pastorze. 31.03.07, 21:03
                                                    Jeśli słońce kryje się we mgle, wiemy, ze przecież isnieje.
                                                    Zapadł wieczór, gdy zakończył obchód. Do najbardziej przejętych należał Gogun,
                                                    ktory nadmienił, ze takiego kazania życzyłby sobie w każdą niedzielę. - Było ono
                                                    jak deszcz, panie pastorze, a po całym tygodniu wiele jest do zmycia - powiedział
                                                    - Gdybyście tak mieli kosciół.... - zauważył pastor, nie zdając sobie sprawy,
                                                    jak płonne w następstwa wypowiedział słowo.
                                                    Dla pastora był to piękny dzień. Zobaczył biedę i otępienie, ale dostrzegł
                                                    także, iż nikt nie chce się przed nim zamykać.
                                                    U Jerominów posiedział długo. Również jemu dom ten wydawał się osobliwy. Gdy
                                                    przyszedł, Gina opuściła izbę, a Marta Jeromin zachowała milczenie. Za to wiele
                                                    rozmawiał z Christeanem.
                                                    Nie pominął nikogo. Ani mielerza, ani Czai. Zachowywał się jak poszukiwacz
                                                    skarbów. Wielkiego skarbu wprawdzie nie znalazł, ale w każdym domu otrzymał
                                                    grosz i gdy wieczorem spojrzał na swe dłonie, wydawało mu się, że są pełniejsze
                                                    niż zazwyczaj.
                                                    Zaszedł także do "Biednej Grzesznicy" i pozostał tam długo, a gdy już o
                                                    zmierzchu ruszył pieszo do kościelnej wsi, wydawało mu się , że dawno nie
                                                    przeżył tak bogatego dnia.
                                                  • rita100 Re:Zorana rola to więcej niż sto kazań 31.03.07, 21:05
                                                    W domu po ciemku, tak jak od dawna sie przyzwyczaiła, siedziała jego zona i jak
                                                    zazwyczaj mrok ten legł mu ciężarem na sercu.
                                                    - Masz nadzieję, ze pszeniczny łan jeszcze raz ci zakwitnie ? - powiedziała.
                                                    Poczuł nagle, ze bolą go stopy i wydawało mu się, że te mizerne skarby które
                                                    zebrał na wsi znowu gdzieś uchodzą. Cóż można sądzić o pastorze, który nawet we
                                                    własnym domu nie potrafi stworzyć nastroju radości.
                                                    - Nie wiem, czy zakwitnie - odparł - lecz po długim czasie znowu czuję sercem,
                                                    ze tutaj można by zacząć od nowa.
                                                    - Wiem juz, jak często zaczynałeś i co z tego wynikło - odezwała sie żona -
                                                    Tego, kto przestał wierzyć, Bóg odtrącił, nawet jeśli chałupnicy przyjmują go z
                                                    honorami.
                                                    - Nikt nie ma prawa twierdzić, ze już nie wierzę - rzekł cicho. - Któz poza
                                                    Bogiem moze o tym wiedzieć ?
                                                    - On to wie, lecz wiem i ja - odparła - i wystarcza to nam obojgu.
                                                    - A gdyby tak nawet było - odezwał się po chwili pastor - miałabyś prawo mnie
                                                    sądzić ? Czyż ten, który cokolwiek utraci, w ogóle podlega sądom ?

                                                    I tak sie spierają, ze żona straszy odejściem od pastora.
                                                    - Gdy odejdę, zrezygnuję również z twojego chleba. Nigdy nie był nazbyt słodki.
                                                    Można by przyjąć, ze wszystko, a więc poczucie niepewnosci, niewiara i
                                                    cierpienie wynika właśnie z tej niezgody.
                                                    I tak to zmarnował życie na słowach i rozmyślaniach, wśród pomyłek i
                                                    doświadczeń, a dłonie jego pozostawały puste. Od zarania młodości domagały sie
                                                    czynu. a nie dokonał żadnego. Nawet dzieci nie ma. Posiada jedynie żonę
                                                    nienawidzącą jego niewiary i posiada parafię, w której chce rozpocząć po raz
                                                    wtóry. Chciał się przekonać, czy też Bóg żyje choćby w takich leśnych wioskach.

                                                    koniec cz.V
                                                    Zwróćcie uwagę na pastora, on to bowiem wielką odegra rolę we wsi, w I tomie
                                                    Dzieci Jerominów , chyba największą i najszlachetniejszą oprócz ludnosci całej
                                                    wioski. Akcja dopiero się zacznie, własciwie to już uczestniczymy w życiu tej
                                                    wioski.
                                                  • rita100 Re:cz. VI 31.03.07, 21:06
                                                    W tej części jest opisane życie Jonsa w szkole w mieście powiatowym ,
                                                    prawdopodobnie chodzi tu o miasto Pisz. Ciekawe czy w Piszu był konny tramwaj ?
                                                    Nie zatrzymamy sie w tym rozdziale długo, gdyż obiektem naszego zainteresowania
                                                    jest życie na wsi.
                                                  • rita100 Re:Pierwszy dzień w szkole 31.03.07, 21:12
                                                    - Panie profesorze, mamy w klasie nowego - powiedział z poufałym uśmiechem
                                                    prymus. - Takiego z lasu.
                                                    - Tak ? Jak się nazywa ? Z jakiego lasu ?
                                                    - Jozue Ehrwurden (czcigodny) Jeromin, panie profesorze.
                                                    - Tylko bez głupstw, prosze. Gdzie on jest ?
                                                    Jons wstał.
                                                    - Ach, kochasiu, tam jesteś - rzekł ordynariusz. - Przestańcie robić kawały.
                                                    Mały człowiek z lasu prześcignie was wszystkich. Więc jak sie nazywasz, mój synu ?
                                                    - Jons Ehrenreich Jeromin.
                                                    - Słusznie, przypominam sobie. Litewskie imię, drugie zaś zawiera życzenie. A
                                                    jesteś ty, Jeromin, zasobny w honor ?
                                                    - Nie, panie profesorze. Ojciec mój mówił, ze być może dopiero w godzinie
                                                    śmierci jest się zasobnym w honory.
                                                    - Tak.... ojciec twoj ma rację. A kim jest twój ojciec ?
                                                    - Ojciec jest rybakiem i pilnuje mielerza pana von Balka.
                                                    - Mielerz, popatrz no ! A kto taki ów pan von Balk ?
                                                    - Pan von Balk ma za lasem pałac. Do niego należy wszystko, co posiadamy,
                                                    jeziora, lasy i cała wieś.
                                                    - Dobrze. Czy pan von Balk jest dobrym panem ?
                                                    - Tak, jest dobrym panem, ale jest ciągle smutny i ma małpę, która rzuca końskim
                                                    łajnem praz papugę, która umie mówić.
                                                    Klasa tarzała sie ze smiechu, lecz profesor Charlemagine, patrzył na Jonsa z zadumą.
                                                    - Przynosisz nam nowy świat, Jonsie, który przyda się nam....Trochę tu
                                                    skamienielismy.

                                                    Tak zaczął się dla Jonsa pierwszy dzień w szkole.
                                                  • rita100 Re:Jons wstępuje w królestwo Jumba 31.03.07, 21:14
                                                    Przybył z innego świata, w którym zabawa była czymś od święta. Przybył ze
                                                    świata, gdzie dzień powszedni wypełniały sprawy tu nieznane. I tu była nędza,
                                                    lecz była to nędza miejska, ktora patrzyła z wyniosłością.
                                                    Nie wiedział, ze żyjąc w lesie byli zacofani o stulecie, ze epoka naigrywała się
                                                    już z wielu rzeczy, które tam na wsi były jeszcze nie naruszone i święte,
                                                    spostrzegł przecież, że rola, na której miał zaprowadzić sprawiedliwość, jest
                                                    rozleglejsza niż sądził ojciec.
                                                    Los zetknął Jonsa ze studentem , który obok niego zajmował mieszkanie na
                                                    stancji. I tak Jons wstąpił w królestwo Jumby.
                                                    A Jumba - pił, bo był synem restauratora w małym miasteczku, a wszyscy synowie
                                                    restauratorów piją - jak mowi Jumba. Ja również. Trochę dlatego, trochę z innych
                                                    powodów. Życie nie jest nazbyt piekne, jeśli mu się z bliska przyjrzeć i dlatego
                                                    też, by ludzie nie pozabijali się do ostatniego, wynaleziono coś takiego jak
                                                    zaświaty.
                                                    - A niedobrze być studentem, panie Jumba ? - zapytał Jons zmieszany. - Uczyć się
                                                    wszystkiego co możliwe ? Potem zaś zaprowadzić sprawiedliwość na roli ?
                                                    Jumbo odjął szklankę od ust i spojrzał na Jonsa zatroskanymi oczami.
                                                    - Coś powiedział, braciszku ? Zaprowadzić sprawiedliwość na roli ? Skąd ci się
                                                    to wzieło ?
                                                    - Od ojca.
                                                    - Widzisz ? Nie wiedziałem, że chcesz zostać naprawiaczem świata ? Wszyscy,
                                                    którzy karmią się Starym Testamentem, i którzy żyją w lesie mają takie same oczy
                                                    jak ty. Przychodzą do miasta i dają się nadziewać wykształceniem. Kiedy zaś się
                                                    dowiedzą, ze nie jest to cynober, lecz łajno - jak mówi się u nas w domu -
                                                    zaczynają wierzyć, ze wszelka mądrość spłynie na nich dopiero na uniwersytecie.
                                                    Ale kiedy przekonają się, ze i tam jest łajno, a nie cynober, zaczynają pić
                                                    poncz tak jak ja !

                                                    Muszę się zastanowić nad tym, co pan, panie Jumbo mi opowiedział.
                                                    Teraz wydawało mu sie, że łagodnooki Jumbo wie o świecie więcej niż profesorowie
                                                    z siwymi brodami. Możliwe, ze sam nie posiada ideałów, ale chce pomagać żyjącym
                                                    w lasach ludziom. Zrezygnował z niesienia sprawiedliwości na rolę, ale pragnie
                                                    nieść ludziom zdrowie, koić ich cierpienia i kto wie, czy nie jest to bardziej
                                                    potrzebne niźli sprawiedliwość.
                                                    Koniec cz. VI
                                                  • rita100 Re:cz.VII 31.03.07, 21:15
                                                    To je jydna z nociekawszej czanści - tu bandzie sia działo, a działo
                                                  • rita100 Re:Mniszka - plaga egipska lasów 01.04.07, 20:33
                                                    Tej samej wiosny, podczas której Jons opuścił wioskę i dom pod starym klonem,
                                                    kiedy odjechał do miasta, wkrótce leśnicy z rozległych lasów otaczające jezioro
                                                    stawali przy wiekowych sosnach rosnących przy drodze i przyglądali się, jak
                                                    szarawobiała ćma z ciemnymi paskami na skrzydłach sadowi się w szczelinie
                                                    brunatnej kory i trwa w bezruchu. Brali owady do ręki, oglądali i rozgniatali
                                                    końcem buta. Tu i ówdzie znajdowali następne i zabijali w ten sam sposób.
                                                    Kiedy nadeszło lato, przestali się jednak tym trudzić. Na wszystkich pniach
                                                    siedziały tuziny, a nawet setki owych niepozornych stworzeń - były niczym plaga
                                                    egipska.
                                                    A potem powoli znikły. Lecz we wszystkich lasach prowincji wiedziano, ze
                                                    nadeszła śmierć. Ów mały, niepozorny motyl nazywał się mniszką i on to był
                                                    właśnie śmiercią lasu.
                                                    Mieszkańcy Sowirogu, tak jak setki i tysiące ludzi z innych wsi, wynurzyli się
                                                    wieczorem z lasu niby ze smolarni. Na plecach nieśli dziwaczne zbiorniki, z
                                                    których wychodził wąż i z nimi to krążyli wokół sosen praz świerków wyciskając z
                                                    wylotu węża szeroki na dwa palce, kleisty, czarny pasek oblepiający drzewo tam,
                                                    gdzie na wysokości piersi została wygładzona kora. Był to pierscień ze smoły,
                                                    która miała uniemożliwić gąsienicom, szkaradnym dzieciom niepozornej mniszki
                                                    dostanie sie po pniu do góry i pożarcie igieł.
                                                  • rita100 Re:Słyszeć jak umiera las. 01.04.07, 20:36
                                                    Miała zapobiec, ale nie zdołała. Hojna rozrzutność przyrody drwiła z ludzkich
                                                    poczynań. Każda mniszka miała więcej dzieci niż od początku świata urodziły ich
                                                    wszystkie grzeszne zakonnice żyjące na ziemi. W ciągu następnego roku na
                                                    kleistych opaskach zginęły miliony gąsienic, lecz nowe miliardy pełzając po ich
                                                    zwłokach podjęły śmiercionośne dzieło. Żywiły się igłami i ktokolwiek w cichy
                                                    letni dzień stawał nasłuchując pod wyniosłymi konarami, mógł przejęty zgrozą
                                                    usłyszeć, jak umiera las. Całą przestrzeń wypełniał cichy nieustanny szmer. To
                                                    odchody gąsienic bez przerwy spadały na trawę. Potem, po pewnym czasie, na
                                                    koronach drzew pojawił się brunatnoczerwonawy odcień resztek zieloności. Potem
                                                    on sam opadł na ziemię i las stał się upiornie nagi, pusty i umarły na
                                                    przestrzeni wielu mil. Tylko liściaste bory ostawały się na kształt wysp.
                                                    Nieprzeliczone ptaki zlatywały się do suto nakrytego stołu, a trawa u stóp drzew
                                                    wybujała tak wysoko, ze mogła skryć człowieka.

                                                    Był to znak z niebios. Czaja mówił o końcu świata, ludzie ze Sowirogu stawali
                                                    rankiem przed domem i patrzyli na drugi brzeg jeziora, gdzie rozciągała sie
                                                    główna trasa śmierci, jakby sprawdzając, czy też drzewa nie legły przez noc na
                                                    ziemi i ciemności nie zapanowały nad wodami.
                                                    Lecz drzewa stały szare, wyłysiałe, ogołocone. Niedługo administracja leśna
                                                    postanowiła zrąbać wszystkie chore lasy, by w następnym roku zagłada nie
                                                    rozprzestrzeniła się bardziej. Ludzie z Sowirogu wyostrzyli siekiery i piły,
                                                    Jakub wytyczył miejsce pod drugi mielerz, a Gogun postanowił dać wsi kościół.
                                                    Bóg zesłał mniszkę, by umarły lasy, lasy zaś umarły po to, by Sowiróg i nowy
                                                    pastor otrzymał kościół.
                                                  • rita100 Re:Wszyscy Gogunowie mieli porządne żony. 01.04.07, 20:38
                                                    Gogun często się upijał, a do jego plecionej kobiałki trafiało nieraz to, co nie
                                                    ze wszystkim do niego należało, lecz był pobożny jak wszyscy Gogunowie. Gdy
                                                    siedział w kościele i organy wypełniały przestrzeń dźwiękami, w oczach stawały
                                                    mu łzy. Był grzesznikiem i wiedział o tym, a ponieważ wiedział, był pobożny.
                                                    Żona obijała mu plecy kamieniem i to też było słuszne. Była namiestniczką Boga,
                                                    więc kiedy Bóg nie miał czasu zwracać na niego uwagi, owijała kamień chustą i
                                                    tłukła. Wszyscy Gogunowie mieli porządne żony.
                                                    Ojciec Goguna był sławnym kłusownikiem, on sam natomiast był Żurawcem. O
                                                    żurawiach wiedział więcej niż wszyscy leśnicy razem wzięci.
                                                    Zresztą chwytał nie tylko żurawie. Jednak nawet zło, które czynił, w jego
                                                    wykonaniu wyglądało tak niewinnie i wesoło, ze nikt nań się nie oburzał. Jeśli
                                                    Korsanke musiał go jednak zabrać do aresztu czynił to tak powoli, by wysłuchać
                                                    jego opowieści. Był dobrym człowiekiem, ktory od czasu do czasu musiał grzeszyć,
                                                    po cóż bowiem byłyby grzechy na świecie, gdyby ich nie popełniano. Zesłał je
                                                    Bóg, który jest mędrszy od wszystkich powiatowych sędziów.
                                                  • rita100 Re:Co powiesz na to, ze moglibyśmy mieć kościół ? 01.04.07, 20:45
                                                    Nad brzegami jezior powstały nowe tartaki wybudowane śpiesznie i niestarannie. W
                                                    tartakach pojawiało się wielu ludzi o nowych nazwiskach, co to przybyli z obcych
                                                    prowincji. Były to zapewne ciemne typy, lecz skarb państwa nie mógł nazbyt
                                                    szczegółowo pytać o ich reputację. Rosłyby przecież sterty drewna, mógłby się
                                                    pojawić kornik i dlatego trzeba było o to zadbać.
                                                    Gogun kręcił się wokół tartaków, tu zamienił słowo, ówdzie zamienił słowo,
                                                    opowiadał różne historyjki, wyśpiewywał piosenki, grał na harmonii i po kilku
                                                    tygodniach wiedział wszystko.
                                                    Drewna było tyle, ile kamieni w glebie, więc im szybciej znikało, tym było lepiej.
                                                    Gogunowi spadł kamień z serca, więc się upił.
                                                    Brakowało mu jeszcze dwóch pomocników, gdyż bez nich nie mogło się udać
                                                    spławianie. Pomocnicy powinni być pobożni i pijący, musieliby też trzymać jezyk
                                                    za zębami. Pobożność konieczna była po to, by kraść, pijaństwo, by móc ciężko
                                                    pracować.
                                                    W końcu doszedł do wniosku, ze powiedzie mu się z Daidą i Gonsiorem.
                                                    - Co powiesz bratku na to, ze moglibyśmy mieć kościół ? Taki zwyczajny,
                                                    drewniany ? No co ?
                                                    Daida odjął od ust butelkę i spojrzał na Goguna.
                                                    - Nie zbuduje go państwo ani powiat, lecz my sami. Miłosierny Bóg zesłał
                                                    mnieszkę, więc.....
                                                    - Ale to bedzie kosztować - odpowiada Daida
                                                    - Znajdzie się pieniądze, bratku, wszystko sie znajdzie. Czasem przyjmą zająca,
                                                    czasem sadzik z raków, to znów coś większego....
                                                    - Zostaje nam tylko spławianie pni...
                                                    - Słusznie ! Tylko spławianie. Mało będzie snu w tym roku, bratku. Za to będzie
                                                    sława i zaszczyty. Znajdziesz się w radzie kościelnej, a może dostaniesz order
                                                    ładniejszy od pętlica Korsankego !
                                                    - Ale reszta, całe urządzenie wnętrza, bracie...sporo tego trzeba.
                                                    - Wyprosimy, bratku. Jak już będzie drewno, wybierzemy się w podróż z listą,
                                                    ktorą podpisze pan pastor.
                                                    "Łaskawa paniusiu, w imieniu ubogiej gromady Sowiróg, ktora chce sobie zbudować
                                                    kościół...."

