leanne_paul_piper
01.11.22, 16:30
Muszę przyznać, że nie znoszę tej całej polskiej martyrologii, umartwiania się, tego celebrowania cierpienia, śmierci, dnia Zaduszek.
Dla mnie Halloween, 1 listopada to święta życia, cieszenia się, celebrowania radości, w ogóle jesień to czas zwiększonego libido i wyrzut extra hedonizmu.
A inspiracją dla tych przemyśleń jest ostatni artykuł w Dużym Formacie, w którym pani właśnie żałuje, że nie żyła bardziej, kiedy był na to czas
Żałuję, że nie pojechałam na snowboard, szkoda, że nie byłam wystarczająco pewna siebie, że nie byłam bezczelna, że nie rozpychałam się łokciami. Żałuję, że nie zaatakowałam życia, jak ten rak zaatakował mnie, bezczelnie i bezkompromisowo.
Żałuję, że nie miałam większych jaj. Mogłam grać na pewniaka o pieniądze, o mężczyzn, o pracę. Żałuję, że nie byłam tak żarłoczna jak nowotwór.
Mogłam być dobra, bo jestem dobrą osobą, ale mogłam być jednocześnie też bezczelna.
Całe życie się poświęcałam, przepuszczałam innych przodem, nie rozpychałam się łokciami w walce o awanse czy podwyżki. Oszukiwali mnie mężczyźni, kiedy nie chcieli odejść dla mnie od żon, których, jak twierdzili, już nie kochali. Kiedy współpracownicy o coś walczyli, w ramach swojej gry ustępowałam, bo wierzyłam, że to bycie fair od czegoś mnie ocali. Od czegoś większego niż pieniądze, awanse czy miłość. Myślałam, że będzie jakaś nagroda.
Szukałam siły, żeby stawiać czoło chemii, walczyłam o dobrą protezę nogi, potem o jej dopasowanie, a teraz, rok później, jakbym zaciągnęła hamulec ręczny. Wracają myśli, czy warto było za wszelką cenę walczyć, czy nie lepiej było umrzeć. To brzmi głupio, bo przecież trzymamy się kurczowo życia. I ja też mam w sobie taką część, która się trzyma życia z całych sił, schowaną, która toczy ciągle jakąś grę ze śmiercią. Kiedy rozmawiam z moją siostrą, to zadajemy sobie to samo pytanie: czy warto? Po co tak się tu trzymać? Wydarzyło się tyle złych rzeczy, tyle bólu. Jej rak zabrał pierś i 3 centymetry mózgu z lekkim zapasem, mnie nogę i część miednicy.
Stawiamy czoło kontrolom co trzy miesiące, żyjemy od badania do badania. Czekamy trzy tygodnie na wynik, w tym czasie wegetuję. To ani życie, ani śmierć, gdzieś pomiędzy. Jeśli wynik jest pozytywny, pożyję w spokoju dwa, trzy miesiące i znowu badanie. I znowu niebyt. Bezruch. Moje poprzednie życie w Warszawie – praca, imprezy, szpilki – umarło.
wyborcza.pl/duzyformat/7,127290,29082766,czego-zalujemy-chwile-przed-smiercia-moglam-byc-bardziej-bezczelna.html
Muszę powiedzieć, że ten artykuł mną wstrząsnął i jeszcze bardziej postanowiłam brać garściami z życia, póki jeszcze się da. Bo drugiej szansy nie będzie.
Czy to dotyczy wyjazdów na coraz bardziej egzotyczne wyspy, bawienia się do świtu przy dobrym alko, czy nie żałowania absolutnie niczego, w końcu pracowi koledzy nie odważą się oskarżyć mnie o sexual harassement

.
Czy ktoś też tak ma, że dla niego to czas korzystania z życia a nie obowiązkowe zadumki i wieczne umartwianie się?