huba77
15.09.11, 23:03
Muszę gdzieś to wszystko z siebie wyrzucić...
Osoba, która jako jedyna kochała mnie głupio bezwarunkową miłością przez całe moje życie - powoli odchodzi. Przeciera się ostatnia nić łącząca mnie z najszczęśliwszymi latami dzieciństwa. Czuję, jak wiele za moment stracę i nic nie mogę zrobić. Teraz śpi oddalona ode mnie o jakieś cztery metry a ja wiem, że może jutro, za tydzień lub za miesiąc Jej już tu nie będzie - a ja NIC nie mogę zrobić!!! Nie mogę patrzeć, jak raczysko zżera jej siły, jak ją ubezwłasnowolnia. Raz modlę się o to, by żyła jak najdłużej, by jak najdalej ode mnie była ta nadciągająca pustka; innym razem chciałabym, żeby to już się skończyło, by Bóg i Jej i nam oszczędził już tego koszmaru. Boję się, że nie podołam opiece nad Nią, boję się, czy podołam historiom czysto fizjologicznym... Widzę, jak ona się wstydzi, gdy potrzebuje pomocy w łazience, jak boi się, że będę musiała przekraczać kolejne granice Jej intymności. I ja się tego boję, nie jestem osobą z zacięciem pielęgniarskim. Staram się stanąć na wysokości zadania, ale przeraża mnie to, co jeszcze przede mną... Chciałabym, by była z nami jak najdłużej, by moje dziecko miało choć kilka klatek ze wspomnieniami o Niej. Ja mam w głowie kilka takich "zdjęć" osób z mojej rodziny, które odeszły, gdy byłam mała i wiem, że jestem ostatnim bastionem pamięci o nich. Dla mojego młodszego brata te osoby są już tylko literami wyrytymi na nagrobkach. A ja wiem, ile mi daje pamięć o nich i chcę by moja córka pamiętała Prababcię. Ale jaką cenę można za to zapłacić? Ile cierpienia ma opłacić kolejny wspólny miesiąc, czy jeszcze jedno Boże Narodzenie razem...? Boję się tego, co przede mną - boję się walki z ostatnim stadium Jej choroby i boję się pustki, która nadciąga nieubłaganie. Pewnie z czasem się uspokoję, mam rodzinę, małe dziecko. Wiele kochających mnie osób straciłam i jakoś świat się nie zatrzymał, a ja z czasem zaczynałam żyć normalnie, pewnie i tym razem tak będzie. Ale nie chcę, Jezu, nie chcę Jej stracić. Nieraz byłam dla Niej podła, nieraz mnie denerwowała, ale zawsze wiedziałam, że Ją kocham, że Ona kocha mnie... Że jest gdzieś tam w świecie jedna, jedyna osoba, która zrobi dla mnie wszystko. Która nigdy nie przestanie mnie kochać. A teraz ma odejść z mojego życia na zawsze... Nie godzę się na to!!!
Od lat chciałam z Nią opisać rodzinne zdjęcia, teraz nie mogę Jej już o to prosić - nie wiem, czy byłaby w stanie, ponadto nie chcę, by odczytała to jako moją obawę przed Jej odejściem.
Widzę, jak cieszy się z każdej nowej sprawy w leczeniu, bo ma nadzieję, że coś nowego może poprawi Jej stan. I nie mam sumienia zapytać Jej, czy chciałaby może przyjąć Sakrament Chorych, bo boję się, że uzna, iż spisaliśmy Ją na straty. Z drugiej strony myślę, że Ona wie, że jest bardzo źle. Nie wiem, czy chciałaby ze mną szczerze porozmawiać o śmierci, sama nie chcę zacząć tego tematu... Ale też nie wciskam Jej kitu, że za miesiąc będzie tańczyć. Staram się podjudzać w Niej nadzieję, mobilizować Ją do walki. Ale widzę, że jest na równi pochyłej, bez szans...
Nie wiem, co jeszcze mogłabym napisać, chyba łzy rozmiękczyły mi już mózg...
Chyba każdy, kto zmagał się z powolną agonią kochanej osoby, wie co teraz czuję.
A ja po prostu musiałam to z siebie wyrzucić...