                                                    Daida chciał i Gonsor też chciał. Gogun utrzymał zwierzchność i sprawował ogólne
                                                    kierownictwo.
                                                    Był opętany kościołem.
                                                  • rita100 Re:Zwozimy na tratwach drzewo 02.04.07, 20:14
                                                    Tak więc z Daidą i Gonsiorem, Gogun zabrał się do pracy. Pracowali nocami,
                                                    ukradkiem, tak żeby ich nikt nie widział. Przez noc nigdy nie zdołali zebrać
                                                    drewna nić jedną tratwę. Łazili po pniach na bosaka, w ciemności wyglądali jak
                                                    koty i doszli do takiej wprawy, ze jesienią potrafili płynąć po jeziorze z
                                                    trzema tratwami naraz uwiązanymi jedna za drugą. Zmieniali miejsca, z których
                                                    kradli drzewo, zmieniali tartaki i gdy nadeszły pierwsze śnieżne zawieje, Gogun
                                                    orzekł, ze już wystarczy.
                                                    Gogun schudł, żona nie szczędziła mu uwag, lecz on machał tylko ręką. - Dla
                                                    miłościwego Boga, mateczko - mówił radośnie.
                                                    Zimą z wszystkich stron świata pościągali kamienie na fundament. Sanie mieli
                                                    dobre. Konik Goguna nie pytał, skąd bierze się owies, a zdumiona wieś patrzyła,
                                                    że tych kamieni piętrzących się u stóp wzgórza nad jeziorem było coraz więcej.
                                                    Gogun godał z łuśniechem, że chce wokół swojego pola zbudować wysoki mur, by
                                                    diabeł nie mógł rozsiewać na roli chwastów.
                                                    - Diabeł sam cię porwie, zanim tego nie uniesiesz - powiedziała wdowa Kroll i
                                                    kopnęła czubkiem buta największy głaz.
                                                    - Matuchno - rzekł Gogun - kiedy strawi ciebie, długo o jedzeniu nie pomyśli.
                                                  • rita100 Re:Na wiosnę Gogun poszedł do pastora. 02.04.07, 20:15
                                                    Na wiosnę Gogun poszedł do pastora. Choć pastora opuściła żona, wieś nie
                                                    patrzyła na niego inaczej niż przedtem. Nazywało się to, że nie służyło jej
                                                    jeziorne powietrze, ale ludzie mrugali do siebie porozumiewawczo, pastor zaś bez
                                                    żony stał się im o wiele milszy.
                                                    Trudno jednak powiedzieć, by był weselszy. Ciągle jeszcze prawił takie kazania,
                                                    jakby był więźniem lub zasypanym w kopalni. Wieś zauważyła, ze życie pastora
                                                    Agricola, bo tak sie zwał on, jest mroczne. Nie mówili też, ze pastor utracił
                                                    wiarę, tylko , ze Bóg opuścił go na chwilę.
                                                    Ale takiego człowieka jak Stilling (nauczyciela), który wiedział o wszystkim co
                                                    działo się na wsi, który wiedział również co działo się również w sercu pastora,
                                                    ogarniało wzruszenie, gdy widział, jak gmina usiłuje pastora pocieszać. Była to
                                                    najuboższa z wszystkich gmin, jakie pastor kiedykolwiek posiadał, ale żadna dłoń
                                                    nie sięgnęła tu po kamień, choć wokół leżało mnóstwo kamieni.
                                                    - Miłosierny Bóg zawsze jakoś pomógł, panie pastorze - mawiał Gogun - pomoże
                                                    więc i teraz.
                                                    Wzruszyło to pastora bardziej niźli wszystkie wyrazy współczucia, jakie przyjął
                                                    kiedykolwiek, lecz podczas obchodu domostw nieraz stawiał sobie pytanie, jak
                                                    długo gmina ma prowadzić go za rękę, by go wywieść z mrocznego padołu.
                                                  • rita100 Re:Załamanie pastora 02.04.07, 20:16
                                                    Spośród wszystkiego, co może dać człowiek, najwyższą wartość ma chleb i choćby
                                                    odrobina pociechy, o ile dawane są z miłości i w porywie czystego serca. Chleb,
                                                    który pastor dawał dzieciom Bojara, wówczas kiedy ich ojciec przepijał to, co im
                                                    się należało, razowy, pachnący chleb wypieczony w piekarniku pastora, sycił je.
                                                    Płaczące uspokajały się, gdy głaskało się po policzku. Cichły być może dlatego,
                                                    ze czuły, jak w opuszkach palców głaszczącego pulsuje bicie serca.
                                                    Ale kiedy chleba zabrakło, niemożliwe było nasycenie dzieci opowiadaniem o
                                                    nakarmieniu.
                                                    A kiedy już nie łzy szło, lecz o milczącą, odrętwiałą rozpacz, z jaką Gina Bajor
                                                    spoglądała na łóżeczko najmniejszego spośród swoich dzieci, które odeszło w
                                                    wiekuisty mrok, nie dość było pogłaskać ją po przedwcześnie zmarszczkami
                                                    pokrytymi policzku i mówić, ze dał je pan i on je również zabrał, ze przecież
                                                    spotka je znów w Złocistym Mieście.

                                                    Nie postępowało się więc słusznie, jeśli przychodziło sie do nich z pustymi
                                                    rękami - a nieraz musiało się przyjść z pustymi - i skrywało się je wydumanymi
                                                    obietnicami, które dawać łatwo, a których sprawdzenie było niemożliwe. Które
                                                    były jak weksel na lepszy świat.
                                                    Nakazano pastorowi głosić słowo, że słowo o chlebie to więcej niż chleb, Że
                                                    chleb to szlachetny, duchowy pokarm, ale dla tej cząstki, która nie zna głodu.
                                                    Pastor Agrikola doznawał uczucia, ze coś się tu nie zgadza. Wyczuwał to aż do
                                                    bólu, płakał nad losem biednych. I tak oto pozostało mu dla biednych tylko jedno
                                                    : słowo.
                                                    Gdzie znaleźć w Sowirogu niewiastę, która chowając chleb do pudła powiedziałaby
                                                    do dziecka: "Bądź szczęśliwe, że głodujesz, albowiem będziesz syte w raju" ?
                                                    Gdzie znajdziesz matkę, która powiedziałaby do Christeana: "Bądź szczęśliwy, ze
                                                    chodzisz o kulach, albowiem w raju będziesz tańczył" ?

                                                    I oto zasiadł przed nim Gogun....
                                                  • rita100 Re:I oto zasiadł przed nim Gogun.... 02.04.07, 20:18
                                                    I oto zasiadł przed nim Gogun, chałupnik i robotnik leśny, trochę pijak, trochę
                                                    złodziej, po trosze człek pobożny, obracał w dłoniach czapkę i mówił, ze można
                                                    by już rozpocząć budowę kościoła. Jest drewno, są kamienie, na resztę zaś
                                                    potrzebuje odręcznego zaświadczenia pastora, by mógł co nieco powędrować i
                                                    nazbierać.
                                                    - Lecz skąd to wszystko ? - zapytał zdumiony Agricola.
                                                    - Od mniszki - odparł z uśmiechem Gogun. - Od mniszki, od dobrych ludzi i z
                                                    tartaków, w których nie wiedziano gdzie podziać drewno.
                                                    Powiedział też, ze w tej chwili o wszystkim wie ich czterech, ale wkrótce będzie
                                                    wiedziała cała wieś i ona to, sama wybuduje kościół. Bo jesli idzie o dom boży,
                                                    znajdzie się i w najbiedniejszej wsi tyle umiejętności i zręczności. A może -
                                                    mówił Gogun - może pan pastor, który jest teraz samotny, przeniesie się do
                                                    wioski, choćby do Jerominów, albo do sołtysa i zostanie wśród nich. Będzie
                                                    skromnym pastorem, a wieś otoczy go niby mur wzniesiony przeciw złemy wrogowi.
                                                    Pastor rozmyślał - czy też powinien podjąć próbę zostania 'skromnym pastorem'.
                                                    Książki i rozważania nie zapewniają szczęścia. Szczęście dają tylko sprawne
                                                    dłonie i rączne nogi, a czasem szklaneczka, przy ktorej zapomina się o wszystkim.
                                                    Przed żniwami rozpoczęli budowę. Pan von Balk ofiarował parcelę, wzgórze nad
                                                    jeziorem, a Gogun przez trzy miesiące był w drodze. Pastor nawet nie wiedział,
                                                    jak zręcznego wysłał apostoła. Oczywiście był on pierwszym, który po to aby
                                                    zabiegać o dom boży, wybrał się z harmonią. Wyglądało pięknie , kiedy oparty o
                                                    płot lub bramę majątku wydobywały się z pod jego palców uroczyste tony, które
                                                    wszyscy lubili. Po muzyce wyciągał pismo opatrzone pieczęcią i zaczął opowiadać
                                                    o nędznej wiosce nazywającej się właściwie Eulenwinkel (Sowiróg, Zakątek Sowi).
                                                  • rita100 Re: "Ach pani Ilsebill" 02.04.07, 20:20
                                                    Stary Jeromin stał wsparty o lasce i spoglądał ku wzgórzom za jeziorem, gdzie
                                                    przedtem szumiały rozległe lasy. Teraz wzgórza były szare, opustoszałe i obce.
                                                    Nikt nie wiedział co starzec robi, ani o czym myśli. Nie podchodził jak inni do
                                                    kamieni i nie opukiwał ich, nie obchodziły go belki i deski. Stał nieruchomo,
                                                    jak wiekowe wyblakłe drzewo i wpatrywał sie w dal za jeziorem.
                                                    "Jest sumieniem wsi", mówił do siebie.

                                                    Również pana von Belka często widziano na wzgórzu. Sam najwalniej przyczynił się
                                                    do usunięcia wszelkich trudności. Zatwierdził przedłożony rzetelny plan, ale
                                                    spozierał na to z niepokojem i radością pytając się siebie - czy też za ową
                                                    płomienną pobożnością nie kryje się jakiś diablik.

                                                    Również pastor chętnie przesiadywał z panem von Balkiem na deskach i przyglądał
                                                    się. Chętniej jednak woził na wzgórze taczki z wapnem i piaskiem lub wraz z
                                                    innymi dźwigał na barkach belki.

                                                    Jeszcze ktoś przesiadywał czasem i patrzył na rosnącą budowlę. Był to Christean.
                                                    Przychodził do stóp wzgórza o kulach, kład je obok siebie na belkach, opierał
                                                    głowę o ciepłe drewno i pozostawał nieruchomo przez całe godziny. Oczami widział
                                                    kolorowe szkło w oknach , ktore obiecał von Balk, dzwonnicę - a wszystko to owoc
                                                    krwi, potu i pobożności najuboższej spośród wsi. Widział Jonsa. który też może
                                                    być tam pastorem i widział siebie.
                                                    Choć kaleka, przecież nie jest taki biedny, by nie mógł być użyteczny. W głębi
                                                    swojej drewutni, w domku z lipowego pnia, ktory przyniósł mu Fryderyk wyłania
                                                    się postać Ukrzyżowanego - tak, Christean rzeźbi, spokojnie rzeźbi.
                                                    Wszystkich urodziła matka, i której tak mało wiedzieli, i która zaśmiała się
                                                    gniewnie, gdy Christean powiedział, ze być może kiedyś, z ambony tego kościoła,
                                                    będzie kazał Jons. "Dla niego zaszczytem ma być kazanie z ambony cesarskiej",
                                                    powiedziała, "a nie z takiej jak ta, w nędznej wiosce".
                                                    "Ach pani Ilsebill", pomyślał Christean zmartwiony, "nie zapominaj bajki o
                                                    rybaku i jego żonie..."

                                                    Koniec cz.VII
                                                  • rita100 Re: cz.VIII 02.04.07, 20:22
                                                    Ach, strasznie jestem ciekawa na jaki dzień Wielkiego Tygodnia wypadnie melodia
                                                    na flecie, ten tajemniczy dźwięk ostatniej gry na flecie.
                                                    Wiemy już, ze Christean staje się rzeźbiarzem ludowym
                                                    a brat jego Fryderyk, ktory chce być rybakiem jak dziadek Jeromin, gra po nocach
                                                    na flecie. Jakie dalej są losy dowiemy się. Nie weim czy kogoś wciągła ta
                                                    lektura, ale opisy i rozważania są (ktorych już nie cytuję) są tak fascynujące i
                                                    doskonałe w swojej doskonałości.
                                                    Wystarczy iść tym tokiem myślenia, jak ścieżką po przez gęsty las, a nuż
                                                    spotkamy symboliczny dym z mielerza.
                                                  • rita100 Re: Scena pożegnania Giny z ojcem 03.04.07, 20:21
                                                    Gina Jeromin skończyła lat siedemnaście i od dwóch lat przebywa na służbie w
                                                    powiatowym mieście. W kuchni pracowała tylko rok, a następnie została pokojówką
                                                    u pani von Manteuffel, której mąż dowodził stacjonującym w mieście batalionem
                                                    piechoty. Podpatrywała i uczyła się zachowania w wyższych sferach. Jak żadne z
                                                    dzieci Jerominów dążyła z zawziętością do celu. Była bardzo ładna, o spokojnej i
                                                    niebezpiecznej urodzie.
                                                    Dom Manteufflów opuściła z doskonałym świadectwem i z niewielkim kapitałem oraz
                                                    z umiejętnościami, o jakich w Sowirogu nikt nie mógł nawet marzyć.
                                                    Gina podążyła do mielerza pożegnać się z ojcem. Kiedy dotarła, oświadczyła mu,
                                                    ze przenosi się do stolicy Rzeszy, do hotelu, który zamieszkują książęta i
                                                    cudzoziemcy.
                                                    A oto scena pożegnalna Giny z ojcem przy mielerzu:

                                                    "Dzieci mogą być tak samo obce jak kamienie", myślał Jakub.
                                                    - Zapewne nie byłem dla ciebie dość dobrym ojcem - rzekł
                                                    - Nie wiem ojcze. Nie zastanawiałam się nad tym. Nie biłeś mnie nigdy, nigdy też
                                                    nie wykpiłeś, ale i to i tamto dobrze potrafiła robić matka. Ty ojcze nigdy nie
                                                    przebywałeś z nami.
                                                    - Tak, nigdy mnie wśród was nie było - powiedział. Siedziałem przy mielerzu, a
                                                    wasze życie upływało. Drewno się wyżarza, węgle zostają.
                                                    - Bądź zdrowy ojcze.
                                                    - Nie chcesz córko, bym cię pobłogosławił ?
                                                    - Jeszcze nie wiem, ojcze, co mnie spotka.
                                                    "A któż z nas to wie" pomyślał.
                                                    "Ale nie wolno podcinać dzieciom ścięgien u stóp..."
                                                  • rita100 Re: Tak - odparła Gina - Szukam władzy. 03.04.07, 20:25
                                                    I tak siostra Jonsa - Gina wyjeżdza do Rzeszy. A z nią wyjeżdza najstarszy brat
                                                    - Gotthold. Obydwoje przed wyjazdem chcą się jeszcze spotkać z Jonsem. Idą do
                                                    niego na stancję, idą , idą i wchodzą do pokoju gdzie Jons rozmawia z Jumbo
                                                    (przyjaciel-student Jonsa).
                                                    Jumbowi bardzo podoba się Gina, i nawiązuje się dyskusja. Szybko nakrywa stół,
                                                    dla Giny znalazła się nawet słodka wódka, dla wszystkich piwo.
                                                    - Jons nie pije - powiedział Jumbo. Czy wszyscy jesteście tacy porządni ?
                                                    - Nie wszyscy - odrzekła Gina - ale każdy nosi w sobie odrobinę dziedzictwa....
                                                    Jumbo odpowiedział , ze to prawda i wie, ze on również nosi. On sam pije nieco
                                                    więcej niźli trzeba. Lecz pije tylko dpopóki, dopóki świat wyda mu sie trochę
                                                    wesoły, na kształt wesołego teatru, w którym tylko w ostatnich rzędach płacze po
                                                    kryjomu kilkoro ludzi.
                                                    - A czy świat i tak nie jest wesoły ? - spytała Gina.
                                                    - Ach nie, miło panienko, nie jest. Wcale nie jest.
                                                    Prawda znajduje się raz tu, raz tam, przesiaduje na kamieniu u skraju drogi i
                                                    czeka, żebyśmy ją spotkali.
                                                    - No, jeśli wy obydwaj z Jonsem czekacie na prawdę... Gotthold spojrzał drwiąco
                                                    na Jonsa - My czekamy na coś innego. Biedacy, panie Jumbo, czekają na pieniądze,
                                                    a nie na prawdę.
                                                    - No, no... na to pan czeka ? Ale na przykład ten tu biedak - i położył dłoń na
                                                    ramieniu Jonsa - nie czeka na pieniądze tylko na sprawiedliwość. Prawo na
                                                    pustyni, a sprawiedliwość na roli. Czy nie tak ?

