corrina_f1
24.05.04, 20:42
Zatem zgodnie z obietnicą na razie tyle, ile udało mi się spisać na miejscu.
Liczę na to, że jak najszybciej uporam się z resztą :)
Sorki za niektóre dłużyzny ;)
8.05.2004
Wcześniejszy przyjazd na lotnisko opłacił się o tyle, że po raz pierwszy
uniknęliśmy wreszcie wielkiej kolejki po dokumenty. Bilety od Alfa Star
odbieramy kilka minut po 12:00. Pozostało czekać 2 godzinki w strefie
wolnocłowej.
Odlot w miarę punktualnie. Samolot, Boeing 737 300 należący do Air Polonia
nie należy do najwygodniejszych, ale lot mimo wszystko przebiega sprawnie.
Odnotowałam 2 małe minusy - jednym był brak możliwości rozłożenia foteli -
siedzieliśmy na skrzydle, czyli wyjściu awaryjnym. Drugim, obiad, a właściwie
jego brak, gdyż o godzinie 15:00 bułkę z bananem, czyli menu Małysza, trudno
nazwać obiadem, biorąc pod uwagę, że po wylądowaniu czekały nas jeszcze
kolejne 3 (z odprawą na lotnisku 4) godziny, zanim znaleźliśmy się w hotelu.
Tak więc kanapka, banan i wafelek Princessa muszą nam do tego czasu
wystarczyć.
Zadośćuczynieniem jest jednak możliwość znalezienia się w kabinie pilotów,
rozmowa z nimi i cudowne widoki, szczególnie, kiedy przelatujemy nad Turcją.
Trasa trwającego niecałe 4 godziny lotu (oficjalnie 3 h 40 min) : Ukraina,
Rumunia, Morze Czarne, Turcja, Morze Czerwone, Egipt. Najokazalej wypada
Stambuł z tysiącem czerwonych dachów i wijącą się przez miasto rzeką, po
której suną jak maleńkie punkciki na makiecie, białe stateczki. Tak
przynajmniej wyglądają z wysokości 10 000m. Za oknem -45 C, po wylądowaniu w
Tabie wg komunikatu kapitana, 28 C. Jak na 19:00, całkiem miła
temperaturka :) Pilot pokazuje mi na mapie, jakim korytarzem lecimy nad
Egiptem. Jest to właściwie cały czas granica egipsko-izraelska, którą w Tabie
można przekroczyć pieszo.
Odprawa przypomina nam o typowo egipskich zwyczajach, odzwyczailiśmy się już
całkowicie od ich spokoju, powolnego trybu pracy i życia. Po ostatnich
ciężkich i koszmarnie szybkich tygodniach pewnie znów kilka dni zajmie mi
przyzwyczajenie się do egipskich realiów. Odprawa trwa godzinę, cały samolot
odprawia 1 facet, na którego biurku leży tylko długopis i pieczątka. W końcu
znajdujemy się w autokarze, w dość niefortunnym miejscu, bo na samym końcu,
na silniku, który w dalszej części podróży rozgrzewa się do temperatury
zakrawającej na saunę. Dodatkowo przez większość drogi nie działa
klimatyzacja. Kierowca oszczędza ją na krętych spiralach w górach. Widoki
niewątpliwie byłyby cudowne, gdyby nie panowały już całkowite, prawdziwie
egipskie ciemności. Światła autokaru i gwiazdy dają blade pojęcie, jak
pięknie może to wszystko wyglądać za dnia. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie
zaledwie kilka kilometrów obok znajduje się Akaba, a więc Jordania, której w
tym roku jeszcze nie uda nam się odwiedzić. Akaba rozświecona setkami świateł
z daleka wygląda jak stadko świetlików. Podobnie zapamiętuję Arabię
Saudyjską, od której teraz dzieli nas tylko Zatoka Akaba.
Sharm El Sheikh, do którego docieramy po 23:00, w pierwszej chwili jawi się
jak miniatura Las Vegas. Tak mniej więcej wygląda nocą Naama. Nasz hotel jest
trzecim w kolejności, i w pokoju lądujemy ostatecznie kilka minut po północy.
Czekają na nas 2 miłe niespodzianki. Pierwszą jest lokalizacja pokoju, na 2
piętrze. Właśnie tam chcieliśmy bardzo dostać pokój. Drugim miłym akcentem
jest kolacja, którą obsługa hotelowa przynosi nam do pokoju. A więc jednak
jest szansa uspokoić koncerty w naszych żołądkach! :) Jesteśmy jedynymi
gośćmi Alfa Star w Amar Sinie. Właśnie od dnia naszego przyjazdu biuro
zakończyło współpracę z hotelem. Jednak na naszą prośbę udało nam się
wyprosić ostatnie 2 tygodnie. Już widzę, że nie był to zły wybór. Hotel ma
tylko 3 gwiazdki, ale jest całkowicie inny od hoteli, w jakich do tej pory
mieszkaliśmy.
9.05.2004 WELCOME TO EGYPT
Dzień w całości poświęcony na leniuchowanie, aklimatyzację, zwolnienie tempa.
