noc_na_pustyni
21.11.22, 11:32
Zaczynam od tego, że znam swoje deficyty społeczne. Od ładnych kilku lat uwzględniam je w moich relacjach, liczę się z tym, że jak coś nie gra, to odpowiedzialność może leżeć po mojej stronie, choć staram się na każdą relację i sytuację patrzeć z wielu stron, uwzględniać cudze racje, itp. Na tej zasadzie np. zauważyłam, że bardzo fajna sąsiadka nie ma chęci się ze mną przyjaźnić, a tylko pozostać na stopie dobrosąsiedzkiej. I ok, jej prawo. Wchodzę w to. To taki przykład. Naprawdę staram się szanować innych, nie być roszczeniowa, ale jednocześnie dbać o własne granice, więc są też ludzie z którymi nie chcę mieć do czynienia.
I tu się pojawia problem, bo choć staram się cywilizowany sposób dawać do zrozumienia, że nie, nie chcę, to albo taka osoba coś ode mnie chce, albo pojawia się w otoczeniu jej samozwańczy adwokat, który wywiera na mnie presję i nie szanuje wyznaczonych przeze mnie granic.
Tak czy owak wychodzi kwas...
Więc jak ja chcę z kimś blisko, to ta osoba nie chce i ja to szanuję, a jak ktoś chce być blisko ze mną, a ja nie chcę, to wywiera się na mnie presję. Czyli każde kontakty z innymi to komplikacje, czasem ból...
Można się z tego wszystkiego wypisać? Poprzestać na życzliwości dla osób, które sama uznasz za wartościowe? Bez nawiązywania bliższych kontaktów?
Co sądzicie o takim wyjściu z sytuacji?
A to wszystko rozgrywa się w kontekście spotkań na Boże Narodzenie. Wychodzi, że te święta wciągają człowieka w bagno, w którym nie na ochoty się taplać.