                                                    "No tak, więc jadą do stolicy", myślał Jumbo. "Kto wie, może pieniądze leżą tam
                                                    na ulicy, nawet jeśli są najczęściej głęboko zagrzebane w błocie, ale
                                                    sprawiedliwość dałoby się chyba prędzej znaleź przy mielerzu. Ta zaś panienka z
                                                    pewnością szuka jeszcze czegoś innego ?"
                                                    - Tak - odparła Gina - Szukam władzy.

                                                    Potem Gotthold spojrzał na zegarek, czas na pociąg.
                                                    - Wie pani, panno Jeromin, czego możni oduczają się najłatwiej ? - zapytał już w
                                                    drzwiach Jumbo. - Śmiechu, panno Jeromin. To tak jak w bajce. Tego nie odnajduje
                                                    się juz nigdy.

                                                    Gina i Gotthold pojechali do stolicy Rzeszy.
                                                    "To nie ważne, czy można się śmiać czy nie. Będą sprawy ważniejsze." - myślała Gina
                                                  • rita100 Re:A Fryderyk gra na flecie 03.04.07, 20:27
                                                    Te same gwiazdy lśniły nad wsią Sowirogiem, tyle, ze świeciły jaśniej i czyściej
                                                    niż w stolicy Rzeszy.
                                                    Matka leżała z surową twarzą, samotna w swej alkowie.
                                                    W tym samym czasie Fryderyk leżał przed szałasem na wyspie i wygrywał na swym
                                                    flecie melodię, dziewczyna zaś z odległej wsi, złożyła głowę na jego piersi i
                                                    obejmowała go ramionami. Oczy ich zwrócone były ponad mroczną wodę w stronę
                                                    lasu, nad którymi zwisał wąski sierp księżyca. Fryderyk grał i flet grał.
                                                    Smutna to była melodia, szereg żałosnych tonów, które opadały stopniowo i
                                                    powoli, powtarzały się i za każdym razem kończyły się tym samym niespokojnym
                                                    pytaniem.
                                                    Były jak monotonny deszcz padający na jesienny las, z liścia na liść, lub jak
                                                    wiatr idący skrajem trzcin.
                                                    Były nocnym odgłosem , wśród milczącej nocy. Wydawało się wszystkim, ze to gra
                                                    ziemia, nad którą w weselu i żałości przechodzi ludzkie życie.
                                                    - Nie graj już - prosiła dziewczyna. - Serce mnie boli.
                                                    Naraz odłożył Fryderyk flet, pochylił się nad zalaną łzami dziewczyną i powiedział:
                                                    - Nie powinnaś mi przeszkadzać... gdy gram, robi mi się lżej, a być może jest to
                                                    moje ostatnie lato... czasami lękam się nocy i zdaje mi się, ze ktoś tam stoi za
                                                    szałasem.
                                                    - Nikt tam nie stoi - powiedziała
                                                    - Wielu mówi, ze jestem czarownikiem - ciągnął - i usidłam wasze serca. I wielu
                                                    mam wrogów, dlatego że taki jestem jaki jestem. Lecz to nie moja wina... może
                                                    wina matki... weź teraz swoją łódź i płyń, by nikt niczego nie zmiarkował.
                                                    Księżyc zapadał za czarny las.
                                                  • rita100 Re:Na wzgórzu usłyszeli flet 03.04.07, 20:29
                                                    Na wzgórzu usłyszeli flet, jeszcze zanim wzięli na ramiona siekiery i piły i
                                                    zaczęli schodzić do wsi. Stali chwilę nasłuchiwali, a potem mówili do siebie, ze
                                                    jeszcze nigdy nie słyszeli takiej melodii. Jezioro zalegał mrok, z ciemności
                                                    dochodziły tony, jak głos ginącego człowieka. Chwilami nie byli pewni, czy to
                                                    ktoś śpiewa, czy też jest to flet. Przedziwne dzieci mają Jerominowie, a to
                                                    zapewne za sprawą matki, która nie jest tutejsza.

                                                    Christean i pastor siedzieli obok siebie, ale milczeli i tylko nasłuchiwali.
                                                    Tyle w nich, braciach, było stężałej krwi i oto szukała ujścia z zasklepionego
                                                    serca w rzeźby, w muzykę, we wszystkie napisane na świecie księgi. Ale żaden nie
                                                    mówił tego drugiemu, każdy taił to w sobie.

                                                    Również pastor nasłuchiwał. Pomyślał, że mógłby to napisać Bach w jakiejś
                                                    skardze pasyjnej. Cóż za kraj, co za noc... pracowali przy budowie domu bożego,
                                                    a teraz nad jeziorem rozlega się głos. Głos znający wszystko minione i przyszłe,
                                                    również pastora wielkie początki i nędzny koniec. Ludzka skarga, która wznosi
                                                    się do Boga i do gwiazd, ale znów wraca, bo nikt na nią nie odpowiada, gdyż nikt
                                                    jej nie słucha. I w owej godzinie, w której z nad jeziora napłynęła melodia
                                                    fletu, zrozumiał, ze nigdy już nie będzie wierzył.
                                                  • rita100 Re: Fryderyk gra dalej..... 03.04.07, 20:32
                                                    Ciągle jeszcze lśniły gwiazdy i ciągle ponad jeziorami, ponad wsią i ponad
                                                    kościelnym wzgórzem rozchodziło się nawoływanie fletu i odpływało nad moczary.
                                                    W domu "Biednej Grzesznicy" matki i córki Erdmuhty spędza noc Michał (brat Jonsa)
                                                    - Słuchaj - szepnęła Erdmutha do Michała - to wcale nie Fryderyk gra. Żaden
                                                    człowiek nie może grać tak długo. To taki, który wyłonił się z wody i prosi o
                                                    poświęconą ziemię..... Strasznie mi Michale....strasznie mi...
                                                    - Nie bój się - mówił Michał - Opowiadają, ze śmierć gra tylko wtedy, kiedy nie
                                                    musi już nikogo zabierać, i może jest to naprawdę śmierć. Odejdzie jednak, póki
                                                    osiada rosa, by nikt nie rozpoznał jej tropu.
                                                    - Matka - mówi Erdmutha - patrzy na ciebie, gdy odchodzisz, i mówi, ze nad twoją
                                                    głową wisi nieszczescie, które i mnie dotknie. Matka wie, o czym śpiewa
                                                    kołowrotek, gdy przędzie się nić....

                                                    Te same gwiazdy stały wysoko nad lasem okalającym mielerz. Melodia fletu była tu
                                                    cicha, chwilami zdawała się tylko tchnieniem. Otoczka snów Jakuba jest
                                                    przejrzysta i myślał o owym samotnym muzykancie z krwi matczynej i krwi ojcowskiej.

                                                    Opowiadano później, ze w ową noc Czaja ujrzał jakąś twarz, a w ogrodzie pana
                                                    Sillinga zerwał się rój pszczół.

                                                    Koniec cz.VIII
                                                  • rita100 Re:cz.IX 03.04.07, 20:37
                                                    fotoforum.gazeta.pl/72,2,708,59944513,59944513,0,2.html?v=2
                                                    Czy któreś z tych drzew pamięta jeszcze rodzinę Jerominów, albo wioskę Sowiróg i
                                                    robotników leśnych , a może i mniszkę ?
                                                    Zdjęcia Chwillki chyba uchwyciły te czasy i te rejony.
                                                  • rita100 Re:Łowca szczurów - Fryderyk Jeromin 04.04.07, 21:33
                                                    Pan von Balk bawi z wizytą u Jonsa w miasteczku powiatowym i opowiada wydarzenia
                                                    na wsi.
                                                    "Poza tym we wsi trochę smutno, a trochę wesoło. Budują ten swój kościół i z
                                                    wyjątkiem pastora piją nieco mniej niż zazwyczaj. On zaś, Balk, jest w pełni
                                                    przeświadczony, że całe drewno na kościół zostało skradzione. To nieomalże
                                                    doskonała komedia, nie wynikająca z chęci zabawy i nie z tego, że ludzie są źli,
                                                    tylko z tego, że są pobożni. Historia zresztą zna wiele takich 'sposobów' budowy
                                                    kościoła, tyle, ze nie mówi się o tym w szkole.
                                                    I jeszcze dodał - przez chwilę wszyscy byli tak zaczarowani, bo łowca szczurów
                                                    - Fryderyk Jeromin przez całą noc grał na flecie. Grał na wyspie, na jeziorze,
                                                    przy ubywającym księżycu. Czai ukazała się jakaś twarz, a panu Sillingowi
                                                    uciekły z ula pszczoły.
                                                    Jons chodził już do siódmej klasy i zaczął wkraczać w lata gorzko-słodkich rozterek.
                                                  • rita100 Re:Pierwszy był więc Fryderyk. 04.04.07, 21:34
                                                    Stara kobieta z 'Biednej Grzesznicy' zbierała ostatnie borowiki, które rosły w
                                                    mrocznym świerkowym lesie. Bory były zrąbane, ale podrosły już zalesienia. W
                                                    części lasu zwanej od niepamiętnych czasów "Rajem", kobieta ogarniała liście,
                                                    jeden po drugim, liść po liściu i nagle zaważyła trupa. Kobiecie brat Michała
                                                    był dobrze znany. Chustą otarła krew zakrzepłą w kącikach ust, usiadła. Nie
                                                    czuła ani zaciekawienia, ani smutku. Widziała już wielu umarłych i wieli
                                                    zabitych i śmierć utraciła dla niej grozę, gdyż okazywała się dziełem ludzi.
                                                    Była to zła moc, jak większość tego, co jest dziełem ludzkich rąk, ale ją
                                                    należało przyjmować tak, jak przyjmuje sie grad albo posuchę. Tutaj też śmierć
                                                    zadała cios. Kobieta nie przypuszczała, ze najpierw przyjdzie kolej na
                                                    Fryderyka. Życie jej pełne było wróżb. Pierwszy był więc Fryderyk, ale nie
                                                    będzie jednak ostatni. Jeszcze nie dostrzegła dna swego kielicha i tylko czuła
                                                    smak goryczy na wargach. Siedziała bez ruchu. Nie liczyła godzin ani też nie
                                                    myślała o mordercach.
                                                    Ktoś musi się tu zjawić, choćby listonosz. Jeśli przy zabitym nie czuwa matka,
                                                    ona musi przy nim pozostać, a i tak nie przypuszcza, zeby jego matka miała
                                                    porwać się od kuchni i popędzić przez lasy. Wszystkie inne zrobiłyby tak, lecz
                                                    nie jego matka.
                                                  • rita100 Re:Fryderyka ktoś zastrzelił. 04.04.07, 21:35
                                                    Wieś przyjęła wiadomość jak pukanie boskiej ręki do drzwi. Ile to czasu minęło
                                                    od owej nocy, w której melodia fletu niosła się ponad jeziorami, Czai ukazała
                                                    się jakaś twarz, a pszczeli rój uniósł się ponad szkolny budynek.
                                                    Sąd stwierdził, ze Fryderyk aż do północy przebywał we wsi za 'Rajem'.
                                                    Dziewczyna , która wpuściła go do siebie, sama przyszła złożyć zeznania. Mówiła,
                                                    że był wesoły jak zazwyczaj, a przy tym jak zwykle nieco smutny. Często też
                                                    mówił o swojej śmierci i o tym że nań nastawano, ale nie wymieniła nikogo.
                                                    Nie płakała.
                                                    Fryderyka ktoś zastrzelił. Niewielki to był pocisk, ale przeszyło ciało na wylot
                                                    i nie można go było odnaleźć.

                                                    Kiedy wydano zwłoki, Jakub je zabrał z powiatowego miasta. Gogun, który powoził
                                                    wozem zaprzężony w dwa koniki, nie śpiewał i miał zgnębione oblicze.
                                                    Z tyłu, u krańca trumny siedział na słomie Jons, obok skrzyni.

                                                    Pierwszy raz w życiu wydało się Jonsowi, że jest bezdomny. Rodzinny dom zajął
                                                    umarły i dla żyjących nie starczyło miejsca. Matka tkwiła przy kuchni niby głaz.
                                                    Dziadek przebywał na wyspie, a ojciec, gdy tylko złożyli umarłego, poszedł do
                                                    mielerza.

                                                    Tylko Christean siedzący odezwał się do Jonsa:
                                                    Fryderyk zawsze był samotny. Nawet jego uśmiech był uśmiechem samotnika. -
                                                    Christean opowiadał długo o nocy, podczas której brat grał na flecie. Zapewne
                                                    żegnał sie wówczas z wszystkimi i powinni byli to zauważyć.
                                                    Zmarły brat nigdy nikomu nie wyrządził zła, a tylko był inny niż wszyscy. Tylko
                                                    inny i nic ponadto, a jednak wystaczyło, by go Bóg poraził.
                                                  • rita100 Re:Pogrzeb Fryderyka 04.04.07, 21:36
                                                    Nocą Jons wstał, zeszedł po schodach i wślizgnął się do dużej izby, w której
                                                    stała trumna. U wezgłowia płonęły dwie świece, a u stóp zmarłego siedział
                                                    ojciec. Dziadka zobaczył dopiero podczas pogrzebu. Stał za trumną i oparty na
                                                    lasce patrzył ponad głowami ludzi wypełniających pomieszczenie.
                                                    Gdy wszedł pastor oczy wszystkich skierowane były na niego, obawiając się czy
                                                    pastor sobie nie popił, ale Agricola nie był pijany.
                                                    W tym czasie, kiedy się modlili, drzwi otwarły się bezgłośnie i weszła ta sama
                                                    dziewczyna, ktora jako ostatnia widziała Fryderyka.
                                                    Mężczyżni i kobiety rozstąpili się w milczeniu przed dziewczyną, jakby miała tu
                                                    szczegolne prawa, ona zaś podeszła do trumny, złożyła ręce i stanęła u jego stóp.
                                                    Nie płakała, ale twarz miała śmiertelną.
                                                    Jons pierwszy ją zauważył wchodzącą. Nie pomogło, że wyciągnął dłoń, by schwytać
                                                    rękę matki. Marta Jeromin uniosła ramię ponad trumnę i przemówiła. W głosie nie
                                                    było nienawiści, tylko lodowaty chłód, którego powiew przeszedł przez całe
                                                    pomieszczenie.
                                                    - Wyjdź ! Nie ma tu miejsca dla dziwek i morderców ! - powiedziała.
                                                    Jons dostrzegł , ze dziewczyna zadrżała. Potem z wolna odeszła. Nie odwróciła
                                                    się, lecz tak jak stała zaczęła noga za nogą cofać się, jakby owo twarde słowo
                                                    odpychało ją powoli od zmarłego.
                                                    Coś niby cichy jęk przebiegł przez izbę, a wówczas Jakub odstąpił od trumny i
                                                    jeszcze przed drzwiami dosięgnął dziewczyny. Objął ją ramieniem, obrócił i
                                                    został przy niej.
                                                    - Dałaś mu ostatnią radość - rzekł głośno - możesz mu więc oddać i ostatnią posługę.
                                                    Wówczas Jons zaczął płakać.....
                                                  • rita100 Re:A pastor zaczął czytać 04.04.07, 21:37
                                                    a pastor zaczął czytać z Pisma słowa: - "Biada samemu, bo jeśli upadnie, nie ma
                                                    nikogo, kto by go podniósł. Jeśli dwaj leżeć będą w pobok siebie, zagrzeje sie
                                                    jeden od drugiego..."
                                                    Jons już nie płakał, a pastor mówił dalej, mówił o tym, że życie i śmierć tego,
                                                    ktory odszedł, były piękne, ze było to życie artysty odczuwającego czar muzyki i
                                                    miłości, ze trudno wyobrazić sobie coś piękniejszego na ziemi.
                                                    Brzmiało to takim jakby pastor zazdrościł umarłemu, który nie troszczył się o
                                                    tamten świat, a przecież zginął w "Raju". Nie wszyscy spośród nich zaznają tego,
                                                    ale nie powinni zapomnieć, ze dane im było to oglądać.
                                                    - I tego również nie powinni zapomnieć - dodał pastor na końcu - ze
                                                    nieszczęśliwy czowiek otoczył ramieniem płaczącą, a nikt spośród nich nie może
                                                    sobie nawet wyobrazić, jak bardzo właśnie jemu samemu taki gest jest potrzebny.
                                                    Następnie pogrzebali zmarłego i rozproszyli się po domach wioski. Stypa się nie
                                                    odbyła. Nie chciał jej Jakub.

