Gość: Pola
IP: *.neoplus.adsl.tpnet.pl
07.02.12, 07:41
Chciałam serdecznie prosić wszystkich, którzy podróżują z małymi dziećmi, żeby przemyśleli pewne sprawy... Przede wszystkim nie zapominali, że wokół nich też są żywi, czujący ludzie.
Właśnie wróciłam z Teneryfy. Gehenna zaczęła się już w samolocie. Nie mam pretensji do maluszków, które płakały, bo wiadomo: niecodzienne warunki, stres, pewnie niewyspane itd. To normalne. Ale mam pretensje do rodziców, z których znaczna część NIC sobie z tego płaczu nie robiła. Mam pretensje do tych, którzy pozwalali swoim pociechom przez niemal sześć godzin podróży kopać siedzenia pasażerów przed nimi. Pozwalali kilkulatkom drzeć się pzrez wiele godzin (nie: płakać! Drzeć! To chyba był rodzaj zabawy...) Mam pretensje do rodziców, którzy na siedzeniu obok zmieniali dziecku pieluchę, potem rzucili ją na fotel, a uroczy zapach kupy roznosił się wzdłuż i wszerz. Mogłabym tak długo...
W hotelu ciąg dalszy koszmaru. Koszmarny chlew w restauracji... Stoliki pozostawiane przez niektóre z tych rodzin wyglądały tak, jakby jadły tam zwierzęta, a nie ludzie. Kilkulatkom rodzice pozwalali obsługiwać się samodzielnie, więc kiedy zobaczyłam, jak taki 4- czy może 5- latek dłubie w nosie, a za chwilę tą samą RĘKĄ nakłada sobie ciasto... poczułam odruchy wymiotne.
Do tego zachowanie przy basenie... Słowdkie bobaski niepanujące nad fizjologią... sami sobie dopowiedzcie.
Moje dzieci patrzyły na to wszystko przerażone.
Drodzy zwolennicy bezstresowego wychowania, zanim na mnie naskoczycie, pomyślcie proszę przez chwilę, czy nie mam racji?