mat120
23.12.07, 16:33
Do śmierci nie zapomnę
Szykowaliśmy się do wieczerzy wigilijnej, gdy prawie równocześnie z
serią karabinową i dźwiękiem sygnaturki usłyszeliśmy ujadanie psów i
podejrzane hałasy w pobliżu naszego domu. Na te odgłosy matce
wypadły z rąk talerze, na których niosła opłatki z miodem.
Krzyknęła:
- Dzieci uciekajmy bo mordują!
Ten krzyk i brzęk rozbijanych talerzy słyszę do dziś.
Siostra rzuciła się do okna i uchylając okiennicę zawołała:
- Idą do nas.
Wszyscy wypadli do sieni, by uciekać na strych. Wiedziałem czym to
grozi i siłą ściągnąłem matkę i brata Kazika z drabiny.
- Chodźcie za mną! – rozkazałem.
Chciałem uciekać przez pokój na wschód, ale okazało się, że drzwi do
pokoju były zamknięte. Matka wcześniej odruchowo zamknęła je na
klucz, który schowała w kieszeni, o czym w panice zapomniała. A na
stole w zamkniętym pokoju leżała moja broń ...
O naszym życiu decydowały sekundy. Mordercy szli od południa więc
szybko otworzyłem okno w kuchni wychodzące na północ. Wypychałem
wszystkich kolejno. Zdążyliśmy. Wyskoczyłem jako ostatni i jeszcze
przymknąłem za sobą okno.
Z naszego podwórka uciekliśmy przez dziurę w płocie do obejścia
sąsiada Ukraińca. Bez jego wiedzy skryliśmy się na strychu obory.
Gdy wszyscy znaleźli się już na górze, wciągałem za sobą drabinę.
Wtedy usłyszeliśmy, jak jeden z napastników, którzy byli już pod
drzwiami naszego domu, zawołał po polsku:
- Janek ty jesteś? Janek, ty jesteś? Otwórz.
Jego głos wydał mi się dziwnie znajomy. Trwale go zapamiętałem.
- Przyszli twoi koledzy z domu ludowego - powiedziała do mnie matka.
- Ciszej, bo nas usłyszą – uciszyłem mamę pewny, że się myli.
W tej samej chwili wszystko się wyjaśniło. Łomem i siekierami
napastnicy zaczęli rozbijać drzwi domu. Wdarli się do środka i
szukali przede wszystkim domowników. Uratowało nas zamknięte okno,
bo szukali tylko wewnątrz budynku. Słyszeliśmy ich głosy:
- Zdieś ich niet i zdieś ich niet.
Słyszalność tego wieczoru była doskonała. Słowa, odgłosy, strzały
niosły się daleko z powodu zmrożonej pokrywy śnieżnej i
kilkustopniowego mrozu. Słyszeliśmy jak bandyci szukając nas na
strychu w sianie zaczepiali o blachę dachu, jak do siebie mówili.
W tym czasie z plebani dochodziły do nas wyraźne odgłosy rozbijanych
drzwi i okien. Walenie siekierami przeplatało się z trzaskiem
wyłamywanego drewna. Po jakimś czasie usłyszeliśmy straszliwy lament
kobiet od Białowąsów „Głąbów”. Była tam babcia, matka, trzy córki i
mieszkająca z nimi zaprzyjaźniona nauczycielka z Cebrowa. W czasie
napadu uciekły na strych zamykając za sobą właz. Teraz paliły się
żywcem, gdyż Ukraińcy podpalili ich dom. Tego wołania Boga i ludzi o
pomoc opisać nie potrafię. To był jakiś koszmar. Chwilami dłońmi
zatykałem uszy. Do końca życia nie zapomnę ich przerażonych, wręcz
oszalałych z bólu krzyków. Kobiety te doznały piekła na ziemi.
Tymczasem ci, którzy włamali się do naszego domu, pobiegli dokonywać
dalszych mordów, ale dwóch uzbrojonych ludzi pozostało u nas na
czatach. Stali w ukryciu zachowując ciszę. Z pewnością byli to
miejscowi nacjonaliści, którzy nas znali. Mieli nas zabić, gdybyśmy
się tylko pojawili.
Blask bijący od palących się polskich zagród sprawiał, że we wsi
było widno jak w słoneczny dzień. Ze strychu widziałem wszystko jak
na dłoni. Pamiętam nawet taki szczegół, że łąkami przy rzeczce na
koniu jechał i szukał po zaroślach ukrywających się Polaków
mężczyzna w dużej kozackiej czapie z automatem przewieszonym przez
pierś. Nikogo nie znalazł. Kiedy zbliżył się do nas słychać było, że
nucił sobie jakąś pieśń. Tak, Ukraińcy to muzykalny naród ...
Trupy i zgliszcza
Na strychu siedzieliśmy wszyscy do czasu, gdy nieludzkie wycie
palących się kobiet stało się nie do wytrzymania. Nie sposób było
tego słuchać siedząc na strychu. Pierwsza nie wytrzymała nerwowo
siostra Stasia. Siłą wyrwała łatę ze strzechaczami, spuściła
czteroletnią siostrzenicę Kazię i sama zeskoczyła na ziemię za nią.