                                                    Pan von Balk pożegnał się z Jakubem i zabrał Jonsa do bryczki. Przez większą
                                                    częśc wakacji Jons uczył sie jazdy końskiej i przesiadywał w bibliotece von Balka.
                                                    Co dzień, przed zmierzchem, Jons biegł do mielerza i spędzał chwile z ojcem.
                                                    - Nie powinieneś się smucić, ze jest tak jak jest - mówił Jakub. - Gdy będziesz
                                                    większy, dowiesz się, ze czasami trzeba być samotnym.
                                                    Jons już wiedział, że teraz żadna rzecz w wielkim mieście nie będzie już dlań
                                                    trudna, serce bowiem ma przepełnione wielką, płomienną miłością do ojca.

                                                    Koniec cz.IX
                                                  • rita100 Re:cz.X 04.04.07, 21:38
                                                    Ziadomośc no Gojowego to eszcze niy ta etiuda fortepianowa ło chtórej myśla.
                                                    Mazurska słowna etiuda fortepianowa dopsiero bandzie.
                                                  • gajowy555 Re:cz.X 05.04.07, 14:01
                                                    No jó, ni zim co godać. To je ksiójżka fenomenalno.
                                                    Jek sia czyto, to jekby człoziek tamój buł i zidzioł to na własne ślypsia.
                                                    Dawnom taki ksiójżki nie czytoł.
                                                    Dziankujem Rita...
                                                  • rita100 Re:cz.X 05.04.07, 20:56
                                                    No jó, Gajowy, to taka ksiójżka co trza wlyź do niyj cołym sobó. Jinsze jyj sia
                                                    nie zmniarkuje. A godam to po to bo łoto nocznie sia koncert fortepianowy bez
                                                    melodi a słowny. Wszystko to trza sobzie wyobrazić i przeżyć, a to jest sztuka
                                                    nie tlo Wiecherta ale czytelnika. No jednych bandzie to najnudniejszy urywek,
                                                    dlo drugich nociekawszy. Eszcze ni roz polejó sia noma łzy ze ślypsiów , bo i
                                                    dalyj bandó emocje zwyżkować.
                                                    Tero zasiadajta na sali koncertowej i wsłuchajta sia w granie słów na
                                                    fortepsianowych klaziszach.
                                                    A kedy bandzie szlus (koniec) weźta sznoptuch do ślypsia. To bandzie markotna
                                                    (smutna) etiuda.

                                                    Ale to esce maluśki 'pikuś', bo doczytołam sia etiudy na skrzypce. Brok bandzie
                                                    sznoptuch trzymać w rance takie bandzie cudowne. Trzeba bandzie poczkać trocha.
                                                    Bo to je tlo no cierpliwych. Taka łuczta prazie zachowana na kóniec.
                                                    Uwerura na skrzypecki z psiesniami ludowymi - mniód i cud wiejskiej społeczności.
                                                  • rita100 Re:Pierwszy koncert Jonsa. 05.04.07, 20:59
                                                    I tak Jons wrócił do szkoły do siódmej klasy. Lubiany był przez profesora
                                                    Charlemagne i często z nim rozmawiał prywatnie, wspomniał też o śmierci Fryderyka.
                                                    - Istnieje dobro - rzekł Charlemagne - ktorego zdobycie dla ludzi w ogóle, a dla
                                                    młodzieży w szczególności nie jest łatwe. Jest nim wrażliwość duszy. To jest
                                                    obawa przed tym, by nie wejść w brudnych butach do poświęconego miejsca. W
                                                    czasie pewnego pogrzebu spostrzegłem raz mężczyznę, który zjawił się z czerwonym
                                                    goździkiem w butonierce, najprawdopodobniej po to, by dać wyraz swoim
                                                    politycznym przekonaniom. Mężczyzna ów zapomniał był, że dla śmierci nie
                                                    istnieje żaden kolor. Ani czarny, ani czerwony, ani czarno-biało-czerwony (kolor
                                                    flagi państwowej Cesarstwa Niemieckiego). Mówię, ci Jons, ze dorasta pokolenie
                                                    wilków.

                                                    Jumbo również się dowiedział o śmierci grajka Fryderyka, również rozmawiał na
                                                    jego temat z Jonsem.
                                                    - Chciałbym wiedzieć - rzekł Jumbo - co też był to za człowiek, który po raz
                                                    pierwszy wprowadził na scenę śmierć i co sobie przy tym myślał. Tego co miał na
                                                    myśli ten wasz okarynowy grajek. Tam, gdzie przedmiotem jest człowiek, zawsze,
                                                    braciszku, panuje brutalność.

                                                    Jons wiele rozmyślał o rodzeństwie. Maria odeszła od służby u kościelnego i
                                                    doglądała ojca przy mielerzu.
                                                    Jons i na szkołę patrzył innymi oczami.

                                                    Krótko przed Gwiazdką Jumbo położył na stole Jonsa bilecik - Idź tam , braciszku
                                                    i posłuchaj sobie.
                                                    Przyjechało do nas, jak to nazywają, cudowne dziecko. Młodsze jest od ciebie,
                                                    zasiada za wielkim fortepianem i gra Bacha i Mozarta, Beethovena i Schuberta.
                                                    Tam zapomnisz, że życie to niezbyt wesoła historia. Z takich cudownych dzieci
                                                    najczęściej nic nie wyrasta, podobnie jak i z wzorowych uczniów.

                                                    I tak to Jons poszedł na swój pierwszy koncert.
                                                  • rita100 Re:Jons na koncercie fortepianowym. 05.04.07, 21:02
                                                    Przyszedł tak wcześnie, ze sala była jeszcze pusta. Miał miejsce w pierwszych
                                                    rzędach. Nieliczni ludzie, którzy też tam już byli, rozmawiali po cichu, a Jons
                                                    czuł się tak samo uroczyście jak na pogrzebie brata. Podium było puste, a nad
                                                    salą górował czarny fortepian, rozwarty jak skrzynia niesamowitego ptaka,
                                                    milczący i pełen śmiertelnej uwagi. Lśnił rząd białych i czarnych klawiszy.
                                                    Będzie to tak, jakby dziecko znalazło się u stóp góry, gotowej je zmiażdzyć i
                                                    zniweczyć.

                                                    Kiedy sala już się zapełniła i Jons znalazł się mały i bezimnienny wśród wielu
                                                    dorosłych, wspaniale ubranych ludzi, trzymając w dłoniach, ktore jeszcze
                                                    niedawno czarne były od sadzy mielerza, niewielki bilet, wszystko wydało mu się
                                                    snem. Zabrzmiał cichy dzwonek, w bocznej ścianie przy podium otwarły się
                                                    drzwiczki i stanął w nich chłopiec w błękitnym marynarskim ubranku. Oczy miał
                                                    skierowane ku światłom i licznym twarzom ludzi wypełniających salę, w której
                                                    zahuczała burza oklasków. Jons wstał z szacunkiem, tak jak w szkole, gdy wchodzi
                                                    do klasy dyrektor i dopiero kiedy dama siedząca obok pociągnęła go opiekuńczo za
                                                    rękaw żakietu, zaczerwienił się i siedział już bez ruchu ze złożonymi rękami,
                                                    całkowicie pewny , ze roztoczy się przed nim cud.

                                                    Chłopiec w marynarskim ubraniu skłonił się w drzwiach, potem podszedł do krzesła
                                                    stojącego przed fortepianem, skłonił sie ponownie, grzecznie, ale tak jakby
                                                    myślał już tylko o groźnej czerni wielkiego instrumentu i zasiadł przed wąską
                                                    wstęgą klawiszy, które czekały chłodne i jakby wykute w kamieniu.

                                                    Jons niemalże przestał oddychać.....
                                                  • rita100 Re:Nie w klawiszach zawarta była muzyka... 05.04.07, 21:04
                                                    Jeszcze zanim rozległ się pierwszy ton, poczuł się Jons oczarowany. Zapomniał o
                                                    fortepianie i koncercie i zawisł urzeczonymi oczami na dziecinnej twarzy, znad
                                                    której jasne kędziory odgarnięte były do tyłu. Wydawała się ona obliczem anioła,
                                                    istoty już sprawdzonej przez Boga, który wysłał ją na ziemię, by zaniosła
                                                    ludziom poselstwo. Ale nikt jeszcze nie wiedział, czy w poselstwie zawiera się
                                                    radość czy też smutek.

                                                    W milczącej sali pierwszy akord zabrzmiał twardo i groźnie. Z twarzy grającego
                                                    znikła cała dziecinność, opadła jak maska, a nad uniesionym czołem rozpostarła
                                                    się atmosfera niemal śmiertelnej powagi. Twarz przeobraziła się tak nagle, że
                                                    Jons zrazu wcale nie słuchał muzyki tylko zapatrzył się w owo wzniesione czoło.
                                                    Nagle zrozumiał, że nazywanie muzyką tego, co się tu odbywało, byłoby niesłuszne
                                                    i wydawało mu się, że dostrzega przesuwające się za fortepianem wszystkie lata,
                                                    które ten koncert poprzedzały. Lata milczącej pracy, pełnej oddania a nieraz i
                                                    zwątpienia, zabójczej pasji podporządkowującej sobie oporne ciało, by mogło
                                                    niczym nie skrępowane i jakby niesione na skrzydłach unosić sie ponad morzem
                                                    tonów. Nikt nie wiedział, co dostrzegały oczy grającego wpatrzone w sufit sali,
                                                    podczas gdy dłonie jak powolne służki przebiegały po klawiszach. Lecz nie w
                                                    dłoniach ani nie w klawiszach zawarta była muzyka tylko pod jasnym dziecięcym
                                                    czołem, na dnie zapatrzonych w sufit oczu i w komorach serca, przez które
                                                    przepływała krew. Tam była ta właściwa muzyka, prawdziwa i utajona, łaska dana
                                                    czy też zdobyta, muzyka objawiająca się słuchaczom dwojako, w tonach i
                                                    dziecinnym licu, po którym przebiegały blaski i cienie.
                                                  • rita100 Re:Oto stało się, ze dziecko poruszyło świat. 05.04.07, 21:06
                                                    Jons już od pierwszego akordu był pewny, że tak właśnie było i podczas całego
                                                    koncertu widział ręce chłopca jedynie jako świetliste cienie przebiegające po
                                                    klawiszach. Dźwięki przepełniały go podobnie jak głos organów, ale nie wdzierały
                                                    się do świadomości. Tym co wywołało dreszcze i przenikało do szpiku kości, była
                                                    twarz wznosząca się ponad źródłem tonów. Twarz, która niby zjawisko przykuła
                                                    spojrzenie Jonsa. Nie musiał słuchać dźwięków. Jeszcze za nim pierwsza, błogo
                                                    wznosząca się melodia, dotarła do jego uszu, wyczytał ją z uśmiechu tamtych
                                                    dziecinnych ust. Jeszcze zanim ponura skarga wydobyta spod lewej ręki chłopca
                                                    dotarła do Jonsa, złożył mocniej dłonie, odczytał ją bowiem z cieni, które
                                                    ogarnęły nagle tamto czoło i oczy, tak jakby duszy grającego ukazał się czarny
                                                    anioł. Jons czuł się jak nawiedzony i jeszcze nigdy z tak przerażającą
                                                    wyrazistością nie rysowały mu się przed oczami obrazy życia i śmierci, wizerunki
                                                    aniołów i demonów.

                                                    Oto stało się, ze dziecko poruszyło świat, on zaś pozwalał mu się poruszyć.
                                                    Dziecku nie była dana moc czynów lub słowa, tylko ów święty posłuch będący
                                                    udziałem wielkich mistrzów, posłuch który wchłonęło i wydawało się nim
                                                    przepojone. Jonsowi nie to zdawało się najwspanialsze, ze muzyk grał utwory
                                                    tamtych mistrzów, lecz to iż wchłonął pełnię ich życia i cierpień, z których owe
                                                    dzieła się zrodziły. To, że niczym młodociany Sebastian zgarnął wszystkie
                                                    strzały, jakie godziły w ludzi na ziemskiej drodze i przycisnął do piersi, by to
                                                    co z niej płynie wstrząsło słuchaczami. Natura obdarzyła go rękami, nad których
                                                    sprawnością wiele pracował, ale były to tylko narzędzia, grał bowiem głębią
                                                    serca i tam właśnie, tylko dla niego dostrzegalny, taił się kształt skończony,
                                                    owo nigdy nieosiągalne, to z czym zmagali się mistrzowie, a nawet więcej, gdyż
                                                    to, co spoczywało już u stóp góry.
                                                    A jednak można było sprawić, by ślad tego kształtu wykwitał spod klawiszy, niby
                                                    kojący uśmiech zrodzony jeszcze w najbardziej zamierzchłych czasach. W
                                                    promienności tego uśmiechu odzwierciedlały się jednak również wszystkie
                                                    otchłanie cierpień, nad jakim przelatywał, aż po ową godzinę, w której zawitał
                                                    do tej sali.
                                                  • rita100 Re:Człowiek zamknął wieko fortepianu jak..... 05.04.07, 21:08
                                                    Jons nie zdawał sobie sprawy, jak długo trwało to wszystko. Godzinę czy całą
                                                    noc? Nie istniały dla niego przerwy, gdyż i podczas przerw widział tamto dziecko
                                                    przy fortepianie i słyszał jego muzykę. Tak weń wniknęło, ze nigdy się już go
                                                    nie pozbędzie. Dla Jonsa nie był to koncert, który by przeminął z nadejściem
                                                    jutra. Było to dlań coś niepowtarzalnego, tak jak niepowtarzalna była
                                                    konfirmacja i gdy przebrzmiał ostatni ton, bardzo niski i długo dźwięczący w
                                                    sarkofagu czarnego instrumentu, gdy wydało się, że grający wsłuchuje się w ten
                                                    ton jak w pożegnalne słowo czarnego anioła, który odchodzi do swej bezkresnej
                                                    krainy, Jons poczuł się tak, jakby go rzeczywiście konfirmowano i przyjęto do
                                                    nierozerwanego związku tych, którzy z pomocą tonów, barw i słów sięgają po ów
                                                    kształt skończony, istniejący w nieskazitelnej wspaniałości poza chaosem świata.
                                                    Nie rozumiał, dlaczego ludzie wiwatują, skoro wydarzyło się coś niesłychanie
                                                    ważnego, oni zaś pochłonęli go, bezwolnego, aż do krawędzi podium, gdzie stanął
                                                    nie mogąc się poruszyć. Stamtąd Jons zobaczył wszystko powtórnie i prawdziwiej i
                                                    jeszcze raz ogarnęła go fala szczęścia. Nie klaskał, tylko stał z rękami
                                                    złożonymi jak w kościele, a spojrzenie małego muzyka prześlizgnęło się po
                                                    wszystkich twarzach i zatrzymało się na Jonsie.
                                                    Na przeciąg dwóch uderzeń serca przyglądali się sobie, dziecko sławy i dziecko
                                                    zagubionej w pustkowiu leśnej wsi i nagle Jons spostrzegł jakby w olśnieniu, że
                                                    twarz tamtego była twarzą zmarłego brata, twarz na której uśmiech przemieszał
                                                    się z głębokim smutkiem samotnika. Że była twarzą leżącego w "Raju", zabitego i
                                                    stężałego zanim zdołał usłyszeć ostatnie tony, które chciał jeszcze zagrać. Że
                                                    była tamtą twarzą, którą zasnuła mgła, tyle tylko, że tę już znowu opromieniała
                                                    jasnośc dnia.
                                                    Do oczu Jonsa napłynęły łzy, jakby brat dopiero co umarł, a kiedy przyjazny
                                                    mężczyzna stojący za nim położył mu rękę na ramieniu i pochylił się, by inni łez
                                                    nie dostrzegli, Jons wyszeptał po cichu, że taką samą twarz jak tamto dziecko
                                                    miał brat.
                                                    - To mój syn.... szepnął mężczyzna
                                                    Jons stał zamyślony przy podium jeszcze wówczas, gdy dziecka i ojca nie było już
                                                    widać, gdy zaczęły gasnąć lampy, a jakiś człowiek zamknął wieko fortepianu, tak
                                                    jak zamyka się trumnę.
                                                    ----
                                                    Kawał dobrej książki czytamy.
                                                  • rita100 Re:Śmierć zaczęła stukać do niskich drzwi. 06.04.07, 21:38
                                                    W tym roku Gwiazdkę mieli spokojną. Spadło dużo śniegu, przez całe tygodnie
                                                    wiały nad lasami srogie wichry, ale zaraz po tym, kiedy Trzej Krolowie obeszli z
                                                    gwiazdą wieś, śmierć zaczęła stukać do niskich drzwi. Nie była to śmierć
                                                    gwałtowna, zabijająca mężczyzn na porębach, albo wciągająca ich na jeziorach pod
                                                    lód. Była to śmierć dziecięca. Zadomowiła się wśród jezior i szła od wsi do wsi
                                                    zaglądając w zamarznięte szyby. W wioskach było dużo dzieci. Nie były dobrze
                                                    odżywione, bo żniwa wypadły kiepsko, a po 'mniszkowych' latach nie znajdowało
                                                    się w lesie wiele pracy. Dzieci zaczęły skarżyć się na bóle gardła i dygotały z
                                                    zimna pod grubymi pierzynami. Nie znano innych sposobów jak tylko podawanie
                                                    chorym do picia rumiankowej herbaty i sądzono, ze wszystko przejdzie, tak jak
                                                    zazwyczaj przechodziło przeziębienie.
                                                    Dopiero kiedy pastor Agricola zażądał w domu Bojarów łyżeczki i gdy zajrzawszy
                                                    do gardła chorej dziewczynki dostrzegł szare plamy panoszące się na
                                                    zaczerwienionej śluzówce niby płaskie grzyby, zrozumiano, ze to śmierć.

