Gość: Kasia E.Kishon-JAK PRZECHYTRZYĆ TOW. UBEZPIECZENIOWE IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 09:46 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) Ubezpieczenia to nowoczesne misteria. Zaczyna się wszystko niewinnie: ajent ubezpieczeniowy zdybał nas w domu i usiłuje nas namówić. Odpowiadamy "nie". Nasza najlepsza w świecie żona mówi "tak". Polisę podpisujemy, a w kilka dni później mamy wypadek. Rzeczoznawca towarzystwa ubezpieczeń spisuje protokół i wylicza, że należy nam się 15 procent szkody, ponieważ akurat była środa. Ale w tym momencie zaczyna działać nasza żydowska kepele. JAK PRZECHYTRZYĆ TOWARZYSTWO UBEZPIECZENIOWE Gdy wczoraj późnym wieczorem wyprowadziłem auto z parkingu, podszedł do mnie jakiś elegancko ubrany obywatel i rzekł: -Wybaczy pan -ale jeżeli ruszy pan odrobinę do tylu, to uszkodzi mi pan błotnik. -W porządku -powiedziałem spoglądając z respektem na ogromny amerykański krążownik szos mojego rozmówcy. -Będę uważał. Elegancki obywatel potrząsnął głową: -Wręcz przeciwnie, byłoby mi bardzo na rękę, gdyby pan zechciał uszkodzić ten błotnik. Kolekcjonuję szkody blacharskie. To brzmiało tak interesująco, ze wysiadłem, aby się dowiedzieć czegoś bliższego. Mój rozmówca wskazał mi niewielkie wklęśnięcie dachu. -Miałem zderzenie z latarnią. Wiatr ją tak przygiął, ze zawadziłem. Max, właściciel zakładu blacharskiego, u którego wszystko robię, pokręcił sceptycznie głową. "Panie doktorze Wechsler -powiedział. -Na taki drobiazg, to szkoda naszej pracy. Za cos takie- go ubezpieczenie w ogóle nic panu nie zapłaci. Niech pan uzbiera trochę więcej uszkodzeń i wtedy dopiero do mnie przyjdzie". Tyle Max. A on wie, co mówi. Przysiedliśmy wygodnie na nieuszkodzonej jeszcze masce jego samochodu, a Wechsler mówił dalej: -Każda polisa ubezpieczeniowa zawiera tak zwaną klauzulę udziału własnego określającą sumę, którą pokrywa pan z własnej kieszeni. U nas wynosi to zazwyczaj dwieście trzydzieści funtów. Ponieważ naprawa mojego wozu kosztowałaby około dwustu funtów, zgłaszanie szkody byłoby bez sensu. Jeżeli jednak zgłoszę jeszcze kilka innych szkód. .. -Momencik, panie doktorze! -przerwałem. -Jeżeli rozbiję panu błotnik, to przecież te dwieście trzydzieści funtów i tak będzie pan musiał zapłacić z własnej kieszeni. -Proszę pana -odparł doktor Wechsler -to zmartwienie niech już pan zostawi mojemu Maxowi. Po czym wysłuchałem wykładu czegoś, co można by nazwać "doktryną maksymalizmu" - i od imienia mechanika Maxa, i od zasady maksymalizowania szkód. Otóż istnieje podobno tajna umowa zawarta między Światowym Związkiem Zawodowym Blacharzy Samochodowych z siedzibą w Nowym Jorku a Międzynarodową Federacją Kierowców Amatorów z Kopenhagi, na :mocy której blacharze zobowiązuję się przedstawiać towarzystwom ubezpieczeniowym rachunki za naprawę stłuczek ufryzowane, to jest zawyżone w ten sposób, ze udział własny klienta jak gdyby rozpływa się w innych pozycjach. Rzecz prosta - aby ten udział znikł niepostrzeżenie -potrzeba, by kwota ogólna rachunku była dostatecznie duża, nie mniejsza niż tysiąc pięćset funtów. Dlatego właśnie doktor Wechsler zbiera te szkody. Jak wynikało z dalszego toku rozmowy, mój nowy znajomy był w tej dziedzinie rutynowanym fachowcem. Kiedyś udało mu się w ciągu paru zaledwie dni zebrać szkód na ogólną kwotę dwóch