Spanie do 9:20, śniadanie tuż przed 10:00. "Zwiedzanie" hotelu. Spotkanie z
Mohamedem, polskojęzycznym rezydentem Alfy. Spotkanie planowane na 12:00,
przesuwa się na 13:30 z powodu jakichś problemów w turystami z innego hotelu.
Mohamed jednak dzwoni, informuje i przeprasza. Spotkanie odbywa się w bardzo
miłej, koleżeńskiej atmosferze, wspominamy zeszłoroczną Hurghadę, dowiadujemy
się że pochodzi z Aleksandrii, gdzie wybierzemy się za tydzień. Przypomina
nam o ważnym detalu, o którym w ferworze przygotowań zapomnieliśmy,
mianowicie o wizie, jaką potrzebować będziemy jadąc do Kairu. Umawiamy się,
że jak najszybciej pojedziemy razem na lotnisko, żeby ją załatwić. Jestem
całkowicie zaskoczona tym, że Mohamed nawet nie próbuje wciskać nam
wycieczek. Zaopatruje nas w listę, ale w żaden sposób nie nalega ani nie
naciska. No i nie opowiada historii w stylu, ubezpieczenie nie obowiązuje was
na wycieczkach organizowanych przez biura z miasta, jak to dowiedzieliśmy się
w zeszłym roku od polskiego rezydenta w Hurghadzie...
Po południu, na naszą prośbę, recepcja zamienia na kilka godzin jeden z
kanałów na RTL, żebyśmy mogli obejrzeć wyścig Formuły 1. Obydwoje jesteśmy
wielkimi fanami tego sportu i każdy, kogo nie pasjonuje do tego stopnia jakaś
dyscyplina, nie będzie w stanie zrozumieć, czym jest nieobejrzenie na żywo
lub, co gorsza, w ogóle, wyścigu.
No i wszystko cudnie, kiedy na 21 okrążeń przed metą nagle wywala prąd.
Kilkuminutowe przerwy w Egipcie to standard, ale w takim momencie może
zirytować. Po chwili prąd wraca, ale nie ma już RTL. Idę więc do recepcji, bo
telefon wciąż nie działa (a może nie działał od początku?), ale nie ma już
tego miłego faceta. Jest dwóch innych, którzy obiecują zaraz zmienić kanał.
Oczywiście nie doczekamy się tej zmiany....Heh, przecież to Egipt :)
O 18:30 spotykamy się w recepcji z koleżanką mieszkająca w Sharm od kilku
lat. Siadamy na godzinkę przed hotelem ucinając sobie miłą pogawędkę o
realiach egipskiego życia. Jednocześnie umawiamy się na następny wieczór na
wizytę w Starym Sharmie.
Po obfitej kolacji serwowanej w Amar Sina dookoła basenu na dworze, w bardzo
miłej, romantycznej atmosferze, wybieramy się do Naama. Spod hotelu kursuje
teoretycznie bezpłatny (w praktyce 2 LE) autobusik. Po kilku minutach
jesteśmy na miejscu.
Naama konkurować mogłaby chyba z samym Las Vegas. Tysiące mieniących się
świateł, kasyna, kolorowe witryny sklepów, i wreszcie słynny deptak, usiany
dziesiątkami bardzo różnych knajpek, kafejek, restauracji. Jest nawet Hard
Rock Cafe. Do niedawna było także Planet Hollywood, ale od kilku lat jest już
zamknięte. Głośna muzyka z każdego ogródka, płynnie przemieszczający się w
obydwu kierunkach kolorowy tłum - tak właśnie wygląda nocne życie Sharmu.
Knajpki i kafejki wypełnione prawie do ostatniego siedzącego miejsca, a to
przecież wciąż jeszcze nie sezon. Po dłuższym spacerze decydujemy się zasiąść
w jednej z nich i zapalić ulubioną sheeshę. Na drewnianych kanapkach
wyłożonych wszelkiego rodzaju poduszkami można się nawet położyć. Sęk w tym,
że nie są najwygodniejsze.
Zaciągając się jabłkowym tytoniem, popijając zimną sodę, oddaję się mojej
ulubionej czynności, której nauczyłam się 2 lata temu na Krecie. Siedząc na
miękkich pufach po prostu przez kilka godzin przyglądam się spacerującemu
korowodowi turystów. Zajęcie na pozór próżne, w istocie bardzo relaksacyjne.
Obserwuję zachowania i stroje kolorowego i głośnego tłumu. Rewia mody w całej
krasie. Większość kreacji z wcale nie najtańszych sklepów. W swojej jeansowej
spódnicy czuję się jakby nieswojo, zupełnie jakbym do nich nie pasowała. Ale
bawi mnie moja zabawa w obserwatora. Niektóre stroje przekraczają mocno
wyobrażenia pojęcia dobrego smaku...
Po niecałych 2 godzinach lenistwa decydujemy się wracać hotelowym busikiem,
który zabiera gości Amar Siny z parkingu w Naama o 23:30. Tym razem nie
pobierając już opłaty.
Zmęczeni głównie