                                                    Kobietom nie pozostało nic, jak tylko składać dłonie.
                                                  • rita100 Re:Na cmentarzach wyrastały mogiły. 06.04.07, 21:39
                                                    Agricola nakazał, by pozostałe dzieci trzymano w innym pomieszczeniu,
                                                    wielokrotnie w ciągu dnia otwierano okna, a chorym podawano wino. A w
                                                    pomieszczeniach innych niż kuchnia dzieci marzły. Więc rozpalali kamienie,
                                                    wrzucali je do cebra z wodą, do której dolewali terpentyny, okrywali ceber
                                                    chustą i kazali dzieciom wdychać gryzącą parę. Agricola posiwiały i niewyspany
                                                    chodził od domu do domu, przesiadywał przy łóżkach i modlił się w drewutni,
                                                    gdzie nikt go nie widział. Klęczał na oszronionej ziemi i jeszcze raz wznosił
                                                    ręce do Boga. Błagał o własną śmierć, o śmierć wszystkich grzesznych, jeśliby to
                                                    było konieczne, ale dla dzieci, które były bez winy, błagał o życie.
                                                    I tak we wszystkich okolicznych wsiach śmierć zabierała jedno dziecko po drugim.
                                                    Na cmentarzach wyrastały długie rzędy mogiłek. Gogun stracił troje spośród
                                                    swoich dzieci, a we wsi niewiele było domów, które by ominęła śmierć.
                                                  • rita100 Re:Kobieta z "Biednej Grzesznicy" 06.04.07, 21:40
                                                    Kobieta z "Biednej Grzesznicy" nie nocowała w domu od tygodni. Gdyby wśród
                                                    aniołów śmierci Bóg zesłał był na jeziora anioła pociechy, mógłby on przyjąć jej
                                                    postać. Możliwe, ze zioła jej były gorsze niż lekarza pędzel z tempertyną, a
                                                    może lepsze, lecz dłonie miała bardziej miękkie niż on, usta wymowniejsze, oczy
                                                    bardziej pocieszające. Otulona czarną chustą chodziła od wsi do wsi. Sypiała u
                                                    komina. Tuliła rozgorączkowane dłonie, ocierała pot, snuła opowiadania o
                                                    Złocistym Mieście. Mówiła cicho, ale tak przejmująco, że głos jej przenikał
                                                    przez majaki gorączki i docierały do uchodzącej duszyczki dziecka, która właśnie
                                                    sposobiła do ostatniej drogi. Pod dotykiem rąk kobiety umierały spokojnie.
                                                    Dzieci którym zamknęła oczy, miały twarze łagodniejsze niż inne.
                                                    Czarny anioł żałoby przyglądał się jej długo i cierpliwie, a kiedy choroba już
                                                    wygasła, łagodnie dotknął jej ramienia i skinął, by za nim poszła. Wiedziała o
                                                    tym i nie opierała się. Była zmęczona, śmiertelnie zmęczona i tylko troska o
                                                    własne dziecko przebiegła jak dreszcz przez jej udręczone ciało.
                                                    ale....
                                                  • rita100 Re:Nikt nie spytał o flet. 06.04.07, 21:41
                                                    Ale zanim wróciła do "Biednej Grzesznicy", zaszła do Jerominów i rozmawiała z
                                                    Jakubem. Kobieta coś cicho powiedziała, a Jakub jej obiecał. Obiecał również, o
                                                    co natarczywie prosiła, posłać po Korsankego (żandarma).
                                                    Potem już w domu, przygotowała atrament, papier i pióro i oczekiwała na śmierć.
                                                    Korsanke zjawił się szybko. I jego dziecko miało mogiłkę na cmentarzu.
                                                    - Pisz Korsanke ! - odezwała się głosem uroczystym.
                                                    Tak się stało, mówiła kobieta, ze po śmierci Fryderyka nie powiedziała
                                                    wszystkiego o czym wie, ale tez ją o to nie pytano. Nikt nie spytał o flet, a
                                                    flet leżał niedaleko od umarłego, w takiej odległości, na jaką gniewnie odrzuca
                                                    się kawałek drewna. Czarne drewno było złamane przez pół, tak jak łamie się na
                                                    kolanie kawałek drewna i wyrzucone, jakby ktoś odrzucił zły urok, który wreszcie
                                                    wpadł mu w ręce.
                                                    Kobieta wtenczas wzięła ten złamany flet przez chustę i zaniosła do skrzyni w
                                                    domu. Teraz prosi Korsanke by zaniósł do sądu.
                                                    - A czemu to, matko, nie powiedziałaś o tym aż do tej chwili ? - spytał Korsanke.
                                                    - To też ci powiem Korsanke - rzekła - jeśli nikt prócz sądu o tym się nie dowie.
                                                    Obiecał.
                                                    - Gdybym była powiedziała - ciągnęła dalej - stanęłabym przed sądem i musiałabym
                                                    podać, kim jestem. Musiałabym powiedzieć, ze mego męża ściął toporem kat, bo
                                                    zabił on rodziców, których miał na dożywociu. Musiałabym powiedzieć wobec wielu
                                                    uszu, a tego nie chciałam za względu na moją córkę. Wiesz teraz Korsanke ?
                                                    Nie wiedział, wstrząsały nim dreszcze z wrażenia.
                                                    - Nikt o tym nie wiedział - mówiła - tylko Michał Jeromin. A Michał milczy jak
                                                    grób. Erdmutha nosi jego dziecko, ale on nie będzie długo się nim cieszyć.
                                                    Niedługo. Pisz teraz Korsanke, bym mogła złożyć swój podpis.
                                                    - Nie będziesz Korsanke, o ile wiem, szukać mordercę długo - odezwała się
                                                    jeszcze - Najstarszy z synów Czwalliny (karczmarza) kręci się wciąż wokół tego
                                                    domu. Widziałam, jak przez wiele dni i księżycowych nocy szukał fletu. Boi się i
                                                    domyśla, że to ja go znalazłam... a teraz jedź Korsanke i powiedz mojej córce ,
                                                    że może już wejść.
                                                  • rita100 Re:Kobieta z "Biednej Grzesznicy" umarła. 06.04.07, 21:42
                                                    Kobieta z "Biednej Grzesznicy" umarła następnego wieczoru. Nie chciała lekarza
                                                    ani pastora. Powiedziała do Erdmuthy - Zostało trochę pieniędzy, w potrzebie,
                                                    jeśli Michał nie wróci jeszcze z wojska, ma się udać do Jakuba. Obiecał jej to.
                                                    Umarła spokojnie. W tym czasie kiedy ją chowano, został pojmany najstarszy syn
                                                    Czwallinny i odtąd wydawało się, ze śmierć opuściła lasy.
                                                    Jak za dawnych czasów umarłą musiał pobłogosławić Stilling, pastor bowiem nie
                                                    przyszedł. Powiedział, ze nie jest juz pastorem. Złożył urząd, zaczął pić i
                                                    bluźnić. Służąca uciekła - kiedy wydawało się pastorowi, że mordercy dzieci
                                                    czają się koło niego. Walczył z Bogiem.

                                                    Ale ludzie ze Sowirogu, pamiętali, ile to nocy on przesiedział u łóżek dzieci.
                                                    Teraz został opuszczony przez wszystkich i był samotny, w ponurym pustym domu,
                                                    więc chcieli otoczyć pastora w potrzebie opieką.
                                                    I otaczali. Dziadek Jeromin użyczył mu szałas na wyspie i tam mógł spokojnie
                                                    walczyć, staczać walkę wewnętrzną.

                                                    Koniec cz.X
                                                  • rita100 Re:cz.XI 06.04.07, 21:44
                                                    I taki piękny rozdział przypadł nam w Wielki Tydzień. Bardzo smutny, bardzo
                                                    tragiczny. Mieliśmy dzwięki fleta i muzykę fortepianową, mamy też rozwiązaną
                                                    zagadkę śmierci Fryderyka, śmierci kobiety z domku "Biednej Grzesznicy", no i
                                                    tragedia dzieci wiejskich.
                                                    I wiemy, ze córka tej kobiety Erdmutha nosi w sobie dziecko Michała Jeromina, a
                                                    Michał Jeromin jest w wojsku w koszarach. A Jons dalej się uczy, uczy się jak
                                                    zaprowadzić sprawiedliwośc na roli.
                                                    Tak prawdę mówiąc, to przed nami jeszcze kawał drogi, którą cierpliwie zmierzamy
                                                    do celu. Jakiego celu, nie wiem, bo dalej czytam te 800 stron równie w spokoju i
                                                    równie cierpliwie. Bo taka jest ta książka. Mówię, Wam , ile eszcze akcji będze.
                                                    Co za książka....
                                                    Teraz zrobimy sobie świąteczną przerwę, aż do wtorku.

                                                  • rita100 Re: Wesołych Swiąt Sowirogu 08.04.07, 17:12
                                                    "A ludzie ze Sowirogu, po rannej mszy kościelnej, po południu poszli na swoje
                                                    pola, gdzie rosło zboże; barwne zapaski i chusteczki kobiet jaśniały z daleka
                                                    nad zieloną runią. A potem siedzieli do wieczora w trawie na kościelnym wzgórzu,
                                                    pili kawę i jedli ciasto wielkanocne, podczas gdy dzieci toczyły pisanki po
                                                    zboczu lub chowały je w mchu pod świerkiem zwanym "Zmarłym Pastorem". Kościół
                                                    wkroczył w życie wsi, a dzwony dzwoniły co godzina, jakby nigdy nie było im dość
                                                    słania uroczystych tonów nad jezioro i las, nad którym jak zawsze krążyły
                                                    rybitwy, i gdzie drozdy śpiewały swą pieśń wieczorną."
                                                    Ernest Wiechert "Dzieci Jerominów"
                                                  • rita100 Re: Jeśli pił, to nie dlatego, że był pijakiem 10.04.07, 20:37
                                                    Ustalono, że na Zielone Święta będą święcić kościół. Bóg doświadczył ich losem
                                                    dzieci i pastora, a teraz nie wiedzieli, co jeszcze zamierza. Mężczyźni nie
                                                    wychodzili do pracy, kilka razy się upili i pobili żony. Kobiety się nie
                                                    broniły, tylko siedziały nieruchomo, wpatrzone przed siebie. Skoro Bóg je
                                                    opuścił, nie musiały prząść, tkać ani bronić się, gdy mąż odpasywał rzemień. Nie
                                                    wiedziały, czym zgrzeszyły, ale Bóg wie to z pewnością.
                                                    Nikomu nie było wiadome jak żył pastor.
                                                    Widzieli też, jak pastor stawał pod bezlistnym dębem, który rósł na wyspie i jak
                                                    znieruchomiały niby żona Lota wpatrywał się w żółte wieczorne niebo.
                                                    Pije tam prawdopodobnie jeszcze bardziej zapamiętale niż wszyscy. Gogun , który
                                                    potajemnie sprawdzał swe sidła opowiadał szeptem, że obok śladów pastora
                                                    zobaczył idące ku wyspie ślady kobiecych butów.
                                                    Nie wypowiadali żadnych uwag na ten temat i nie ganili tego. Wiedzieli, ze na
                                                    sercu legły mu ciężarem trumny wszystkich umarłych w wioskach dzieci, wiedzieli
                                                    też sami, jakim ciężarem kładzie się na sercu choćby jedna trumna. Jeśli pił, to
                                                    nie dlatego, że był pijakiem tak jak oni, lecz dlatego, że przestał wierzyć w Boga.

                                                    Teraz więc pił. Nie dlatego iżby picie sprawiało mu przyjemność, ale dlatego, że
                                                    kiedy wypił, nie widział już tych nieustannie stojących przed oczyma trumien.
                                                    Może dostrzegał kwiaty lub ogród Edenu.
                                                    Żył bez przyjaciół, bez niewiasty i dziecka, pragniony i klęczący w pyle drogi.
                                                    Niechże więc pije i niechaj kobiece ślady biegną obok jego śladów. We wsi nie
                                                    było nikogo, kto by o tym źle sądził.
                                                    A może jak już zbudują kościół i będą go święcić, wróci ze swego ponurego
                                                    świata ? Od niego wyszedł pomysł budowy, więc może wróci ? Pastor bez kościoła,
                                                    to jak ryba bez wody.
                                                  • rita100 Re: Pewnego dnia przyjechała do wsi bryka. 10.04.07, 20:38
                                                    Wieś obudziła się jednak do nowego, gorączkowego życia. Na mogiłach cmentarza
                                                    stopniał śnieg. Gonty na kościelnym dachu nie lśniły już nowością, lecz
                                                    powlekały się delikatnie, szarym odcieniem. Obudził się las, pierwsze klucze
                                                    gęsi ciągnęły na północ.
                                                    Ale pastor nadal się nie zjawiał. Uradzili ludzie we wsi, że do pastora nie
                                                    pójdą, bo Gogun twierdził, że tego, co się zagrzebało w ziemi nie należy budzić,
                                                    póki sam nie wylezie.
                                                    Pewnego dnia przyjechała do wsi bryka zaprzężona w parę koni i zatrzymała się u
                                                    stóp wzgórza kościelnego. Wysiadł z niej powoli starszy pan z siwą głową,
                                                    przypatrywał się właśnie blaszanemu kurkowi montowanemu na dzwonnicy. Długo stał
                                                    przed witrażami, na skleconą ambonę i zaczął się modlić. Gdy skończył modlitwę,
                                                    odwrócił się i powiedział, że przyjechał po to, by w imieniu prowincji podarować
                                                    im do kościoła dwa dzwony. Ponieważ jak słyszał, pastor ich na jakiś czas się
                                                    wycofał, a kościół nie powinien być głuchy.
                                                    Następnie zapragnął zobaczyć pastora. Wsiadł na łódź i pojechał na wyspę do
                                                    szałasu pastora.
                                                    Gogun podejrzewał, że przyjechał do nich biskup. Zgłoszono wprawdzie
                                                    zastrzeżenie, iż biskupa mają tylko katolicy, ale Gogun wyraził mniemanie, ze w
                                                    tak trudnych przypadkach chyba i ewangielicy mogą mieć prawo do biskupa.
                                                  • rita100 Re: Ból zacietrzewia, ale trunek wykoślawia. 10.04.07, 20:39
                                                    Gdy starszy radca konsystorialny przekroczył próg, ujrzał pastora siedzącego
                                                    przy prostym stole i wpatrywał się w ogień, ktory właśnie rozpalała kobieta.
                                                    (....) tu jest typowa rozmowa filozoficzna.
                                                    - Ludzie nie ucieszyli się z dzwonów - podjął temat biskup - Stado może nosić
                                                    dzwonki, a mimo to domagać się pasterza. Żal mi sie ich trochę zrobiło, kiedy
                                                    popatrzyłem jak pracują. Nie było w tym radości, a jak wsiadłem do łodzi długo
                                                    mi się przypatrywali.