tysięcy osiemset funtów. -Tym razem jednak -w glosie jego zabrzmiał ton zwątpienia -z tym głupim wklęśnięciem nie mogę dać rady. Od tygodnia usiłuję wyrządzić sobie jakąś szkodę -wszystko na nią Hamuję gwałtownie tuz przed ciężarówkami, wyprzedzam autobusy miejskie, podsuwam się wozom wojskowym -na darmo! Nikt nie pofatyguje się nawet, żeby mi chociaż lakier zadrapać. Gdyby więc pan był tak uprzejmy. .. -A1ez oczywiście -zadeklarowałem się. -Jeśli tylko można pomóc bliźniemu, nie wolno odmawiać. Po czym siadłem za kierownicą, wrzuciłem wsteczny i zacząłem ostrożnie manewrować. -Stop! Stop! -zawołał Wechsler. -Co to ma być? Naciśnij pan gaz do dechy, inaczej wyrobi pan pięćdziesiąt, góra sześćdziesiąt funtów! Zebrałem się w sobie i z rozpędem rąbnąłem w jego błotnik. Huk był obiecujący. -W porządku? -zapytałem. Wechsler pokręcił głową bez większego entuzjazmu: -Ostatecznie ujdzie. Ale więcej niż sześćset funtów pan nie wypracował. Dawniej, gdy udział własny wynosił tylko sto dziesięć funtów, wystarczył jeden porządnie rozwalony błotnik. Dziś trzeba praktycznie cały wóz zdemolować, żeby cos z tego mieć. Byłby pan jeszcze uprzejmy wgnieść mi drzwi? -Z przyjemnością. Cofnąłem wóz i pełnym gazem ruszyłem do ataku z flanki. Mój tylny zderzak był jakby stworzony do tej roboty. Rozległ się tępy huk, przysnęły odłamki szkła, drzwi Wechslera wypadły z zawiasów -zaiste, jest cos pokrzepiającego w solidarności kierowców. -Może jeszcze raz? -Dziękuję -powiedział. -To wystarczy. Więcej nie potrzebuję. Odmowa doktora Wechslera trochę mnie rozczarowała, ale w końcu to jego wóz, jego sprawa. Wysiadłem, by obejrzeć wykonaną przez siebie robotę. Mogła się podobać. Nie tylko drzwi. Bok tez był rozpruty na całej długości. To będzie wymagało naprawy, ze ho! ho! Gdy wróciłem do swego wozu, stwierdziłem, ze zderzak mam zwinięty w korkociąg. -Typowe dla początkujących -zauważył doktor Wechsler współczująco. -W przyszłości nie powinien pan najeżdżać pod tak ostrym kątem. No cóż -zderzak nie będzie pana kosztował więcej niż pięćdziesiąt funtów. ..Ale poczekaj pan. Zaraz panu dołożę za jeszcze czterysta funtów. Doktor Wechsler ustawił swojego smoka na pozycji, po czym celnie wysterował na moje tylne drzwi. -A teraz dostanie pan jeszcze ode mnie nowy reflektor . Wykonał to wzorowo: z minima1nym nakładem, z doskonałym efektem. -Nie ma za co dziękować -bronił się. -Niech pan jutro rano idzie do Maxa -ma pan tu jego adres -i pozdrowi go ode mnie. Nie zapłaci pan ani grosza. Nieprzeczuwalne dotąd perspektywy otworzyły się przede mną. A może to, co mnie opanowało, było tylko nie wyżytymi w dzieciństwie instynktami niszczycielskimi? Zaproponowałem doktorowi Wechslerowi tu zaraz, na miejscu, zorganizować czołowe zderzenie naszych samochodów, ale ten odmówił : -Nie przesadzajmy, drogi przyjacielu. Cos takiego może przejść w nałóg. Teraz wystarczy, że pan pozwoli sobie wypłacić odszkodowanie za to, co jest, a potem pan się namyśli, co robić dalej. Pożegnaliśmy się serdecznym uściskiem dłoni. Wechsler udał się do Maxa, a ja do salonu samochodowego kupić nowy wóz. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon KREDYT DŁUGOTERMINOWY IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 09:48 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) Aby zabudować wodoszczelnie balkon potrzebujemy pieniędzy. Aby zdobyć pieniądze możemy albo napaść na bank, albo wziąć pożyczkę. Jeśli chodzi o mnie, to napadłem na bank, aby wziąć pożyczkę. KREDYT DŁUGOTERMINOWY -Jeśli właściwie zrozumiałem szanownego pana, to pragnie pan zaciągnąć pożyczkę, która by ustabilizowała jego osobiste położenie gospodarcze -rzekł pan Feintuch, właściciel banku Feintucha, zarazem przewodniczący rady nadzorczej tego banku. -Będziemy sobie poczytywać za szczególny honor, jeśli uda nam się służyć panu odpowiednią gotówkę. Jednocześnie pragnąłbym panu wyrazić podziękowanie, ze zechciał się pan zwrócić ze swoją sprawą do naszej instytucji. Pertraktacje nasze zaczęły się na takim właśnie poziomie. Zwłaszcza pan Feintuch posiłkował się wyrażeniami szczególnie wyszukanymi i równie uprzejmymi, jak taktownymi. Doświadczony finansista wyraźnie powziął głęboką sympatię do mnie już w tym momencie, gdy tylko wkroczyłem do jego ze smakiem urządzonego biura. Dowiodły tego choćby owe dwie pełne godziny, które upłynęły, zanim rozmowa osiągnęła stadium opisane na wstępie. Pan Feintuch rozwinął wpierw moralne aspekty mego przypadku, potem humanitarne, wreszcie finansowo- polityczne: obywatel- to znaczy ja -celem zabudowania swego balkonu musi dysponować określonym kapitałem, w związku z czym towarzystwo -czyli pan Feintuch -podejmuje stosowne kroki, które jemu, obywatelowi, umożliwią zaspokojenie jego uzasadnionych potrzeb. -Nie jesteśmy li tylko finansistami -podkreślił pan Feintuch. -Jesteśmy tez ludźmi szczególnej prawości. Wie pan niewątpliwie, szanowny panie, ze słowo "kredyt" pochodzi od łacińskiego „credere", co znaczy "wierzyć, mieć zaufanie". I w rzeczy samej: nasze przedsiębiorstwo może funkcjonować jedynie na bazie wzajemnego zaufania. Zechce pan przyjąć najlepsze życzenia ode mnie osobiście i od całej naszej instytucji wraz z jej wspó1pracownikami. Podnieśliśmy się z przepastnych głębin foteli klubowych i wymieniliśmy serdeczne uściski dłoni. -No tak -zreasumował pan Feintuch ,nasze pertraktacje. -A jaka jest wysokość kwoty, której by pan sobie życzył? -Sześć tysięcy. -Centów? -Nie. Funtów. , -Zaraz? -Zaraz. Pan Feintuch przybladł, przeprosił mnie i opuścił gabinet, aby porozumieć się ze swoimi dyrektorami. W pół godziny później był już z powrotem. Na twarzy miał przyjazny, choć nieco napięty uśmiech: -Czy hipoteka pańskiego mieszkania, jeśli wolno zapytać, jest już obciążona? -Nie. -Bogu dzięki! -westchnienie ulgi wyrwało się z piersi finansisty. -A co do warunków płatności, to będziemy zmuszeni prosić pana o wystawienie podżyrowanych weksli na każdą miesięczną ratę z osobna. -Oczywiście -odpowiedziałem. Pan Feintuch zapytał, ile czasu będę potrzebował, aby uregulować dług: -Jeśli rozłożymy panu te sześć tysięcy na okres pięciu lat, miesięczna rata amortyzacyjna wyniesie wtedy sto funtów. Nie za dużo? -Prawdę mówiąc -za dużo. -W takim razie odpowiadałby panu jakiś dłuższy termin, nieprawdaż? Bardzo proszę. Przy dziesięciu latach rata miesięczna wy- niesie tylko pięćdziesiąt funtów. -Serdecznie dziękuję. -Nie ma za co -w glosie pana Feintucha brzmiała życzliwość. Długoterminowe pożyczki uchodzą w okresie inflacji za doskonalą inwestycję. Zważywszy jednak interesy naszych klientów –a te mamy przede wszystkim na oku -pragnąłbym zwrócić pańską uwagę na zwyczajowo