krysia2000
16.01.11, 21:32
Bo tak ostatnio, nie wiem czy zauważyłyście te z Was, które na GP zaglądają, stronię od, wręcz jeżę się na kuchenne popisy. Szczególnie jeden mój "ulubieniec" derenwuje mnie, sama nie wiem czemu. A właściwie to wiem. Nie żebym nie lubiła ładnie i wyszukanie zjeść, ale...
No właśnie ale. Zajrzałam dziś po raz kolejny na lanczyk do libańskiej restauracyjki w centrum mojej wsi i uświadomiłam sobie po raz kolejny, co tak naprawdę naprawdę lubię w jedzeniu. Może "libańska restauracyjka" zabrzmieć dla niektórych cokolwiek ą-ę, ale jest wręcz przeciwnie. Bo co takiego ą-ę jest w podpłomyku, nadzianym siekaną jagnięciną, z góry obłożonym spoconym zaledwie piecowym żarze pomidorku i czerwonej cebuli? Przyprawione też bez większej filozofii: kmin i cynamon. Albo taka zupa z soczewicy, dosmaczana sokiem z ćwiartki cytryny i do tego świeżutka pita na zagryzkę. I na główne danie pulpeciki jagnięce w sosie pomidorowym z orzeszkami nerkowca i ryżem. Podane w kamionkowej kaserolce, tak rustykalnie przeuroczej, że nic tylko schować do torebki... Prościej i piękniej zarazem nie można. I tak właśnie chyba lubię najbardziej: przyziemnie, naturalnie, bez zadęcia w formie, bez cackania się, bez przedobrzania z obróbką tak, że już trudno w daniu rozpoznać, z czego właściwie powstało. Nie powiem, fajnie jeśli kucharz postarał się i poszedł o krok dalej w upiększaniu, tylko... zdaje mi się, że w minionym okresie gastronomicznego boomu, wielu szefów tak dalece zapędziło się w tym wyścigu o umpf!, że zapomnieli o najważniejszym. O gotowaniu. I karmieniu. Żołądka, nie oczu.
Nie wiem, czy w moich dotychczasowych popisach widać to, o czym właśnie piszę, czy też może sama przyłączyłam się do peletonu gastroiluzjonistów. O wiele bardziej pragnę teraz zgłębiać tradycyjne techniki, niż się podniecać ciekłym azotem, sous vide i innymi takimi.
A Wy, powiedzcie mi, jak lubicie mieć podane? Nie mam na myśli tutaj własnych umiejętności i dostępnego w domu sprzętu, lecz zakładam, że macie duuuuużo pieniążków, jest leniwe niedzielne popołudnie i znajdujecie się w centrum utopijnej ekumenopolii, usianej gęsto lokalami gastronomicznymi najprzeróżniejszej maści. Popołudnie jest na tyle leniwe, że możecie prosto z ulicy, bez uprzedniej rezerwacji wejść i zjeść gdzie chcecie. I co Was uwiedzie najszybciej? Egzotyka? Swojskość? Przytulna, niezobowiązująca atmosfera, czy może wysokie progi i marmurowe schody? Duże, od serca porcje, czy orgia zmysłów bez kalorycznego obciążenia? Wypieki, stryrfraje, czy może świeże sałatki? Pełen obiad, czy tylko starterek i kawa do deserku? Na talerzu jasno i prosto, na środku mięso, po lewej ziemniaczki, po prawej suróweczka, czy też organiczna architektura na miarę Gaudiego? I co częściej, a co rzadziej?