                                                    - To okropne, gdy w jakimś ciemnym lesie zabłądzą dzieci, ale straszniej, jeśli
                                                    razem z nimi zabłądzi ojciec, a potem odejdzie pozostawiając je własnemu losowi.
                                                    - "Dysponujesz wystarczającą liczbą ojców", pomyślał pastor. "Przyślij któregoś
                                                    i kłopot wasz się skończy".
                                                    (....)
                                                    - Bóg może wrócić - rzekł biskup cicho
                                                    - Nie chcę, by wrócił i mordował dzieci - powiedział pastor. - Wystaczy mi
                                                    siedemdziesiąt trumien.
                                                    (....)
                                                    - Pragnę, Agricola, by otrzymał pan niewielką pensję. Nie chcę, by pan żył z
                                                    jałmużny. Chciałbym , by pan już więcej nie pił - Ból zacietrzewia,ale trunek
                                                    wykoślawia.
                                                    Pastor pokiwał głową - Jeśli się już przebacza - mówi pastor, przebacza sie
                                                    wszystko. Wszystko albo nic.
                                                    Żaden karczmarz nie ogląda mnie, kiedy jestem pijany, nikt spośród wiernych,
                                                    żadne dziecko. Zapewne nie przestanę pić, tak samo jak nie przestanę czytać
                                                    Biblii. Jeszcze zawsze z nim rozmawiam, jeszcze zawsze...

                                                    Kiedy biskup wracał z wyspy, ludzie zauważyli, ze wraca z pustymi rękami -
                                                    Musimy jeszcze poczekać - powiedział - pastor nadal rozmawia z Bogiem.
                                                    Potem wsiadł do swojej bryki i odjechał.
                                                  • rita100 Re: Jons płynie na wyspę do pastora. 10.04.07, 20:40
                                                    Na Zielone Święta święcili kościół. Poprzedniego wieczoru ustawili za ołtarzem
                                                    rzeźbę Ukrzyżowanego, którą Jakub wyniósł z drewutni. Nikt o niej nie wiedział,
                                                    więc gdy ją przyniesiono na wzgórze, wszyscy uklękli, a wielu się rozpłakało.
                                                    Upadli na duchu i byli smutni, pastor bowiem był na wyspie.
                                                    Wszyscy spostrzegli, ze czoło pod cierniową koroną było czołem pastora.
                                                    Na najdalszej ławce kulił się Christean (który potajemnie tą rzeźbę wyrzeźbił) i
                                                    patrzył, jak stawiają krzyż. Nie był pewny, czy bez pastora kosciół jest
                                                    kościołem. Wielu tego nie wiedziało.

                                                    Późnym wieczorem Jons, Maria i Christean popłynęli łodzią do pastora.
                                                    - O, Jons i Maria - odezwał się. - A i Christean jest z wami... no tak, przecież
                                                    jeszcze kilkoro pozostało.
                                                    - Panie pastorze...- rozpoczął Jons.
                                                    Lecz Agricola w tej chwili uniósł dłoń - Zostaw to, Jons - powiedział - Nie
                                                    chciałem w jutrzejszym dniu być nieobecny i jeśli bedziecie mieć ochotę, możecie
                                                    po mnie przyjechać. Przecież i ja nosiłem belki i woziłem kamienie. Zły to
                                                    robotnik, ktory odwraca się plecami do swego domu.
                                                    - Christean wyrzeźbił Zbawicieka - powiedziała Maria
                                                  • rita100 Re: Poświęcenie kościoła 10.04.07, 20:41
                                                    Droga i wszystkie domy były umajone brzózkami. Zajechały bryczki. Sowiróg przez
                                                    całe swoje istnienie nie oglądało tylu znakomitych mężów co owego ranka.
                                                    Gdy tylko spostrzegli wyspę, nie darowali sobie uwag na temat, gdzie też pastor
                                                    teraz żyje.
                                                    Przyszedł stary dziadek Jeromin, również Jakub niósł na plecach kalekę
                                                    Christeana, który wyrzeźbił krucyfiks zdobiący ołtarz.
                                                    W pobliżu gości stał sołtys. Pan von Balk ubrany był w kawalerski mundur i wbrew
                                                    stałym konwencjom najpierw przywitał się z mieszkańcami wsi.
                                                    Było ustalone, ze uroczyste kazanie wygłosi superintendent z powiatowego miasta,
                                                    więc kiedy najechał , prezydent rejencji zauważył, ze można już zacząć. Ale
                                                    sołtys potrząsnął głową - Ludzie nie przyjdą, panie prezydencie - powiedział -
                                                    Czekają, więc i my musimy czekać.
                                                    - Na kogo ?
                                                    - Na niego, panie prezydencie - i skinął ręka w stronę jeziora.

                                                    Tak, moi mnili, pastor jedzie i gdy już dobijał do brzegu, ludzie ze wsi
                                                    przyszli go powitać. Pastor nie był pijany. Nosił czarny surdut a w dłoniach
                                                    trzymał młody, pięknie wyrośnięty świerczek i łopatę.
                                                    U jego boku toczył pan von Balk i kiedy już wszyscy weszli na wzgórze, wyglądało
                                                    to tak, jakby byli przywitali najdostojniejszego z gości.
                                                    W tej samej chwili odezwały się obydwa dzwony, a pastor zatrzymał się na chwilę.
                                                    Landrat spoglądał ponuro na mieszkańców wsi, a wszystkim gościom wydawało się,
                                                    ze odgrywają dziwną, o ile nie całkowicie zbędną rolę.
                                                    Pastor podszedł do Christeana i pocałował go w czoło.
                                                    - Teraz juz można zaczynać, panie prezydencie - powiedział bardzo uprzejmie
                                                    sołtys Grunheid (warto zapamiętać postać sołtysa, to też człowiek wsi).
                                                    Fisharmonia pana Stilinga zaczęła grać....
                                                  • rita100 Re: Pastor zasadził swój świerczek. 10.04.07, 20:43
                                                    Podczas gdy śpiewali pierwszy hymn, pastor zasadził niedaleko drzwi swój
                                                    świerczek, mocno udeptał ziemię i posiedział chwilę na skraju progu, łopatę
                                                    trzymając między kolanami. Oczy obrócił na cmentarz, gdzie rząd mogiłek pokrył
                                                    się zielonością. Nie czuł sie odtrącony, nie był też ani zgniewany, ani smutny.
                                                    Kiedy w kosciele rozpoczęły się przemówienia, wstał i poszedł do domu Jerominów.
                                                    Tam usiadł i medytował.
                                                    Landrat był zdania, ze po uroczystości powinno sie odbywać wspólne przyjęcie dla
                                                    gości i dla wsi, ale sołtys zauważył, że nikogo sposród mieszkańców Sowirogu nie
                                                    pójdzie z kościoła do domu karczmarza, a również i 'dostojnemu państwu' nie
                                                    uchodzi jeść u rodziny, której syn do końca życia będzie siedział w więzieniu
                                                    (za zabicie Fryderyka).
                                                    I tak zrezygnowano z uczty. Postali chwilę przed kosciołem, póki nie zajechały
                                                    bryczki. Została tylko jeszcze jedna uroczystość. Oto Gogunowi, chałupnikowi i
                                                    robotnikowi leśnemu, "w uznaniu szczególnych zasłóg przy budowie kościoła"
                                                    została wręczona Powszechna Odznaka Honorowa.
                                                    Gogun , gdy go wywołano wystąpił niechętnie, popchnięty przez żonę w plecy.
                                                    Słuchał, co mówi landrat, obracał w dłoni medal, oglądał jak martwego ptaka i
                                                    zaraz wsadził do kieszeni.

                                                    Uroczystośc dobiegła końca. Landrat wsiadając powiedział do jednej z dam
                                                    rządowych - Spodziewano się odnaleźć tu wyspę Feaków, moja najłaskawsza - a
                                                    znaleziono krainę pachołków.... oczywistych pachołków.
                                                  • rita100 Re: Gogun i jego stosunek do orderu. 10.04.07, 20:57
                                                    To, że przez chwilę posiedział wśród swoich, dobrze zrobiło pastorowi. Kiedy
                                                    ludzie Sowirogu wchodzili na wzgórze, zaczęli bić w dzwony, tak jakby nie był
                                                    byłym pastorem, ale pastorem przychodzącym do swego stada. Inni wyparli sie go,
                                                    zanim kur zapiał po raz pierwszy, oni natomiast stali przy nim, a Christean na
                                                    czole Zbawiciela wyrzeźbił jego zmarszczki. Byli po trosze bluźniercami, po
                                                    trosze grzesznikami, wszystko co boskie i co ludzkie. W tym , że kościół powstał
                                                    ze skradzionego drewna, mogła kryć się drwina z boskich przykazań, niewielki
                                                    zaszczyt przynosząca chrześcijaństwu, ale wśród nich żyło sie jednak lepiej
                                                    niźli wśród sprawiedliwych.
                                                    Pili wszyscy, najwięcej zaś Gogun, który honorową odznakę próbował umieścić w
                                                    oczodole, tak jak rotmistrz czyni to z monoklem. - Nie ma orderów, bracia -
                                                    mówił do Daidy i Gonsiora. Nie ma rady kościelnej, nie ma zaszczytów. Jest tylko
                                                    kawałek blachy do noszenia na sercu. A to przecież tyle nocy, bracia, tak wiele
                                                    nocy... i one grobki na bożym poletku... - Zaczął płakać, a jego żona
                                                    natychmiast schyliła się po kamień, który mogłaby zawinąć w chustę.
                                                  • rita100 Re: Nowy chleb dla nowych dzieci. 10.04.07, 20:59
                                                    A jednak mimo łez i drwin czuli się szczęśliwi. Możni panowie byli tacy jak
                                                    zawsze, pastor nie poświęcił kościoła, a wieczorem znów będzie pijany. Gogun nie
                                                    dostał orderu tylko kawałek blachy, a jednak zbudowali swój kościół zupełnie
                                                    sami, miłosierny Bóg zaś, który zatroszczył sie o ten ich kościół, zatroszczy
                                                    się i o pastora. Na cmentarzu wyrosły mogiłki, ale żyto się już kłosiło,
                                                    zapowiadając nowy chleb dla nowych dzieci.
                                                    W tej krainie wiele było wiosek, które nie miały ani kościoła, ani pastora co
                                                    sprzedawał szafy, by kupować wino dla konających.

                                                    Zachodziło słońce, czaple pokrzykując chrapliwie szybowały nad wsią, a oni wciąż
                                                    pili. Śpiewali chorały i "Ustrzelę jelenia w dzikim borze". Ciężki był to rok.
                                                    Śmierć dorosłych i dzieci zabrała swą należność. Wzeszedł księżyc i Gogun zaczął
                                                    się upierać, ze na wzgórzu stoją dwa kościoły. - Bóg jeden wie, skąd postarali
                                                    się o drzewo na ten drugi..... - mamrotał melancholijnie.
                                                    Potem Balk nakazał, by odegrał na harmonii caprztrzyk, więc podnieśli się i
                                                    zaśpiewali:
                                                    "Kłaniam się przed mocą miłości".
                                                    Nastepnie odprowadzili pastora do łodzi.

                                                    Koniec tej XI części, części poświęconej poświęceniu kościoła.
                                                  • rita100 Re: cz.XII 10.04.07, 21:00
                                                    bandzie. Ale kożden rozdział to filozofia życia tej wsi, wsi, którą można
                                                    pokochać, a może cosik ziancej, umiłować.
                                                  • gajowy555 Re: cz.XII 11.04.07, 10:59
                                                    Niesamozita ksiójżka. Jek sia jó czyta, to człoziek odpływa i jekby na własne
                                                    ślypsia zidzioł to, co je napsisane. Psiankne.
                                                    Tako ksiójżka to skarb, wart wszystkich Nobli na śwecie.
                                                    Dziankujewam...
                                                  • gietpe Re: cz.XII 11.04.07, 12:05
                                                    usze powziedieć com wczoraj skończuł czytać,tyle mondrości życiowej a ludzie te
                                                    same błendy powielajo polityka kołem sie toczy
                                                  • gajowy555 Re: cz.XII 11.04.07, 12:09
                                                    gietpe napisał:

                                                    > usze powziedieć com wczoraj skończuł czytać,tyle mondrości życiowej a ludzie te
                                                    >
                                                    > same błendy powielajo polityka kołem sie toczy

                                                    No jó, Gietpe, to znak co ziamnia jednak łokrongło je...
                                                  • rita100 Re: cz.XII 11.04.07, 22:08
                                                    Gajowy, jek to filozoficznie wytłumaczyłeś, jek Kopernik na zamku w Olsztynie wink
                                                    Ale dzisioj sobzie zrobim wolne, bo ni mom gloziczki do tak wspaniałej ksiójżki
                                                    , która na długo łostanie w pamnieńci. Eszcze bandziem drzeć czytając dalszą
                                                    historie. Wdzięczna jest ta ksiójżka , mysląca i taka naturalna.
                                                    Dziankuje co czytocie i tak jek jó am jest pod zielkim wrażeniem.
                                                  • rita100 Re: Można czynić prawo, a nie być sprawiedliwym. 12.04.07, 21:42
                                                    Rozdział o nauce Jonsa w mieście powiatowym. Przygotowywał się do konfirmacyji.
                                                    Dużo rozmawiał ze swoim profesorem Charlemagne. Ciągle rozmawiają o krzywdzie
                                                    ludzkiej i sprawiedliwości.
                                                    Charlemagne medytuje czego brakuje w świecie. Jest państwo, jest szkoła, jest
                                                    kosciół i czegoś brakuje , ale czego ?
                                                    - Brakuje sprawiedliwości. - odpowiedział Jons. - Można czynić prawo, a nie być
                                                    sprawiedliwym.

                                                    Ale Jons nie był cudownym dzieckiem, ktore grało na fortepianie, nie posiadał
                                                    łaski i tak oto musiało mu być powierzone uprawianie roli w inny sposób. Jeszcze
                                                    nie wiedział w jaki to sposób i pozostało mu tylko czekanie.

                                                    Tu poznaje Jons kolegę , syna bogatego armatowca i jego siostrę. Bardzo ciekawy
                                                    rozdział, ale , ze nie związany ze wsią szybciutko ominiemy.
                                                    Koniec cz. XII
                                                  • rita100 Re: cz.XIII 12.04.07, 21:43
                                                    jidziem dalyj smile
                                                  • rita100 Re: Opieka nad Erdmuthą. 12.04.07, 21:44
                                                    Michał w domku "Biednej Grzesznicy" długo przebywał
                                                    za czym wzięli go do wojska. W wyniku tego przebywania Erdmutha jest w ciąży.
                                                    Kiedy jesienią wróci Michał pobiorą się. Niestety z tego związku nie zadowolona
                                                    jest matka i ozięble Jakubowi dała o tym znać:
                                                    - Parobek i dziewka chętnie legają razem, ale nie pod tym dachem. Póki ja żyję.
                                                    Jakub jest zasmucony, ponieważ obiecał starej kobiecie przed jej śmiercią opiekę
                                                    nad Erdmuthą.
                                                    Marta zaś odpowiedziała, że warunki w jakich dziewczyna się znajduje są właściwą
                                                    ceną za rozkosz, która je poprzedziła, on zaś, jeśli obiecał pomóc, niechaj
                                                    pamięta, że zapewnione mam miejsce w chacie przy mielerzy. Ale nie pod tym
                                                    dachem ! Jednej dziwce już raz pokazała drogę.
                                                    Jakub wstał mówiąc:
                                                    - Nawet najdumniejsza niewiasta zobowiązana jest brać pod uwagę mężowskie słowo.
                                                    Tutaj nigdy nie żyło się inaczej.
                                                    - A czy żyło się tu inaczej ? - zapytała Marta.
                                                    - Urodziłaś siedmioro dzieci - odpowiedział wychodząc - Kto zaś miał pod ręką
                                                    siedem żywotów, nie powinien stawiać takich pytań. Śmierć ma dobre uszy.

