dwasmoki
15.07.23, 18:01
Wpadłam wczoraj w stupor i trwam w nim do tej pory - może Wy mi powiecie, czy to normalna sytuacja?
Pracuję jako redaktorka, a dodatkowo zajmuję się tłumaczeniem wierszy z angielskiego. Są to wiersze pewnego bardzo poczytnego pisarza, który znany jest przede wszystkim z prozy, natomiast lubował się też w poezji. Wplatał wiersze w swoje powieści, ale też pisał niewydane za życia długie poematy. Jego fani chcą mieć wszystko, co pisarz napisał, więc jest to wydawane po jego śmierci. Nie jest to może wybitna poezja, ale na pewno ładna, miejscami piękna, czasem poruszająca. Ja akurat umiem to przetłumaczyć dobrze na polski - to jedna z niewielu rzeczy, jakie umiem - Barańczakowi do pięt nie dorastam, ale na tego pisarza moje zdolności wystarczą.
Przetłumaczyłam kilka książek z jego wierszami dla wydawnictwa X, we współpracy z profesjonalną tłumaczką, która tłumaczyła części prozą. Wszystko było OK - umawiałam się na konkretną kwotę, potem dostawałam wynagrodzenie w terminie i wysokości przewidzianych w umowie.
Potem wydaniem dzieł zebranych pisarza zajęło się wydawnictwo Y (duże, znane, istniejące od wielu lat). Potężny projekt, zakrojony na kilkanaście tomów, które mieli tłumaczyć różni tłumacze. Ja we współpracy z „moją” tłumaczką miałam tłumaczyć wiersze do t. 2 i 3. W tomie 2 tych wierszy jest niewiele (ok. 300 linijek), natomiast tom 3 składa się z wierszy w 60% (kilka tysięcy linijek).
Zapytana o stawkę uznałam, że tym razem zamaist całościowej kwoty wolę mieć płacone od linijki wiersza. Zaproponowałam wstępnie 3 zł brutto, by w razie negocjacji mieć z czego schodzić. Ale zaakceptowano tę kwotę bez zastrzeżeń. Potem się okazało, że tłumacz tomu 1, który początkowo miał sam tłumaczyć też wiersze w tym tomie, jednak się poddał. Zwrócono się z tym do mnie, zgodziłam się, ale pod warunkiem 5 zł za linijkę W TYM TOMIE, ze względu na bardzo szybkie tempo pracy (było tam tych wierszy niedużo, tak jak w tomie 2). Na co pan redaktor prowadzący zadzwonił do mnie i powiedział: „To w takim razie uśrednijmy i niech będzie 4 zł za wszystkie tomy”. Zgodziłam się bez chwili zastanowienia, wiedząc, że w tomie 3 będzie tych linijek kilka tysięcy - założyłam naiwnie, że oni też wiedzą, co komu zlecają do tłumaczenia… Podpisałam umowę - w której była stawka 4 zł za linijkę w każdym tomie - i przystąpiłam do pracy. Pracy cholernie trudnej, bo ponieważ to „dzieła zebrane”, to pojawiają się w nich różne wersje tych samych wierszy, opatrzone komentarzami i przypisami, a że u takie słowo, a tu inne, i to musiało być ściśle oddane w przekładzie.
Problemy pojawiły się już po 1 tomie. Dostarczyłam tekst w terminie i czekałam na przelew - wg umowy w ciągu 30 dni od oddania tekstu. 30 dni minęło i nic. W końcu zaczęłam się nieśmiało dopytywać, najpierw redaktora prow., potem księgowości, jak doradziła mi moja współtłumaczka, która już miała doświadczenie w tych bojach. Za każdym razem słyszałam, że moje rozliczenie czeka na podpis prezesa. W końcu, po jakichś dwóch miesiącach od obowiązującego terminu, pieniądze wpłynęły. Sytuacja powtórzyła się po 2 tomie, też trwało to ze dwa miesiące i nastąpiło po wielu upokarzających pytaniach i dopominaniach się. A teraz najważniejsze: gdy zakończyły się wszystkie prace nad tomem 3 i wszystko już trafiło do nich, wysłałam im rozliczenie: 5292 linijki (z dokładną rozpiską, wyliczeniami itp.). Dostałam odpowiedź: rozliczenie: 5292 razy 4 = 21168 zł brutto, termin rozliczenia 5 lipca. Bez słowa jakiegokolwiek komentarza. Do 5 lipca oczywiście nie wpłynęło nic, 6 lipca - postanawiając tym razem nie czekać - spytałam, kiedy dostanę przelew, dostałam standardową odpowiedź: rozliczenie czeka na biurku prezesa, damy pani znać, kiedy przelew pójdzie. No i wczoraj - 14 lipca - dostaję wiadomość od pani księgowej: dziś wyjdzie przelew na kwotę 10000. Myślałam, że mnie szlag trafi - 21168 brutto z umowy o dzieło, jak by nie liczyć, daje ponad 19000 netto! Pytam panią, jakim sposobem wyszło im z 21168 brutto 10000 netto, a pańcia mi na to: ja nie wiem dlaczego, to decyzja prezesa, proszę się zwrócić z pytaniem do niego. Proszę o adres prezesa, pańcia przysyła mi adres do jakiejś pani Fruzi z działu redakcji. Piszę do pani Fruzi, przychodzi automatyczna odpowiedź, że pani Fruzia jest na urlopie do końca przyszłego tygodnia.
Maila do prezesa nie ma oczywiście na stronie, wczoraj wysłałam pytanie o tę kwotę do sekretariatu i do pani zastępującej panią Fruzię, ale że cała rzecz miała miejsce w piąek o 16.00, nikt oczywiście mi już nie odpowiedział.
Co robić?
Dodam, że nikt nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń do mojej pracy. Całą weryfikację itp. zrobiła moja współtłumaczka, zresztą zawsze tak pracujemy, bo ona jest anglistką i zawodowcem, potem dostałam uwagi od redaktora, standardowe i nieliczne, zwykłe redakcyjne - sama zajmuję się redakcją przekładów, więc wiem, że to standard.
Ja tłumaczę sobie to w ten sposób, że nie mieli pojęcia, że wyjdzie taka wysoka kwota (choć znam stawki za przekłady w mojej firmie i daja one nierzadko duże wyższe kwoty, no ale u nich może jest inaczej) - ale przecież powinni to sprawdzić, ZANIM zdecydowali się na taką stawkę!
Boję się, że mnie po prostu oleją, tak jak w przypadku tych terminów płatności. Będę sobie protestować do woli, a oni nic sobie z tego nie będą robić - a ja zostanę z kwotą o połowę niższą niż przewidziana w umowie i na którą liczyłam. O ile w ogóle wpłynie, bo wczoraj wieczorem jeszcze nic na koncie nie miałam…
Najgorsze, że posiałam gdzieś mój egzemplarz umowy z podpisem tego całego pana prezesa, więc w razie czego nie mam podstawy, żeby iść do sądu...