marusia_ogoniok_102
27.11.21, 19:08
No cóż. Jak wiecie zapewne, od prawie dwóch lat pracuję w logistyce. Udało mi się złapać tę robotę w dosłownie ostatniej chwili przed pierwszym lockdownem – zaraza kosiła już Włochy, my czekaliśmy na pierwszy przypadek, a ja złapałam Pana Boga za nogi. Szukałam długo, cieszyłam się strasznie, no bo mam pracę, lepiej być nie może. No tylko że nie. Ta praca nie ma z moim wykształceniem ani doświadczeniem nic wspólnego, więc nie wiedziałam, w co się pakuję. Znaczy, internet ostrzegał, ale nie wierzyłam.
Powiem tak, ta praca ma sporo zalet. Jedną z nich jest umowa o pracę na czas nieokreślony. Poza tym, mogę łazić po biurze w cywilnych ubraniach, nie żadne garsonki czy inne mundurki. No i jeśli się nic nie dzieje, to można mieć słuchawki i słuchać swoich rzeczy. Tyle że, no, zasadniczo na tym plusy się kończą.
Robota jest za najniższą krajową + premie od zleceń. Zlecenia mogą być, i wtedy jest fajnie, albo i może ich nie być, przecież ich sobie nie narysuję. Jak jest dużo zleceń - premia może być wysoka (tak w sumie, w rekordowym miesiącu do tej pory, zarobiłam około 4500 zł). A jak jest posucha, to i do 3000 zł na rękę pensja może nie dobić, a z kredytem to już ciężko, jak nie dobije.
Atmosfera w biurze jest mocno średnia – nie, że konflikty, po prostu wygląda to tak, że siedzi nas sześcioro, bo firma mała, i przez osiem godzin panuje grobowa cisza, każdy zajmuje się swoim ekranem. Jedna z koleżanek, nowa, stwierdziła ostatnio, że aż głupio obiad jeść w tej ciszy, bo się boi, że folia szeleści albo kubek z zupką chińską trzaśnie.
Szef – niby spoko, ale… no, była jedna sytuacja, kiedy aż mnie zmroziło – dziewczyna wróciła po kilkutygodniowym L4 po poważnej chorobie, przygotowała się do pracy, szef ją wezwał, wyszła i zaczęła zbierać rzeczy. A niby też miała umowę o pracę (fakt, że na czas określony). Od tamtej pory mam paskudne przeczucie, że ta robota jest palcem po wodzie pisana i jeśli cokolwiek mi się wydarzy, to po szpitalu nie będzie dokąd wracać

(nie wiem, jak załatwili okres wypowiedzenia, nie chcę nic zakładać).
Poza tym, sama specyfika roboty – osiem godzin się siedzi w biurze, ale poza tym, jak jest zlecenie, to pod telefonem 24h i ratować, jak się coś sypie. Czy to 19:00, czy 3:00 w nocy. Zwykle jest okej, ale masz świadomość, że zadzwonić mogą, a ty powinnaś odebrać. W dodatku moja moc sprawcza jest mocno ograniczona – mogę zrobić, co się da, sprawdzić wszystko, zapewnić wszystko ale ostatecznie wypełnienie warunków zlecenia zależy nie ode mnie, a od kierowcy. Dla nerwicowca to jest… no, jest to bardzo nieprzyjemne.
No i urlopy- niby można dać swoje zlecenia i skrzynkę do pilnowania koleżance, ale w praktyce - nikt tak nie robi. Wszyscy, jak biorą urlop, to i tak mają włączone skrzynki i ogarniają. Czyli w praktyce - robią home office. Niby nie ma obowiązku, ale wszyscy tak robią... Z prostej przyczyny - jest zlecenie, jest kasa. A swoim zleceniem najlepiej zająć się samemu.
A poza tym, niezbyt podoba mi się sytuacja, w której co tydzień w piątek trzeba sprzątać biuro. Nie swoje biurko – całe biuro, łazienkę też, łącznie z myciem szafek, lodówki i kibla. Nie mamy nikogo do sprzątania, firma za mała, nie opłacałoby się. Nie wiem, czy to ustalali, jak było mniej pracowników, czy to zarządzenie odgórne, ale... no, średnio mi się to widzi.
No i w ostatnią sobotę, tydzień temu, po zarwanej nocy (dosłownie, od północy do ósmej rano wykonałam, policzyłam teraz, 35 telefonów, praktycznie bez przerwy, a waliło się już wcześniej – od 19:00 ogarnianie z poziomu zrywającego się wi-fi w pociągu - razem 42 telefony, z czego oczywiście połowa nieodebranych bo po co ogarniać cokolwiek jak można olać. A, z pięciu osób do których dzwoniłam, angielski znało troje, a polskiego nikt), stwierdziłam, że kurde. Nie mogę tak żyć, a już na pewno nie za taką kasę. Bo niezależnie od tego, czy zlecenie pójdzie gładziutko i nie będą dzwonić w ogóle, czy będzie taki burdel jak wtedy - zarobię tyle samo. Czyli zwykle - mało. Bo jeszcze parę takich nocy i mi wrzody na żołądku pękną, bo jak wiadomo, wszystko biorę do siebie i ze wszystkiego robię sprawę osobistą.
Pytanie brzmi – pracuję tam niecałe dwa lata. To chyba trochę wcześnie na zmianę – zazwyczaj, z tego co rozumiem, ludzie zmieniają pracę po trzech czy pięciu latach. A ja mam kredyt, który co prawda nie jest w wysokości zabójczej, ale spłata jeszcze parę lat zajmie, a w obecnej sytuacji...
Poza tym, nie mam zupełnie pomysłu, na co mogłabym się przekwalifikować. Wiem tylko, że w tej branży zostać za cholerę nie chcę. Ja po prostu już nie chcę, żeby mi dzwonili o trzeciej w nocy
Mogłabym podnieść kwalifikacje i to robiłam, ale... no właśnie. Jak wracam do domu, to już mi się nic nie chce. Przestałam pisać, prawie nie czytam, już nie maluję, puzzli nie składam. Nawet seriali prawie nie oglądam ani filmów. To co mówić o powrocie do nauki języków. Które to zdążyły już prawie wywietrzeć mi z głowy.
Znacie mnie, poradźcie coś. Siedzieć tam, skupiać się na pozytywach i chociaż dociągnąć do spłaty kredytu (nie trzydzieści lat, ale jednak jeszcze trochę większe trochę...) albo końca pandemii?