                                                    A w chatce "Biednej Grzesznicy" nie działo się dobrze i to ni z powodu , ze
                                                    jadła brakowało czy napoju. Ale Erdmuthta się bała, bała sie syna karczmarza,
                                                    której matka wydała w ręce sądu. Pozostał brat i będzie się mścił. W domach
                                                    wiejskich zapomniano, ze matka jej przesiadywała u łóżeczek umierających dzieci.
                                                    Bała się też to co powiedziała Marta Jakubowi.
                                                  • rita100 Re: Uczono mnie, ze każda suka...... 12.04.07, 21:50
                                                    Podczas następnych miesięcy nic się Erdmuthcie nie stało. W lesie nie przeleciał
                                                    nad głową żadny kamień, nie położono ognia pod strzechę, nie podrzucono na próg
                                                    odmianka, ale często wracając z pobliskiej wsi dostrzegała brata skazanego, jak
                                                    na skraju lasu czekał na nią. Stał chowając za plecami dłonie, jakby ukrywał
                                                    siekierę. Gdy przechodziła, nie poruszał się i nie odzywał. I właśnie ta groźna,
                                                    niesamowita cisza przepełniała ją śmiertelną trwogą.
                                                    Przestała wychodzić z domu. Wszystko czego potrzebowała przynosiła jej Maria
                                                    (siostra Jonsa). Rychło zrozumiała, ze było to gorsze niźli śmierć.
                                                    Będąc w ósmym miesiącu zabrała się i poszła do domu Jerominów. Jons właśnie
                                                    przyjechał na wakacje i dostrzegł, jak stanęła u bramy. "To Michałowe życie",
                                                    myślał wzruszony.
                                                    Tak, matka jest w domu, ale...... Na progu ścisnął mocniej jej dłoń. - Zwróć ! -
                                                    powiedział błagalnie - Nie wchodź !
                                                    Matka jednak juz otwarła drzwi i spojrzawszy na nich powiedziała do Jonsa - Puść
                                                    tę dłoń !
                                                    Nadal trzymał Erdmuthę za rekę i nie puszczał.
                                                    - Puść tę dłoń ! - powtórzyła cicho. Uderzyła szybko i celnie, jak zawsze, ale
                                                    wydało się, ze uderzyła głaz. Tylko czerwone ślady palców zaczęły nabrzmiewać.
                                                    Erdmutha płakała. - Pani matko - szlochała - miejcie litość... tylko poki się
                                                    nie urodzi....
                                                    - Urodziłam siedmioro dzieci, a nie ośmioro - powiedziała powoli. - Urodziłam je
                                                    godnie, a nie w jakimś rowie. Uczono mnie, ze każda suka powinna szczenić się w
                                                    swojej budzie.
                                                    Jons szarpnął dziewczynę za rękę aż się zachwiała. Potem odwrócił się i
                                                    przeprowadził ją z wolna przez bramę. Ruszyli wiejską drogą w kierunku mielerza.
                                                    Jons kroczył wyprostowany, a ogniste piętno paliło mu policzek.
                                                    - Musisz pójśc do ojca, i póki nie wróci Michał pozostać przy nim.
                                                  • rita100 Re: I kobiety muszą się kiedyś ugiąć. 12.04.07, 21:52
                                                    Jakub natychmiast przygotował dla niej leże. Zbuduje nową, niedużą chatę, a
                                                    pomoże mu Jons.
                                                    Jakub milczał. Własna żona przytłaczała jego myśli. Nic nie pytał. Tylko przed
                                                    tym, kto nie pyta, odkrywają się wszelkie tajemnice. Niedługo wróci Michał, a
                                                    wówczas przepisze na niego obejście, sam zaś przeprowadzi się do mielerza. I
                                                    kobiety muszą się kiedyś ugiąć.
                                                    Jons został spoliczkowany, ale czasem zdarza się, ze po jednym uderzeniu dziecko
                                                    dojrzewa w ciągu nocy.

                                                    Potem Erdmutha opowiedziała Jakubowi wszystko co miała na sercu - o ojczymie, o
                                                    flecie znalezionym w 'Raju' i o synu Czwallinnym ktory się mści....
                                                    Kiedy Erdmutha zasnęła Jakub udał się do lasu i ze zeschłego listowia wydobył
                                                    strzelbę i nie wyjmując jej z futerału zakopał koło mielerza.
                                                    Tymczasem Jons, zaniepokojony sytuacją Erdmuthy napisał list do Michała do
                                                    koszar. Ale jak się okazało, przez ten list jeszcze w większe wpadł Michał w
                                                    tarapaty.

                                                    A tak to Wiechert tłumaczy:
                                                    "Takie słowo zostaje pozbawione możliwości zamiany, stonowania, nadania
                                                    zamierzonego wydźwięku odróżniającego dobrotliwość od goryczy. Staje sie
                                                    nieodwracalne i tylko od czytającego zależy jego sens. Takiego słowa nie można
                                                    już cofnąć, jest ono jak strzała, która rozstała się z cięciwą, jak żywy grot
                                                    skierowany w czyjeś serce. W liście nie było napisane , ze Michał ma zaraz
                                                    przyjechać. Opisał Jons wszystko tak jak widział i jak mu się zdawało. Dla
                                                    Michała znaczyło to jednak więcej niźli to, co zawierały słowa.

                                                    I znów zaczyna się straszna akcja....
                                                  • rita100 Re: Ale Michał nie otrzymał urlopu. 14.04.07, 21:43
                                                    Życie Michała nie było bujne, lecz najbardziej ograniczone spośród wszystkich
                                                    dzieci Jerominów. Gdy był mały i niesforny, matka biła go, więc życie
                                                    przerodziło się w nim w gorycz. Nikt nie wiedział, co myśli, ani co go cieszy,
                                                    czy też napawa lękiem. Umiłowaniem jego były konie, a ludzie byli mu ciężarem.
                                                    Dopiero kiedy Erdmutha ofiarowała mu swe życie, ponurość jego życia złagodniała.
                                                    Nie pragnął niczego poza kawałkiem pola i poza dzieckiem, dla którego mógłby
                                                    orać i siać.
                                                    Noszenie munduru dlań nie było łatwe. Jako człowiek istniał tylko dla siebie, a
                                                    tu na trzy lata musiał zaprzestać istnienia dla siebie.
                                                    Żołnierzem był i dziadek i ojciec. Spełniali swoje powinności o nie mówili o wojsku.
                                                    A Michał był dobrym żołnierzem, był najlepszym jeźdźciem w szwadronie. I kiedy
                                                    Jons napisał do niego list, Michał wiedział, że ktoś go wzywa w potrzebie,
                                                    powinien przybyć i wydawało mu się , że oczywistym będzie, że dostanie urlop.
                                                    Ale Michał nie otrzymał urlopu. Niebawem czekały go manewry. Cóż było robić ?
                                                  • rita100 Re: Michał umierał powoli. 14.04.07, 21:46
                                                    W nocy przeskoczył mur, zdążył na ostatni pociąg i przyjechał na wieś. Wiedział,
                                                    ze stanie do karnego raportu. Kara to rzecz niezbyt słodka, ale bardziej gorzko
                                                    stracić dziecko. Kiedy Michał dowiedział się o prześladowaniu Erdmuthy, wykopał
                                                    strzelbę, wydobył ją z futerału i załadował. I tak siedział na progu.
                                                    Nagle Jons z Michałem zauważyli Korsanke żandarma, lecz nie samego. Zza jałowca
                                                    wyszedł funkcjonariusz z karabinem. Idą jak na wilki - pomyśleli. Z prawej
                                                    strony wyłonił się i Korsanke, ale karabinu nie miał i mówi:
                                                    - Michale, przyszła depesza, ze musimy cię zabrać. Chodź spokojnie z nami.
                                                    Spróbujemy załatwić to nieporozumienie. Nagle zza krzaków wyłoniła się jeszcze
                                                    jedna twarz, twarz Tatara prześladującego Erdmuthe, sięgnął po strzelbę, ktoś
                                                    krzyknął, padł strzał i Michał powoli osunął się na próg, a w ustach krew.
                                                    Podszedł ojciec, Korsanke i Jons. Korsanke podnosi rękę na człowieka z
                                                    karabinem, lecz Michał wyszeptał z wysiłkiem: winowajca nie ten człowiek,
                                                    winowajca tam....
                                                    Michał umierał powoli i przez cały czas nie wyrzekł słowa. Leżał z głową na
                                                    progu i chciał by go tak zostawić. Od chwili kiedy znaleźli zabitego syna
                                                    Tatara, Michał spokojnie umierał. Erdmuhta jest bezpieczna, ojciec i Korsanke są
                                                    przy niej, a Jons przy Michale.
                                                    Potem nadbiegła żona Goguna i w chwilę później Michał usłyszał pierwszy krzyk
                                                    dziecka - Chłopiec Michale - oznajmił Jakub i ukląkł obok syna.
                                                    Oczy umierającego patrzyły nań spokojnie, bez lęku. Tak cichych i spokojnych
                                                    oczu Michał nie miał nigdy w życiu.
                                                  • rita100 Re: I zabił dla dziecka. 14.04.07, 21:48
                                                    Nadeszli lekarze, dziadek, pastor, nauczyciel, cała wieś. Podnieśli zmarłego,
                                                    zatroszczyli się również o młodą matkę, która milczała jak głaz.
                                                    Kiedy Agricola dotknął ostrożnie jego ramienia, Michał się odwrócił i spostrzegł
                                                    przed chatą wielu ludzi, a kiedy zauważył również żonę w białej chuście, stojącą
                                                    obok pastora, ujął ostrożnie palcami jej białą dłoń - i rzekł cicho: - Lepiej
                                                    będzie, jeśli pójdziesz do domu.
                                                    A potem patrzył w las.
                                                    Michał nigdy nie był lubiany. Żył tak, jak żyje ktoś, kto na marginesie
                                                    wspólnoty idzie własną drogą. Michał nigdy nie pożądał niczego ponad kawałek
                                                    ziemi i ponad dziecko, które by z ziemi tej zbierało plony.
                                                    I zabił dla dziecka. We wsi każdy sądził, ze zabił sprawiedliwie. Natomiast
                                                    państwo było przekonane o wyższości swego prawa nad prawem ubogiego, szarego
                                                    czlowieka. Że nawet dla ratowania własnego dziecka nie powinno było udzielić urlopu.
                                                    Nazwa wsi Sowiróg rozległa się szeroko i daleko w prowincji. I nie sama śmierć
                                                    była tym, co stanowiło ponure tło dyskusji oraz prasowych polemik, ale to, ze
                                                    kilka kroków od konającego młoda istota, dotknięta straszliwym losem urodziła
                                                    dziecko.
                                                    Ale ani zmarłym, ani żyjącym niewiele to pomogło.
                                                  • rita100 Re: Wygrywa, ale nie zwycięża. 14.04.07, 21:49
                                                    Jeszcze raz Jakub i Gogun wracali z powiatowego miasta z trumną na wymoszczonym
                                                    słomą wozie.
                                                    Tym razem zaprowadzono Jakuba do Landranta i landrant powiedział, ze żałuje, iż
                                                    ręka czyniąca swą powinność okazała się zbyt szybsza. Jakub skinął i odrzekł, że
                                                    ręka najmniej znaczy, kiedy zabija się człowieka. Ręka słucha mordercy. A
                                                    filiżanka, dodał po chwili, którą podarował cesarz, teraz straciła znaczenie.
                                                    Filiżanka i ludzkie życie znoszą się chyba wzajemnie, nawet jeśli to życie
                                                    należy tylko do parobka.
                                                    Wyszedł nie czekając na odpowiedź.
                                                    Za nim, na wozie, siedział w słomie Jons.
                                                    Za nim pozostało to, co radca konsystorialny nazywał opatrznością. Inni nazywali
                                                    to inaczej, istnieje bowiem tysiąc nazw sprawiedliwego porządku świata.

                                                    Modły nad zmarłym odprawił pan Stilling, który powiedział:
                                                    tam gdzie ostaje się dziecko, śmierć nie zwycięża. Wygrywa, ale nie zwycięża.
                                                  • rita100 Re: Erdmuthę i dziecko wziął sołtys 14.04.07, 21:52
                                                    Erdmuthę i dziecko wziął sołtys do swego domu. Był to człowiek o kamnienym
                                                    obliczu, ale Michała lubił i cenił za pracę.

                                                    Jons kosił zboże i łowił ryby. Obserwował pastora. Bał się popłynąć na wyspę,
                                                    skąd nocami słychać było ochrypły, samotny głos śpiewający smutne lub rozpasne
                                                    piosenki. Śpiewający siadywał w łodzi z butelką u stóp i tak śpiewał do gwiazd.

                                                    Jons też często chodził do starego nauczyciela Stillinga. W swoim rodzinnym domu
                                                    nie lubił przesiadywać, wydawał mu się trumną, której wieko uniesiono, by znów
                                                    je zatrzasnąć. Nikt nie wiedział czy matka żyje. Wszystko robiła mechanicznie.

                                                    Koniec cz.XIII
                                                  • rita100 Re: cz.XIV 14.04.07, 21:53
                                                    W tym rozdziale będzie jak Jons wyjeżdza do siostry Giny do Berlina i co tam
                                                    zobaczy.
                                                  • rita100 Re: Gina - kochana siostro...... 16.04.07, 21:43
                                                    Tymczasem do Jonsa nadszedł list od siostry Giny z banknotem w środku. Gina
                                                    prosiła, by Jons zechciał przybyć choć na tydzień. Jons pojechał pociągiem. Na
                                                    peronie podeszła do niego jakaś dama w szarym futrze i zarzuciła mu ręce na
                                                    szyję i strasznie się lejdowała.
                                                    "Objął Jons życie, które odzywało się w tym futrze oddechem, krew z jego krwi,
                                                    które w dzieciństwie zaznało tych samych cierpień i ogrzewało się u tego samego
                                                    domowego ogniska, gdzie Maria opowiadała bajeczkę o rybaku i jego żonie. Teraz
                                                    życie to dawno odeszło w obce strony, stało sie piękne, wytworne i obce niby
                                                    królewny z bajki. - Gina - odezwał się Jons - kochana siostro..."

                                                    Gina prowadzi w stolicy Rzeszy lokal, najwyższej klasy. Przychodzą do niej nawet
                                                    hrabiowie. Jons chce się spotkać z również z bratem Gottholdem , który do
                                                    Berlina przyjechał z Giną. Niestety Gottholdowi się nie udało życie, od sześciu
                                                    miesięcy siedział w więzieniu.
                                                    Gina tłumaczy Jonsowi:
                                                    - Rózne rzeczy w nas drzemią, a potem nagle wychodzą na wierzch. Można się było
                                                    spodziewać, że będzie taki. To on zabrał Czwallinnie pieniądze.

                                                    Pamiętacie ta scenę jak von Balk zapłacił karczmarzowi Tatarowi długi ludzi
                                                    wioski, a potem te pieniądze znikneły. Mamy tutaj rozwiązanie tej zagadki.
                                                  • rita100 Re: Więźnia można odzyskać, ale...... 16.04.07, 22:00
                                                    - Każdy z nas jest samotny - mówiła Gina - Całkiem samotny. Gotthold ze swą
                                                    biżuterią, ja z hrabią i ty ze sprawiedliwością na roli. Nikt też nie odpowiada
                                                    za innych, każdy odpowiada za siebie. Ty, Jons, niczego nie ukradłeś.
                                                    - Mamy siostro, tego samego ojca - odpowiedział Jons.- Nawet jak poślubisz
                                                    hrabiego. Zresztą nie jest pewny co gorsze :ciężkie więzienie czy hrabia.

                                                    i przenosimy się do Sowirogu, gdzie Jons opowiada wrażenia swojemu nauczycielowi
                                                    Stillingowi.

                                                    - Hrabia , Jonsie - odrzekł Stilling - z całą pewnością hrabia. Tyle , ze nie
                                                    gorsze, a smutniejsze....o wiele smutniejsze....
                                                    Zostaniesz sam, a samotność, całkowita samotność, to najgorsze spośród tego,
                                                    czego możemy doświadczyć. Ale trzeba stać, a nie klęczeć, czy też się
                                                    przewracać. Jesteś Jons z krwi, ktora i przed tym się nie ugnie.
                                                    Więźnia można odzyskać, ale jako hrabina będzie dla nas stracona na zawsze.
                                                  • rita100 Re: Poruszy świat, czy go nie poruszy 16.04.07, 22:02
                                                    Jons usiadł na zboczu granicznego rowu i przyglądał się, jak orze Czaja i jego koń.
                                                    Niebo było szare, ponad okolicą rozpościerała się mgliście wieczorna zorza,
                                                    drozdy uciszyły swój hałas w jarzębinach, z dalekiej wody nawoływały perkozy.
                                                    Zwiędłe liście pachniały gorzką, ostrą wonią, która unosiła się z ziemi i
                                                    mieszała się z dymem mielerza pędzonym przez wiatr nad moczary. Nad świerkowym
                                                    lasem stała już gwiazda wieczorna. Zmrok zapadał szybko i w jego szarości Czaja
                                                    wyglądał jak cień, a tylko koń jaśniejący niby biały rumak z bajki ciągnął po
                                                    ziemi niedostrzegalny pług. Jons słyszał jak po bagnistej glebie kopyta stąpają
                                                    głucho powolnym, ociężałym rytmem, w którym zawierało się znużenie, ale i
                                                    niewyczerpana siła zwierząt i ludzi tej krainy, takich , którzy nie ustępują ani
                                                    przed wojną, ani przed gradem, ani przed zarazą.
                                                    Biały koń ze zmierzwIoną grzywą, starszy niż koń Apokalipsy, a za nim cień
                                                    człowieka, ochrzczonego powtórnie poganina.
                                                    Jonsowi zdawało się, że Czaja może orać przez całą noc idąc za białym koniem.
                                                    Również i wówczas, gdy wejdzie księżyc, a dzikie gęsi zaczną zataczać nad lasem
                                                    szumiące koliska.
                                                    Poruszy świat, czy go nie poruszy.
                                                    Wszystko jedno, czy nazywa się on Czaja, Michał czy Jons. Jest człowiekiem,
                                                    które orze ziemię, po to by wysiać ziarno.