pobierane dziesięć procent. -Co to znaczy? Pan Feintuch pomanipulował trochę przy arytmometrze lezącym na jego biurku, po czym udzielił mi żądanych informacji: -Od sześciu tysięcy funtów spłacanych ratami przez pięć lat płaci pan tysiąc pięćset funtów odsetek. Na dziesięć lat daje to-zaraz zobaczymy -trzy tysiące funtów. Nie mogłem pohamować jedynego w takiej sytuacji okrzyku "aj waj!" i oświadczyłem: -Trzy tysiące funtów dodatkowo prócz rat to jest naprawdę wielkie obciążenie. -Ale skądże! -uspokoił mnie skwapliwie pan Feintuch. - Nigdy byśmy nie obciążyli naszego klienta czymś takim! Wręcz przeciwnie! Kasujemy tą dywidendą z góry, dzięki czemu klient nie ma już w przyszłości żadnych odsetek do płacenia. Refunduje tylko nasz kapitał jako taki. To brzmiało przekonywająco. Bo wziąłbym kredyt na sześć tysięcy funtów i dziesięć lat, od razu odciągnęliby mi z tego odsetki, dostałbym wprawdzie do ręki tylko trzy tysiące funtów, ale śpiewająco dałbym sobie radą z tą śmieszną ratą pięćdziesięciu funtów miesięcznie przez najbliższych dziesięć lat. A przy terminie dwudziestu lat byłbym w jeszcze lepszej sytuacji. Dałem panu Feintuchowi do zrozumienia, ze termin dwudziestoletni wydaje mi się atrakcyjniejszy. -Jak pan sobie życzy -pan Feintuch był uosobieniem przychylności. -Od sześciu tysięcy funtów za dwadzieścia lat odsetki wynoszą sześć tysięcy funtów. Ale za to rata miesięczna tylko dwadzieścia pięć funtów. Błyskawicznie przeprowadziłem w pamięci obliczenie: jeśli teraz pożyczą sześć tysięcy funtów, z których natychmiast potrąci mi się sześć tysięcy funtów, nie będą się już właściwie o nic martwił, a głupia rata dwudziestu pięciu funtów miesięcznie przecież mnie finansowo nie zarznie. To, ze dziś, gdy stopa inflacji rośnie z dnia na dzień, dostaje się mimo wszystko pożyczki, graniczy wprost z cudem. Kto wie, co pieniądz będzie wart za dwadzieścia lat. Ale na tym niech sobie głowę łamią bankierzy. Jeśli o mnie chodzi, to żaden termin nie jest za długi. Zuchwała myśl błysnęła mi w głowie: -Panie Feintuch -powiedziałem pogodnym głosem. -Jak by to było, gdyby mi pan udzielił kredytu na trzydzieści lat? Pan Feintuch pomyślał chwilę. Moja bezgraniczna żądza pieniędzy zdawała się nie przypadać mu do smaku. -No tak -rzekł w końcu. -Czemu nie. A więc trzydzieści lat -pomanipulował znowu przy arytmometrze. -W ten sposób rata miesięczna zmniejsza się do szesnastu i pół funta. Istotnie -bagatelka. Procenty od sześciu tysięcy za trzydzieści lat wyniosą w sumie dziewięć tysięcy funtów. To z kolei obciąża mnie dodatkową kwotą trzech tysięcy funtów. Sięgnąłem po książeczkę czekową i wręczyłem panu Feintuchowi czek na te trzy tysiące. Po czym podpisałem trzysta sześćdziesiąt starannie odatowanych skryptów dłużnych po szesnaście i pół funta każdy. Wreszcie przystąpiliśmy do wypełnienia formularzy obciążenia hipoteki mojego mieszkania. Żyranci podpiszą jutro. Najlepsza z wszystkich żona nie wydawała się być zachwycona transakcją. Móg1bym przecież -jej zdaniem- rozciągnąć termin na pięćdziesiąt lat. -Genialnie pomyślane -odpowiedziałem sarkastycznie. - A skąd miałbym wziąć dziewięć tysięcy funtów na zapłacenie odsetek pobieranych z góry? Karcące spojrzenie i odpowiedz: -To nie jest wcale takie trudne -moglibyśmy wziąć na to długoterminową pożyczkę. Iście kobieca logika. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon- ZABŁĄKANY W JERUZALEM IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 09:56 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) ZABŁĄKANY W JERUZALEM Bardzo wiele rzeczy w Izraelu można bardzo łatwo znaleźć, ulice jednak do nich nie należą. Zdarza się , że ulica w ogóle nie ma nazwy , a jeśli już ma, to nie istnieje tablica, która by o tym informowała. Mój przyjaciel Jossele podaje drogę do swego domu w ten mniej więcej sposób: -Od placu Mograbi będzie pan szedł w kierunku plaży dopóty, dopóki nie natknie się pan na człowieka w skórzanej kurtce, który reperuje motorower i złorzeczy rządowi. Tam skręci pan w lewo i będzie pan liczył drzewa oliwne. Przy dwudziestym drugim poczuje pan odrażający fetor. Wtedy skręci pan w lewo i trzymając się kamiennego murka dojdzie pan do leżącego pod nim zdechłego kota. Tam trzeba skręcił wprawo i iść w stronę księgarni jugosłowiańskiej, tej naprzeciwko kina. Przy księgarni będę już czekał na pana osobiście, bo dalsza droga jest nieco skomplikowana. Coś podobnego zdarzyło mi się w Jerozolimie, którą odwiedziłem w nader niefortunnym momencie, gdy magistrat postanowi przemianować wszystkie ulice tak, by bardziej nawiązywały do biblijnej historii miasta. Mój dobry przyjaciel, niejaki Eluzywi, zaprosił mnie do Jerozolimy na uroczystości związane z objęciem nowego mieszkania. Eluzywi mieszka w tym kraju pięćdziesiąt pięć lat, a ostatnio zdołał (z wydatną pomocą banku) opuścić dotychczasowe lokum -drewniany baraczek -i przenieść się do pięknego, półtorapokojowego mieszkania w najnowocześniejszej dzielnicy miasta, pochodzącej już z czasów tureckich*. Eluzywi podał mi dokładny adres: ulica Umiłowanych Niewiast 5a. Poprzednio dom ten miał numer 113 i stał przy ulicy Juliusza Finkelsteina, naprzeciwko rytualnej mykwy usytuowanej przy bulwarze Winnej Jagody, dawniej Koszernych Jatek. Lubię Eluzywiego, więc szybko spakowałem się i pojechałem do Jerozolimy. Na miejscu postanowiłem zasięgnąć kompetentnych informacji o ulicy Umiłowanych Niewiast. Zwróciłem się w tym celu do pokaźnego ogonka oczekującego na przystanku autobusowym. -Jaka ulica? -zapytał chórem ogonek. -Umiłowanych Niewiast -odpowiedziałem. Ogonek oświadczył unisono, że takiej ulicy nie ma, ale to nic dziwnego, bo w ostatnich czasach prawie wszystkie nazwy zostały zmienione. -Nic nie szkodzi -pocieszyłem ogonek. -Przypadkowo wiem, że dawniej była to ulica Juliusza Finkelsteina. Tutaj muszę nawiasem wtrącić, że wzajemne dopytywanie się o ulice jest powszechnym, ludowym sposobem spędzania czasu w Izraelu. Ta swego rodzaju gra obfituje w liczne momenty dramatyczne, przy czym nigdy nie wiadomo, kto z rozmawiających zna naprawdę odpowiednią ulicę -pytający czy pytany. Oto taki zwykły, codzienny przykład -zaczepia nas jakiś człowiek i pyta: -Przepraszam. Ulica Goldsteina -nie wie pan, gdzie to może być? -Goldsteina? A który numer? -67. Trzecie piętro. -Goldsteina. ..Goldsteina. ..Widzi pan tę tam przecznicę? Tę szeroką? No właśnie. Więc ulica Goldsteina to jest pierwsza w lewo. -Nie druga? -A dlaczego ma być druga? -Tak mi się wydaje, że to jest jednak druga. -Gdyby była druga, to bym panu powiedział, że jest druga. Ale to jest pierwsza. -A skąd pan to wie? -Jak to: "skąd"? -Ja się tylko pytam, czy pan tam