vratasky
21.07.15, 15:35
Zarejestrowałem się, ponieważ zetknąłem się ostatnia z osobą chorą na bulimię, której postępowania z perspektywy czasu nie mogę zrozumieć.
Tą osobą była to moja dziewczyna. Była, ponieważ rozstaliśmy się kilka miesięcy temu. Związek trwał kilka miesięcy, ale był dla mnie niezwykle męczący psychicznie i w moim odczuciu toksyczny, ale do rzeczy...
Początkowo układało się między nami bardzo dobrze, powiedziałbym wręcz, że jak w prawdziwej bajce - oboje byliśmy bardzo szczęśliwi. Po 2-3 miesiącach dziewczyna przyznała mi się do tego, że od roku choruje na bulimię - zareagowałem ze zrozumieniem, dałem jej dużo akceptacji i miłości. Od tego czasu starałem się bardzo dużo czytać o bulimii oraz odpowiednio zachowywać, tak by być dla niej wsparciem. Nigdy nie naciskałem na zwierzenia, dopiero kiedy sama się otworzyła, to próbowałem ją namówić do tego aby powiedziała o tym rodzinie bądź udała się do psychologa. Mimo tego coś się zaczęło psuć...
Coraz częściej doświadczałem z jej strony nagłych zmian nastroju, zdystansowania emocjonalnego, ogólnie huśtawka nastrojów. Nie było to łatwe ani przyjemne, ale zawsze byłem opanowany, nie brałem niczego do siebie i starałem się przekazać jej jak najwięcej akceptacji, miłości czy po prostu ludzkiego zrozumienia. Od początku miałem świadomość tego, że nie mogę jej wyleczyć, więc założyłem sobie za cel być przy niej i zrobić wszystko by w końcu otworzyła się przed bliskimi...
Cała sytuacja zaczęła trochę na mnie źle działać, bo przez kilka miesięcy głównym punktem rozmów były jej problemy, nastroje. Nie miałem o to pretensji, ale w pewnym momencie przekroczyliśmy pewien punkt, w którym zacząłem niebezpiecznie cenzurować swoje myśli i mówienie o uczuciach byle jej nie zdenerwować czy nie doprowadzić do płaczu. Zauważyłem taki mechanizm, że jak tylko próbowałem zahaczyć o problemy, to od razu miała łzy w oczach i takie budowanie poczucia winy we mnie, że czułem się w ostatnich tygodniach jak zły człowiek. Kiedy próbowałem być trochę bardziej stanowczy, to bardzo szybko mnie karała milczeniem albo chłodem.
Jej huśtawki zaczęły być coraz gorsze. Z tym, że tak jak do tej pory było raz dobrze raz źle, tak w tym momencie było już tylko albo źle albo rozpaczliwie. Ciągłe słowa dotyczące samobójstwa, beznadziejności, dużo agresji. Zaczęła strasznie przeklinać. Udało mi się ją namówić na wizytę u psychologa, ale stchórzyła i zaczęła mnie traktować jakbym bym jej wrogiem, choć kilka dni wcześniej jeszcze dziękowała za wszystko.
Ostatecznie się rozstaliśmy. Jednak po trzech tygodniach (martwiłem się o nią) umówiłem się z nią i powiedziałem szczerze, że za nią tęsknię. Zaznaczyłem, że skoczyłbym za nią w ogień, ale z drugiej strony największa moja miłość nie ma prawa jej ograniczać. Nie chciałem by myślała, że jej zachowanie zawsze będzie bez konsekwencji. Powiedziała jedynie, że nie ma do mnie żadnego żalu czy złości, tylko..."na przyszłość mam nie osaczać dziewczyn, tj. nie pytać się ciągle jak się czuje albo czy wszystko w porządku". Tu się autentycznie zdenerwowałem, bo wolałbym skupić się w związku na czymś innym, ale jak ciągle słyszałem "chce się rzucić pod tramwaj, najchętniej bym zniknęła, płakać mi się chce", to ciężko mi było nie wyrażać zwykłej ludzkiej troski. Zwłaszcza, że to ona zawsze pierwsza zasypywała mnie swoim nastrojem i tak dalej...
Zdaję sobie sprawę, że ona nie jest winna swojej chorobie, zaakceptowałem także jej wolę odejścia, ale te słowa na koniec. Po prostu uważam, że to było zwyczajnie nie fair. Nigdy nie miałem pretensji, nie bagatelizowałem jej problemów i naprawdę maksymalnie dawałem z siebie wszystko by było jej choć ciut lżej. Tak naprawdę tylko o to jedno zdanie na koniec mam żal, bo cała reszta... wiem jak jej ciężko i trzymam bardzo mocno kciuki za nią! ! !