la_mujer75
05.11.22, 19:31
Muszę, bo się uduszę. Wszyscy znajomi rodzinnie weekend spędzają, mąż na działce, a mnie nosi.
Muszę to z siebie wyrzucić.
Mam, że tak to ujmę, specyficznych rodziców.
Pisałam tu (w róznych wątkach), że moi rodzice nigdy nie chcieli mi pomagać przy dzieciach.
Oni nie nawiązali żadnej relacji z moimi dziećmi.
Co prawda- lubią do nas przyjeżdżać. Najlepiej latem, bo siedzą sobie na ogródku. Z moimi synami- zdawkowa wymienia zdań i koniec pieśni. Nie było tak, że coś porozmawiali, pobawili się, pograli. Nic z tego. Za to zawsze moja mama mówiła : "No, dobrze synusiu, a teraz odejdż, bo babcia chce zapalić"...
Przez lata chłopcy mówili : "Ta pani/babcia z białymi włosami, tak? ". Matka była naturalną blondynka, teraz się farbuje na jasny blond.
Nie będę się powtarzać, ale podam tylko pierwszy z brzegu przykład, jak ileś dni musiałam moja matke błagać, aby przyjechali i zajęli się na kilka godzin moimi dziećmi (wówczas lat 5 oraz 1 rok i 9 miesięcy), kiedy to miałam pogrzeb teścia. Była zima (grudzień 2009), dzieciaki małe (jak to oni wówczas- podziębieni), nie chciałam ićh ciągać na pogrzeb, ani na stypę. Stypa była u teściowej, z którą dzielimy dom, więc po mszy i po pogrzebie w zasadzie byłam tuz obok. A moja mama nie chciała przyjechać i namawiała mnie, abym nie szła na pogrzeb i stypę pod pretekstem, że mam male i chore dzieci. Trudno to nawet skomentować.
I takich akcji było sporo. Gdy np. byłam w szpitalu (sepsa po przechodzonej grypie), to nie chciała nawet przyjechać i zajrzec do moich dzieci. Owszem- był mój mąż, była teściowa, ale jakoś średnio sobie radzili. Np. któregos dnia mąż zaprowadzil Starszego (wówczas niespełna 8 latek) do szkoły w piżamie... Takie kwiatki.
Ja się strasznie martwiłam i prosiłam ją, aby tam wpadła i zobaczyła, jak sytuacja wygląda. No, raz podjechali, gdy wracali od znajomych. Wpadli na 30 minut, matka ręce załamała i zadzwoniła do mnie z płaczem, że mam zdrowieć, bo tam dramat i dzieciaki zginą beze mnie. ALe ona więcej tam nie będzie jeżdziła, bo ją serce boli i ona cierpi, jak patrzy na te biedne, zaniedbane dzieci...
Powiedzmy, że po kilku akcjach zrozumiałam, że nie mogę liczyć na moją matkę. Powiedzmy, że przebolalam, że mojemu bratu ona pomagała, kiedy to mu się córka urodziła, a gdy ja ją błagałam, aby mi pomogła (byłam w fatalnym stanie zarówno psychicznym, jak i fizycznym po urodzeniu Starszego), to powiedziała, że ona nie może, bo ona ma swoje kwiatki i musi obiad gotować ojcu. Mieszkała wówczas jakies 400 metrów ode mnie, nie pracowała od wielu lat.
Powiedzmy, że to wszystko przebolałam, zaakceptowałam fakt, że matką była dobrą (bo była), za to jest wujową babcią i że w sumie to nie ma obowiązku być super babcią.
Trzy lata temu były 15 urodziny syna. Impreza miała byc w piątek. Ojciec jeszcze wtedy pracował. W ostatniej chwili zadzwonili i powiedzieli, że nie przyjadą w piątek, bo ojciec jest zmęczony. Przyjadą w sobotę...
Nie powiem, wqrwiłam się.
Kolejnych urodzin syna nie było, jak obchodzić, bo oni z marszu odmawiali, gdyż pandemia, a potwornie bali się.
Ok. Rozumialam to.
I dochodzimy do clu dzisiejszego mojego wqrwienia.
Mój Starszy na dniach kończy 18 lat.
Mamy w planach zrobić rodzinną imprezę 10 listopada. W czwartek. Na godzinę 18, bo tak pasuje synowi (dzięki temu potem ma "wolne" trzy dni) mnie, tesciowej, szwagrom.
Jedynie moi rodzice nosem kręcili. Bo oni by woleli w piątek. A najlepiej, to niech ja zrobie imprezę w czwartek, a oni osobno przyjadą w piątek, bo ojciec się wstydzi (ma Parkinsona, mocno trzęsie się mu ta prawa ręka), on nie lubi po nocy jeżdzić, moja mama dawno nie widziała szwagrów, a ona tak się posunęła, że nie chce, aby ją ogladali (sic!) i w ogóle to ona ma teraz brzydkie włosy i nie wie, co ma założyć.
Zirytowałam się (od razu przypomniały mi się te 15 urodziny), ale zachowałam spokój. Wytłumaczyłam, że Starszy cieszy się na tę rodziną imprezę, przypomniałam im, że od wielu lat nie byli na żadnych urodzinach wnuka, że ten termin nam wszystkim pasuje i że w piątek to nie będzie mojego męża (jedzie znowu na działkę), że ich wnuk ma niedługo kolejne próbne matury i on sie będzie uczył (przynajniej ma taki zamiar

.
Niby się zgodziła.
I dziś - rozmawiamy, a ta, że ja jesten niedobrą córką, bo powinnam uwzględnić ICH POTRZEBY, BO ONI SĄ STARSZYMI LUDŹMI I MAJĄ SWOJE POTRZEBY, które ja nie uwzględniam, a tylko myślę o sobie.
Nożeż, się wqrwiłam.
Nie jestem aż taka miła i łagodna. Powiedziałam : "W dudzie mam, czy przyjedziecie, czy nie" i sie rozłączyłam.
Cholerni egoiści. Sorry, ale tak to wygląda.
I musiałam sie gdzies wyżalić.
Nie wiem, czy przeczytałyście, czy Was znudziłam, ale musialam gdzieś to z siebie wyrzucić.
Rad nawet nie oczekuję, bo ja ich nie zmienię, a próby manipulacji poprzez teksty o "niedobrej córce" to na mnie nie działały, nie działają i nie będa działać, więc nie jest tak, że potrzebuję jakiegos kopniaka.
Wybaczcie, ale musiałam dać upust swoim emocjom.
P.S. od razu jest mi lepiej