glanaber
19.05.16, 15:23
Tyle dokładnie trwają w tym roku wakacje. I co roku podobnie. Jako rodzice pierwszoklasistki właśnie dołączamy do zabawy w "Co zrobić z dzieckiem przez ponad 2 miesiące?"
Szkoła córki, jako jedyna w szerooooko pojętej okolicy, oferuje jakąkolwiek opiekę wakacyjną dla wszystkich chętnych uczniów (zresztą było to jedno z kryteriów wyboru szkoły) - opieka całodzienna, z posiłkami, jakieś wyjścia, wycieczki, gry i zabawy, ale są to tylko 2 tygodnie. Wspólnie z mężem jesteśmy w tanie zabezpieczyć urlopami 3 tygodnie. Na 1 tydzień zapisałam młodą na półkolonie. A co z resztą wakacji?
W mojej miejscowości jest organizowana akcja "Lato", w ośrodku kultury, koszt niewielki, ale są to 3 lub 4 godziny dziennie, od 10:00 czasami do 13:00, a czasami do 14:00, oczywiście bez posiłków, a nawet wody do picia. Czyli oferta dla dzieci niepracujących rodziców albo dla dużych dzieci, które są w stanie samodzielnie na tę 10:00 dotrzeć, samodzielnie wrócić, odgrzać sobie obiad itp., a więc absolutnie nie dla tych dzieci, które tego najbardziej potrzebują.
Półkolonie, na które córka będzie chodzić, są oczywiście komercyjne - opieka od 8:00 do 18:00, zajęcia sportowe, 3 posiłki, czyli to, co jest potrzebne, ale kosztują prawie 500 zł za tydzień i jest to najtańsza oferta, jaką znalazłam w okolicy. Dlatego córka idzie tylko na 1 tydzień.
Na kolonie czy obóz mojej sześciolatki nie wyślę, bo nie uważam jej za dość samodzielną (to nie jest dziecko e-matkowe). Wyjeżdża wkrótce na zieloną szkołę i na razie to moim zdaniem wystarczający pierwszy krok w kierunku samodzielnych wyjazdów.
Nie mam babci w pobliżu. Mam 17-letniego syna, który zajmuje się siostrą podczas jakichś pojedynczych dni wolnych od szkoły i pewnie w czasie wakacji też będziemy się nim posiłkować, ale trudno byłoby zrobić z niego pełnoetatową wakacyjną niańkę dla siostry - jemu też należą się wakacje.
W sumie nie proszę o porady, tylko tak chciałam się wyżalić, a właściwie to dać upust złości. Bo moje dziecko, rocznik 2009, zostało przymuszone do pójścia do szkoły jako sześciolatek, a gdybyśmy mieli wybór, tobyśmy jej do szkoły w wieku sześciu lat nie posłali. Bo o ile nie mam nic przeciwko edukacji sześciolatków i nie przeszkadzają mi (ani tym bardziej dziecku) ławki szkolne, dzwonki, oceny, sprawdziany etc., to wiedziałam od początku, że będą problemy z logistyką i gdybym mogła, wolałabym je odsunąć w czasie. Bo to, że dziecko rozpoczęło szkołę rok wcześniej, nie oznacza niestety, że rok wcześniej dojrzeje do pozostawania samo w domu na cały dzień lub spędzania półtora miesiąca na zorganizowanych wyjazdach z dala od domu. Więc problem opieki wakacyjnej mamy o rok wcześniej i będziemy go mieli o rok dłużej. I wkurza mnie, że tego miłościwie nam rządzący (obecni i poprzedni) nie zauważają. Minister edukacji proponuje "ratunek dla maluchów" polegający na zostawieniu ich w I klasie, a nie wpadnie na pomysł wprowadzenia systemowych ułatwień dla rodziców w opiece wakacyjnej. Z pewnością w moich odczuciach nie jestem sama i mam przekonanie, że te problemy leżały u źródła tak wielkiego społecznego oporu przeciwko sześciolatkom w szkole. Nie nauka szkolna jako taka. Moje dziecko, jak wspomniałam, nie jest typowym dzieckiem e-matkowym, idąc do szkoły nawet czytać i pisać nie umiało, tym bardziej nie władało pięcioma językami, nie rozwiązywało równań z czterema niewiadomymi, nie pierwiastkowało... a teraz czyta, pisze, liczy; zakładam, że równania i pierwiastki też w odpowiednim czasie opanuje. Ale opieki wciąż wymaga! Dziwne, że w tym temacie nikt nie podejmuje żadnych społecznych akcji.