fizula
22.10.09, 01:24
Jako weteranka porodów "przeterminowanych" według reguły Negellego (czyli
termin porodu liczony jest według I dnia ostatniej miesiączki) pozwolę sobie
na kilka refleksji. Całą trójkę moich dzieciaczków "przenosiłam" według
terminologii lekarskiej. A co ciekawe nie miały one specjalnych objawów
przenoszenia poza delikatnym przesuszeniem skóry u Daniela.
Przy najmłodszej Tosi na tyle się "wycwaniłam", że podałam lekarzowi wyssany z
palca termin ostatniej miesiączki czyli 14 dni przed owulacją, co pozwoliło mi
urodzić niemal dokładnie wtedy, kiedy tego oczekiwałam.
Nie zapomnę tego podekscytowania, przeradzającego się z każdym dniem w
zniecierpliwienie, zdenerwowanie. 1 dzień po, drugi, trzeci... dwunasty,
trzynasty...
Czternastego dnia terrorem psychicznym zmuszono mnie i męża, byśmy się
zgłosili na porodówkę i oksytocynkę.
Moje przekonywanie, że czuję intuicyjnie, że niedługo bym urodziła sama bez
wspomagaczy, że przecież postępuje rozwarcie (już 4 cm miałam), pomimo że nie
mam odczuwalnych skurczy- było grochem o ścianę. Ale czegóż można oczekiwać od
szpitala?- oczywiście procedur medycznych i spełniania standardów. Wtedy tego
nie wiedziałam.
No i zmusiliśmy Lidzię, by się pośpieszyła z tym rodzeniem. Jak wygląda
dziecko przeterminowane 14 dni wg OM?: rumiane, silne, bez śladu łuszczenia
się skóry, łożysko ładne czyli 10 pkt w skali Apgar. Głupi byliśmy, że
bardziej wierzyliśmy lekarzom niż własnej intuicji, naturalnej metodzie
planowania rodziny, według której dopiero 3 dni "po" terminie było.
Młodszy Danielek- niby 10 dni po, a w rzeczywistości tylko kilka dni po
terminie wyliczonym z owulacji. Ze spokojnym kwileniem na ustach- przyszedł na
świat oczywiście już w domu.
Baaaaardzo, ale to baaaardzo się niepokoiłam za pierwszym, ale też drugim
razem, rodzina dokładała swoje pytaniami i telefonami: "Czy to już?"
Oczekiwałam moich porodów jak wybawienia, nie dlatego, żeby ciąża i dziecko
ciążyły, ale, że każdy dzień uwierał i bolał, niepokoił.
Przy Tosieńce tak bardzo nie niecierpliwiłam się, bo reguła Negellego poszła w
kąt, w karcie miałam wypisany nie lekarski termin, ale mój i męża termin
wyliczony według prawdopodobnego poczęcia.
Nawet te 2 dni wcześniej przed "naszym" terminem były dla nas zaskoczeniem, że
ja mogę urodzić wcześniej.
To miała być pochwała tej niecierpliwości i tego przedłużonego oczekiwania.
Warto było czekać. Dzięki niemu każdy z tych porodów był tak wytęskniony, tak
upragniony, że trud czy ból był chyba najmniej ważny. Ważne było, że rodzę, że
spotkam się już niebawem z cudem mojego życia. W tym wszystkim najbardziej mi
szkoda najstarszej Lidzi, że nie daliśmy jej szansy zadecydować, kiedy jest
JEJ termin.
To takie refleksje dla tych mam, którym jeszcze trudy czekania dadzą się we
znaki: będę trzymać kciuki!
A o czwartym dzidziusiu w rodzinie mówimy, że może urodzi się w połowie
czerwca, jasnowidzami nie jesteśmy ;o) No nie, musiałam się wygadać. I jak Pan
Bóg pozwoli, to w domu. Ja się nie nadaję do szpitali, mój mąż też. Nie dałby
się jeszcze wykazać położnej ;o)
No nie mogłam, musiałam się wygadać. No to wiecie dlaczego w ostatnim czasie
zaśmiecam to forum swoimi nagminnymi niekiedy z lekka majaczącymi postami :o)
Poproszę o rozwinięcie refleksji "terminowo-czekaniowych". Czy warto czekać i
ufać "małżeńskim terminom"?