failte
08.10.09, 08:44
Witam!
Jestem w 12tc. Wyczekanej, wymodlonej, upragnionej. Naturalnej,
cudownej - po 5 latach bezowocnych starań, po diagnozie o
niepłodności,
po zgłębieniu dziedzin wiedzy o jakich istnieniu przeciętny
śmiertelnik nie ma pojęcia, po uświadomieniu sobie naprawdę
nikłych szans na naturalne poczęcie. Jestem... już prawie mamą. Co
za szczęście!
Zawsze byłam i jestem pacjentką świadomą, oczekującą od kazdego
lekarza i pielegniarki poszanowania moich decyzji i prawa do
intymności. Jestem partnerem dla lekarzy, szanuje ich wiedzę, ale
oczekuję nie bagatelizowania moich wypowiedzi: opisywanych przeze
mnie objawów, informacji o lekach na jakie mój organizm nie reaguje.
Jestem pacjentem-partnerem lekarza.
Niestety, miałam do czynienia z ambiwalencją wielu przedstawicieli
służby zdrowia różnych specjalności. Zbyt wielu, by spokojnie i z
zaufaniem oddawać w ich ręce zdrowie swoje i moich Bliskich.
Nadszedł najcudowniejszy okres w moim życiu - ciąża. Mam nadzieję,
że za 6 miesiecy będziemy już z mężem tulić swój Cudzik.
I boję się panicznie ... wcale nie porodu!
Boję się - nie nazwę tego inaczej - NADZORU MEDYCZNEGO NAD SWOIM
PORODEM. Bo tego, co ma miejsce w wielu przychodniach,
gabinetach i szpitalach, nie nazwę
opieką. Jako świadoma pacjentka, zaprzyjaźniona z własnym ciałem,
jestem przerażona poczuciem bezsilności, ubezwłasnowolnienia,
wtłoczenia w często niepotrzebne i szkodliwe procedury.
Nie obawiam się na wyrost - boję się tego, co znam z autopsji, z
opowieści koleżanek dot. nie wyolbrzymionych cierpień ale właśnie
procedur porodowych (wiele z tych procedur oficjalnie oczywiście nie
istnieje typu Dolargan, wyciskanie dziecka w porodzie
niezagrożonym), z własnego kontaktu z wieloma przypadkowymi
przedstawicielami służby
Zdrowia.
Piszę ten post, zirytowana dyskusjami o wyższości CC nad SN,
powtarzanymi do znudzenia wypowiedziami że "CC to moda", że "kobiety
boją się bólu". To demagogia, spłycanie problemu, zamiatanie pod
dywan rzeczywistego źródła strachu.
Wiele kobiet nie boi się bólu. Myślę natomiast, że
wiele boi się ubezwłasnowolnienia podczas porodu.
Nie interesuje mnie, czy ktoś uznaje mnie z nadwrażliwą pacjentkę
czy też za pokorne cielątko.
Wiem, czego nie chcę i jestem świadoma swoich oczekiwań.
Pierwsze z nich – nie szkodzić. Drugie – uszanować moje decyzje.
Trzecie – współpracować nie nakazywać.
Nie chcę na wejściu znudzonego ziewnięcia pani na izbie przyjęć
ziejącego brakiem kultury i lekceważeniem. Czy pani w banku wita nas
ziewnięciem?
Nie chcę na powitanie wenflonu w żyle. Nie chodzi tylko o to, że
wenflon przeszkadza, powoduje dyskomfort, ale o to, że założony jest
pretekstem by nie tkwił w ręce na próżno: oksytocyna, dopajanie
dożylne zamiast szklanki wody, glukoza zamiast banana. Jeśli
trzeba, można
go przecież założyć naprawdę błyskawicznie.
Chcę czuć, że personel mnie szanuje - nie żadne "wstanie, poda rękę,
rozluźni się". Możemy być na 'ty' - proszę bardzo. Ale bez
komentarzy, na jakie pielęgniarki i lekarze sobie czasem pozwalają
('nie drzyj się', ‘ co się rzucasz?’).
Jeśli poczuję ból z którym sobie nie poradzę, chcę by położna
pomogła mi nad nim zapanować, a nie wzruszyła ramionami i
powiedziała: "No dobra, to podam lek przeciwbólowy" i wyłuskała
oficjalnie nieużywany, ale niestety ciągle podawany Dolargan.
Jeśli nie wytrzymam bólu i poproszę o znieczulenie zewnątrzoponowe,
dostępne w szpitalu w którym planuję rodzić, chcę je otrzymać. Nie
chcę usłyszeć, że w teorii dostępna płatna usługa której mi
potrzeba, również zależy od czyjegoś widzimisię (nie piszę tu o
przeciwskazaniach lekarskich, zbyt późnym czasie na podanie
znieczulenia, ale o arbitralnej decyzji położnej).