                                                    Koniec cz.XIV
                                                  • rita100 Re: cz.XV 16.04.07, 22:04
                                                    Przytoczyłam fragment Wiecherta opisu przyrody, Czaji i konia. Nie bez
                                                    przyczyny, albowiem w końcowym fragmencie książki, Czaja i koń jest symbolem
                                                    Sowirogu i odegra bardzo ważną rolę w życiu tej wioski.
                                                    Czaja, który wiecznie orze idący jak magnez za swoim koniem krok w krok, a koń,
                                                    koń ten , biały koń jest dla wsi tej jak zaczarowana dorożka dla Krakowa.
                                                    Miłego czytania.
                                                  • rita100 Re: Wiosna to pora wędrówek. 17.04.07, 21:26
                                                    Wiosna to pora wędrówek. Do Sowirogu wracają szpaki, siadają na bezlistnych
                                                    owocowych drzewach, pogwizdują w pierwszych ciepłych słonecznych promieniach
                                                    słońca i przyglądają się dzieciom, ktore w przydrożnych rowach puszczają
                                                    papierowe łódki. Nad moczarami pokrzykują czajki, na północ ciągną dzikie gęsi.
                                                    Sowiróg czuje, że oto zbliża się czas, nie wie jednak jeszcze jaki. Dziadek
                                                    Jeromin widzi, jak dym z mielerza, jasny i prosty wznosi się nad lasami i jak
                                                    dzieci igrają w rowach. Dwoje już umarło Fryderyk i Michał, jedno na długie lata
                                                    zamknięto w więzieniu Gottholda, a i na tych, które pozostały, spoczywa boska
                                                    dłoń. Ołów marnieje, na nic wytop, ale Bóg jeszcze raz napełni tygiel.
                                                  • rita100 Re: Wiosną wędrują również ludzie. 17.04.07, 21:28
                                                    Wiosną wędrują również ludzie, a i do Sowirogu wiedzie stara droga. Tą drogą
                                                    codziennie z torbą chodzi listonosz Glumsda, tą drogą na rowerze jeździ
                                                    Korsanke, który ma dbać o praworządność i ład.
                                                    Do wsi los ściągną nowych.

                                                    - Pierwszy drogą idzie młody człowiek ze staromodnym tornistrem na plecach, z
                                                    laską w dłoni i ze śpiewem na ustach. Przybywa rano i nikt nie wie czy śpiewa z
                                                    radości, czy też se strachu. Jest to młody nauczyciel, który ma objąć miejsce
                                                    Stillinga. Wyszedł dopiero z seminarium. Serce ma po brzegi wypełnione
                                                    szczytnymi zamiarami i miłością.

                                                    - Drugi przychodzi nocą. Co chwila musi przystawać i rozglądać się, dawno bowiem
                                                    tu nie był. Tak dawno, ze las zdążył umrzeć i znów wyrosnąć. Kuli się, gdy
                                                    ptaszek zaśpiewa, na ustach nie ma pieśni, lecz ciche przekleństwo. Przybywa z
                                                    dalekich krajów i wybrzeży, gdzie życie jest pełne machinacji, dzikości,
                                                    błądzenia i win. Ma powody by drżeć gdy usłyszy dżwięk.

                                                    - Trzeci przychodzi około południa. Nie śpiewa, ani nie przeklina, ciągnie wózek
                                                    z pewnym urządzeniem. Ten trzeci to zbój, jak go nazywają w okolicy. Jest
                                                    szlifierzem nożyczek i noży, tym, który przed wieloma laty zabił konkurenta w
                                                    zawodzie, ale niczego mu nie można było udowodnić. Pije i klnie. Jest typem
                                                    brutalnym i nienawidzącym dzieci, gdyż one od czasu do czasu w skrycie
                                                    przecinają mu pasek napędzający kolo szlifierki.
                                                  • rita100 Re: Marcin Gollimbek - nowy nauczyciel Sowirogu 17.04.07, 21:32
                                                    Stilling ze swoją siostrą Elizą przenosi się do domu pod starym lasem, ktory
                                                    wybudowała siostra z oszczędnności, tak malutki, że ludzie nazwali domek
                                                    "Domkiem Krasnoludków" W szkole zajął miejsce nowy nauczyciel, młody o nazwisku
                                                    Gollimbek (Marcin Gollombek), co znaczy 'gołąbek'. Było to nazwisko niezbyt
                                                    korzystne; najdowcipniejsze spośród dzieci z Sowirogu długo zachowały zwyczaj
                                                    naśladowania na początku lekcji cichego gruchania gołębi, po to , by nowy
                                                    nauczyciel czuł się jak w domu. Był synem wdowy i lata nauki przebył o głodzie i
                                                    chłodzie. Stilling oprowadzał nowego nauczyciela po domach i snuł długie
                                                    opowieści o ich losach.
                                                    - Cóż to za kraj.... - podziwiał młody nauczyciel Marcin poruszony do głębi.
                                                    Witali go z uśmiechem, a dziadek Jeromin powiedział do niego 'synu' - I ty
                                                    zaczynasz więc, synu - powiedział - ale i ty zaprzestaniesz. Bacz, byś w tym
                                                    czasie postępował sprawiedliwie.
                                                    Marcin stał z zatkanym oddechem i powiedział - Nigdy nie przypuszczałem, że
                                                    będzie to takie piękne.... Był również przy mielerzu i tam młody nauczyciel
                                                    ujrzał Marię , siostrę Jonsa. Jak to bywa często, w oczach ich iskra i mieli się
                                                    ku sobie. (skracam opowiadanie, bo chcę wam powiedzieć , że właśnie przy
                                                    Marcinie i jego losie do końca będziemy wylewać łzy. Ten długi opis jest tylko
                                                    poprzedzeniem pewnych wypadków, abyście zrozumieli lepiej dramaturgię)

                                                    Marcin tak oczarował się Marią jak tylko ją zobaczył i na dodatek śpiewającą
                                                    jeszcze:
                                                    "Gwiazdki migocą świetlistym rojem, jakże potoczy się życie moje ?" - tak sobie
                                                    ładnie śpiewała Maria przy mielerzu u ojca.
                                                    - Mario, to nasz nowy nauczyciel, ktory z Sowirogu chce zrobić ogród Edenu -
                                                    oznajmił Stilling.
                                                    "Mój Boże", pomyślała " przecież on jeszcze dziecko, któremu można by opowiadać
                                                    bajki..."

                                                    Potem poszli jeszcze do Czai, a Marcin tylko mruczał pod nosem - to czarowna
                                                    kraina, czarowna kraina !

                                                    Nikt jeszcze nie wiedział jaki czeka go los. Wy czytelnicy też nie wiecie, ale
                                                    moje oczy są mokre i zapamiętajcie to zdanie:

                                                    "Mój Boże", pomyślała " przecież on jeszcze dziecko, któremu można by opowiadać
                                                    bajki..."
                                                    "Mój Boże", pomyślała " przecież on jeszcze dziecko, któremu można by opowiadać
                                                    bajki..."
                                                    "Mój Boże", pomyślała " przecież on jeszcze dziecko, któremu można by opowiadać
                                                    bajki..."
                                                  • rita100 Re: Wtedy Czwallina wysunął się skrycie.... 18.04.07, 21:43
                                                    Ten drugi co powraca do wsi nocą to 'włóczęga' syn Stillinga. Bardzo wystraszony
                                                    bo ciągle poszukiwany łobuz z niego. Taki z niego syn marnotrawny. Inaczej
                                                    powrót syna marnotrawnego.... który nie zgromadził góry złota, choć był bliski
                                                    tego lecz momentalnie rozpływały się miedzy palcami. Obecnie jest trochę znużony
                                                    i ścigany. Stillig mówi:
                                                    Wilk też się chroni w norze, póki myśliwi nie zgubią śladu, ale kiedyś przecie
                                                    go dopadną. I oto i w najciższym i najświętszym domu mogą obudzić się upiory.
                                                    Przyszedł po pieniądze na dalszą ucieczkę. Nocą gdy pierwszy kur piał,
                                                    pocichutku i potajemnie syn Stillinga odchodzi na dalszą wędrówkę. I tyle wiemy
                                                    i już do końca ksiązki nie będzie wzmianki o synu. Tak więc wiemy, ze Stilling
                                                    też przechodził swój dramat z własnym dzieckiem.

                                                    Ten trzeci, który zjawia się koło południa, ten zbój zapragnął coś zjeść i
                                                    usiadł przed karczmą Czwallinów i wypił buteleczkę wódki. Zjadł czerstwy chleb
                                                    ze słoniną i popijał wódką. Skórkę od chleba rzucił dzieciom pod nogi, one zaś
                                                    zagwizdały na swoje psy i przypatrywały się, jak walczą o łup. Potem je przepędziły.
                                                    Słońce doskwierało i szlifierz poczuł zmęczenie. Wziął wózek i ukrył za beczkami
                                                    po piwie i zarzucił kilkoma starymi workami. Dzieci się porozchodziły, a
                                                    wszystkiemu przyglądał się Czwallina.
                                                    Wtedy Czwallina wysunął się skrycie z piwniczki drzwi, przemknął za puste
                                                    beczki, starą brzytwą przeciął rzemień szlifierki i tak samo bezgłośnie znikł.
                                                    Jeśli Bóg ze Starego Testamentu mścił się za grzechy ojców na trzecim i czwartym
                                                    pokoleniu, jemu wolno mścić się na drugich.
                                                  • rita100 Re: Pastor Agricola żegluje do Sowirogu 18.04.07, 21:44
                                                    Zanim szlifierz się obudził, dzieci zapomniały o nim i o jego wózku. Pastor
                                                    natomiast zamocował maszt i zaczął żeglować. Nigdy w życiu nie miał żagla w ręku
                                                    to ludzie ze wsi aż kręcili głowami z wrażenia. Wiał silny wiatr i pastora
                                                    przywiało na brzeg Sowirogu. Wysiadając z łodzi mówił:
                                                    - Daję mi szansę, a on nie chce z niej skorzystać. Stał na brzegu tak bezradnie,
                                                    wreszcie ruszył do domu Jerominów. Jons wyszedł mu naprzeciw. Usiedli w słońcu
                                                    za domem i rozmawiali. Pastor był trochę podochocony jak zwykle, ale gadatliwy,
                                                    dalej walczył z Bogiem i oskarżał za śmierć tylu dzieci w czasie zarazy.
                                                    (piękne filozoficzne rozważania)
                                                    Nagle z daleka można było usłyszeć przerażliwy pijacki głos. Pijacki głos
                                                    szlifierza.
                                                    Złorzecząc, podniósł się, żeby ruszyć po wózek, a kiedy ściągał worki, zobaczył,
                                                    co się stało. Przed oczami zobaczył łom służący do wydzierania kamienia z pól.
                                                    Schwycił go i wytoczył się na drogę.
                                                  • rita100 Re: Szlifierz wybiega z łomem jak zwierz. 18.04.07, 21:46
                                                    Dzieci zapomniało o zbóju. Najpierw przyglądały się pastorowi na żaglówce, potem
                                                    stały na podwórku Jerominów i przyglądały się, jak Christean rzeźbi anioła,
                                                    który w obu rekach miał trzymać świece. Dzieciaki patrzyły jak ostry nóż
                                                    pieczołowicie wygładza białe drewno.
                                                    Szlifierz nie trzymał się zbyt pewnie na nogach, ale pewniej niż dzieci, które
                                                    ujrzały go nacierającego z żelaznym łomem w dłoni i pianą na ustach. Nie
                                                    wrzeszczał już, a i dzieci zamilkły. Wbiegł na dziedziniec w milczeniu, jak
                                                    zwierz, jak niedźwiedź. Dzieci rozbiegły się, znowu podnosząc przeraźliwy krzyk.
                                                    Stół na podwórzu, przy którym siedział i rzeźbił w pełnym słońcu Christean się
                                                    przewrócił, anioł legł w kurzawie, a sam Christean pod stołem szukał kul,
                                                    których nie mógł znaleźć.
                                                    Wówczas między Christeanem i zbójem stanął pastor.
                                                    Dzieci mówiły, że zjawił się na podwórku tak szybko jakby go skrzydła niosły.
                                                    Nie miał żadnego oręża i przeciwko łomowi wzniósł tylko prawicę. Na twarzy
                                                    pastora nie było już widać zgryzoty ani opilstwa.
                                                    Zbój spuścił żelazo. Uderzył z głuchym, przerażającym odgłosem w posiwiałą głowę
                                                    pastora, który osunął się wolno na kolana, pochylił do przodu i padł na czoło.
                                                  • rita100 Re: Pastor ocknął się tylko raz. 19.04.07, 20:55
                                                    Jons rzucił się na zbója i runął razem z nim na ziemię. Wówczas nadbiegli ze
                                                    wszystkich domów mężczyźni i kobiety. Szlifierza zastali na wpół uduszonego, a
                                                    pastora leżącego bez ruchu na ziemi. Zdawało się, ze leży na jakiejś czerwonej
                                                    chuście. U jego stóp anioł Christeana z wyciągniętymi rękami.

                                                    Pastor ocknął się tylko raz. Było już po północy i właśnie rozpoczął się Wielki
                                                    Piątek. Leżał w alkowie Jakuba, a twarz ukryta pod wielkim białym opatrunkiem.
                                                    Zdjeli byli z zawiasów drzwi do kuchni, by więcej ludzi się zmieściło. Agricola
                                                    jeszcze zobaczył wiele ubranych na czarno ludzi, którzy stali pod ścianami lub
                                                    siedzieli. Przy łóżku klęczał Jons. Konający uśmiechnął się do niego, a potem
                                                    dał Jonsowi znak i Jons zbliżył ucho do ust pastora - On jednak... zachował dla
                                                    siebie..
                                                    Potem już nic nie powiedział.
                                                  • rita100 Re: Pastora nie złożyli w kościele. 19.04.07, 20:56
                                                    Pastora chcieli pochować bez rozgłosu, na końcu szeregu mogiłek, które sprawiły,
                                                    ze zszedł ze swej drogi i najchętniej pochowali by zmarłego nocą, żeby nie
                                                    oglądać żadnej obcej twarzy.
                                                    Stało się jednak inaczej i wiejska droga ledwie wystarczyła, by pomieścić
                                                    wszelkich ludzi z okolicznych wsi. Pastora nie złożyli w kościele tylko na
                                                    podwórku Jerominów. Tak zdecydował Jons.
                                                    Drogą nadjechała dwukonna bryczka ze znanym nam już radcą konsystorialny, który
                                                    wcześniej przy poswieceniu koscioła rozmawiał z Agricolą. Tak jak ongiś poważnym
                                                    i zatroskanym wzrokiem przyjrzał się mieszkańcom, a potem podszedł do trumny i
                                                    pomodlił się po cichu.
                                                    Dzieci skupione wokół Marcina, młodego nauczyciela, zaczęły śpiewać, ale dzwony
                                                    milczały i tylko skowronki zawieszone wysoko w błękitnym wielkanocnym
                                                    przestworzu wydzwaniały swoje miłosne piosenki.
                                                  • rita100 Re: Zmarły - zaczął mówić radca konsystorialny 19.04.07, 20:58
                                                    - Zmarły - zaczął radca konsystorialny..... (...)
                                                    Nie mogłem mu pomóc. Nikt nie mógł pomoc. Można mu było tylko rozpalić ogień.
                                                    Można mu było pokazać, ze ani wierność, ani dobro nie zginęły jeszcze.
                                                    Wypłakał oczy nad trumnami dzieci, a wraz z ich śmiercią umarł dla niego i Bóg.
                                                    (...)
                                                    Drodzy moi, żaden z nas nie walczył ze swym Bogiem tak jak on. I być może, żaden
                                                    z nas - mówił duchowny - nie wierzył tak jak on, który wierzyć nie chciał, a
                                                    jednak wiarę swą przypieczętował własną śmiercią.
                                                    Uznany za zmarłego znów się zjawił. Ten kto życie oddaje za dzieci, oddaje to
                                                    życie za Boga.
                                                    (.....)
                                                    Bóg zmiażdzył tę czaszkę - kończył swe przemówienie - ale i przyozdobił ją
                                                    koroną, przy której bledną wszystkie królewskie korony tej ziemi.
                                                    (...)
                                                    Pochowali pastora kele ostatniej spośród mogiłek. Był to grób córeczki Goguna,
                                                    którą śmierć zabrała na końcu.

                                                    Koniec cz.XV