jontka
16.04.19, 16:20
To nie jest o nauczycielach, od razu zaznaczam. Mam dwie bliskie koleżanki, można powiedzieć nawet przyjaciółki, które znalazły się w podobnej sytuacji zawodowej. W skrócie, obie wróciły po dwóch ciążach i wychowawczym na rynek pracy. Jedna miała przerwę prawie 2,5 roku, druga prawie 3 lata. Obie mają identyczne wykształcenie (znamy się jeszcze ze studiów z grupy) - powiedzmy lingwistyczne (anglistyka) i podobne doświadczenie, jedna biuro tłumaczeń, chwilkę korpo (marketing), później agencja interaktywna. Druga niewielka firma (też tłumaczenia), korpo (PR) i drugie korpo (obsługa klienta anglojęzycznego). 35 lat. I teraz obie mają duży problem z powrotem na rynek pracy. Nie jestem w stanie doradzić im czegoś sensownego, od ponad 10 lat pracuję jako urzędnik w jednym miejscu. Jestem jednak naprawdę zszokowana, jak młode, inteligentne i wykształcone babki rozbijają się o tzw. "rynek pracownika". A wygląda to tak, że owszem, propozycje mają, rekruterzy odpowiadają na ich rozsyłane CV (przez internet), są zapraszane na rozmowy kwalifikacyjne i dostają kolejne propozycje, ale - i o to tu się rozchodzi - żadna z nich nie może przebić granicy 3000 netto. Naprawdę! Ja zarabiam mniej, ale jestem zwykłym urzędnikiem (specjalista w marnym urzędzie), tymczasem one mają za sobą ścieżkę w poważnych firmach. Dlaczego po nie aż tak długiej przerwie tak trudno im znaleźć coś sensownego? Sprawa dotyczy obu, więc to nie tak, że jedna ma pecha. Co więcej, mąż jednej z nich stwierdził dość jednoznacznie "rynek już was wycenił, więc gdzie problem? bierzcie to co wam dają za 3 tysiące na rękę i nie marudźcie, lepszych ofert jak widać dla was nie ma". Zgadzacie się z takim podejściem? Wiem, że sporo wśród ematek jest profesjonalistek znających rynek pracy, może mi wyjaśnicie jakoś ten fenomen. Dodam, że chodzi o Warszawę. J.