Z dzieckiem pobiegła do piwnicy pod naszą stodołą. Za nią podążyła
matka z bratem Kazikiem. Dołączył do nich mężczyzna mieszkający u
sąsiadów - pan Czumalski, który cudem uniknął śmierci w czasie
napadu na jego dom w Berezowicy Małej w lutym 1944 r.
W tym czasie inni Ukraińcy zajechali furmanką na nasze podwórko i
zaczęli rabunek. Następnie podpalili dom wraz ze stodołą. Ukrytym w
piwnicy brakowało powietrza do oddychania, czekali jednak z wyjściem
zanim rabusie i podpalacze oddalą się. Siostra z dzieckiem po
wybiegnięciu z piwnicy uciekając wpadła do dołu po kartoflach i
przesiedziała tam do rana. Matka z bratem ukryta się w oborze u
sąsiada Ukraińca za jego zgodą. Do mieszkania bał się jednak ich
wpuścić.
Ja pozostałem na strychu do rana. Świtało, kiedy usłyszałem rozmowy
po polsku. Z ukrycia zobaczyłem, że po pogorzelisku z naszego domu
chodzi kuzyn Kazimierz Białowąs, syn Sylwestra, z drugą jeszcze
osobą. Szukali naszych zwęglonych ciał. Zszedłem ze strychu, a kuzyn
zapytał:
- Gdzie są pozostali z rodziny?
Wskazałem miejsce ukrycia. Wtedy wróciła też matka z bratem i
siostra z dzieckiem. Widząc pogorzelisko matka zaczęła płakać.
– Jak będziemy teraz żyć? – pytała przez łzy.
Wtedy kuzyn zwracając się do mojej mamy powiedział:
- Niech ciocia nie płacze. Dobrze, że wszyscy żyjecie. Ja już nie
mam matki, zabili.
Mówił to przyciszonym, żałosnym głosem powstrzymując łzy.
Zapytałem, kogo jeszcze zabili.
- Chodź to zobaczysz – odpowiedział.
Poszliśmy w stronę kościoła. Za studnią, naprzeciwko plebanii, w
przydrożnym rowie leżała najmłodsza córka Białowąsów „Głąbów” -
Stefcia. Owinięta była w naszą pierzynę, którą musieli zgubić
rabusie. Już nie żyła. Chociaż ciało jej było mocno popękane i
częściowo spalone, ocalał od ognia długi warkocz splecionych włosów.
Oczy miała otwarte. Przez uchylone usta widać było śnieżnobiałe
zęby. Wszyscy, którzy się jej wtedy przyglądali, płakali. Stefcia
była piękną, 13 letnią dziewczyną, wyrośniętą, zgrabną i zawsze
uśmiechniętą. Tak ją zapamiętałem. Stała się dla nas symbolem
cierpienia pomordowanych Ihrowiczań. Był to widok szczególnie
tragiczny i przygnębiający. Kto ją wtedy widział martwą, leżącą w
rowie na tle dymiących jeszcze zabudowań, z całą pewnością
zapamiętał na całe życie .
Postaliśmy chwilę nad jej zwłokami i poszliśmy na plebanię. Przed
budynkiem leżał zastrzelony pies. Masywne drzwi ganku były połamane.
Wszędzie pełno śladów po uderzeniach siekier i łomów. Ze środka
wychodzili zapłakani ludzie. Nie mogłem tego znieść i nie wszedłem
do środka, gdzie leżały porąbane zwłoki ks. Szczepankiewicza, jego
matki, siostry i brata. Może podświadomie chciałem zapamiętać
księdza żywego, pełnego powagi i dostojeństwa, choć czasem również
wesoło żartującego z ludźmi? Nie wiem. Byłem wtedy 17 letnim,
wrażliwym chłopcem . Jak twierdzą ludzie, którzy weszli wtedy na
plebanię, był to krwią ociekający widok. W pomieszczeniu była
dosłownie ogromna kałuża krwi ...
Spod plebanii poszliśmy przez wieś w kierunku południowym. Przy
studni koło Bojka Jantocha leżał Antoni Białowąs zwany „Wusaj” z
racji dorodnych wąsów. Dostał strzał w prawy policzek. Po drugiej
stronie drogi leżeli Aniela i Franciszek Białowąsowie wraz z babcią
Julią. A z lewej strony, w bramie - Maria i Franciszek
Białowąsowie „Wojtkoho Wicka”.
Wystarczyło mi tych przeżyć. Nie chciałem więcej oglądać tych
okropności, skrwawionych zwłok ludzi żyjących jeszcze przed paroma
godzinami, osób które od lat znałem i szanowałem.
Wróciłem na nasze podwórko i trochę ogrzałem się od dopalających się
zgliszcz rodzinnego domu. Czas płynął, zaczęliśmy szykować się do
ucieczki. Ktoś z sąsiadów przyszedł z wiadomością, że zbierają
pomordowanych i saniami będą ich wieźć na cmentarz. Czekaliśmy przy
drodze. Ukraińcy prawie nie poka