może mieszka? -Ja nie, ale jeden z moich przyjaciół. -Bobby Grossmann może? -Nie. Taki jeden inżynier. -A skąd pan wie, że Bobby Grossmann nie jest inżynierem? -Pan wybaczy, ale ja w ogóle nie znam pana Grossmanna. -Oczywiście pan go nie zna. A pierwsza ulica na lewo nazywa się Birnbauma, a nie Goldsteina. -Rzeczywiście! Zgadza się. Pan masz rację. Ale która jest w takim razie Goldsteina? -Goldsteina... Goldsteina... Czekaj pan. -Nieznajomy, który nas zatrzymał, aby zasięgnąć informacji, sam sobie teraz łamie głowę. -Już mam! Niech pan idzie prosto, potem skręci pan w pierwszą ulicę na prawo, a potem w trzecią przecznicę na lewo. -Serdeczne dzięki -odpowiadamy wzruszeni. -Wybaczy pan, że narobiłem panu tyle kłopotu. -Drobiazg! -odpowiada przyjaźnie człowiek, który od nas chciał się dowiedzieć, gdzie jest ulica Goldsteina. Po wymianie ukłonów udajemy się na poszukiwanie ulicy Goldsteina: prosto, potem w prawo, potem trzecia w lewo. Nieco zasapani wdrapujemy się na trzecie piętro domu nr 67 i dopiero przycisnąwszy dzwonek zaczynamy się zastanawiać, czego tu właściwie szukamy. No, tak źle to jeszcze ze mną nie jest. Bądź co bądź wiedziałem, że ulica Umiłowanych Niewiast była przedtem ulicą Juliusza Finkelsteina. -Czemu pan tego nie powiedział od razu? -zapytał stojący w ogonku mężczyzna z walizką. -Ulica Finkelsteina przecina ulicę Kokluszową. Ale ta nazywa się teraz jakoś inaczej. -Jakim autobusem tam dojadę? -Wsiądź pan w 37. Wsiadłem do autobusu numer 37. Po mniej więcej pół godzinie jazdy ośmieliłem się zwrócić do kierowcy: -Czy ja już tutaj wysiadam? -Czekaj pan! Czekaj pan, aż się zatrzymam! -warknął kierowca. -Ciągle ten pośpiech! Co za ludzie! Dopiero gdy wysiadłem, spostrzegłem, że w ogóle nie powiedziałem kierowcy, gdzie chciałbym wysiąść. Sytuacja była przykra -na ulicy ani żywego ducha. Na szczęście po chwili ukazał się wóz asenizacyjny. Zostałem rzeczowo poinformowany, że ulica Kokluszowa (do niedawna -ulica Samotnych Wdów) jest niedaleko: na pierwszym skrzyżowaniu trzeba skręcić w prawo, potem dwa razy w lewo, jeszcze raz w prawo, a potem to już prosto i trzecia ulica w lewo. Trafiło mi się, jeszcze kilku przechodniów i w ten sposób w ciągu niewielu minut zebrałem czterdzieści pięć "w lewo", tyleż "w prawo" i około dwudziestu "prosto". Uwzględniwszy zapadający szybko mrok trzeba uznać ten wynik za nienajgorsze osiągnięcie. Po kilku bezowocnych próbach odnalazłem wreszcie ulicę, którą można by uznać za położoną w geometrycznym środku terenu wyznaczonego przez udzielone mi wskazówki. Na nieszczęście nazwa ulicy była nie do ustalenia. Nigdzie żadnej tablicy, a spieszący do swoich pilnych spraw przechodnie udzielali jawnie sprzecznych informacji. Na chybił trafił zadzwoniłem do pierwszego z brzegu mieszkania i zapytałem człowieka, który mi otworzył, czy nie zna przypadkiem nazwy tej ulicy. Odpowiedział, że ona się jakoś nazywa, ale po hebrajsku, czego on -jako mówiący tylko po angielsku - nie potrafi powtórzyć. Jego mała córeczka natomiast, sabra -czyli urodzona już tutaj -znała kogoś, kto zapisał sobie nazwę tej ulicy. Niestety -jest on chwilowo nieobecny: wyjechał. Ponownie znalazłem się na ulicy. Właśnie przejeżdżała straż ogniowa. Szofer ujrzawszy mnie zwolnił i krzyknął, czy to jest ulica Stróża Brata Mego, dawniej Ignacego Fuchsa. Odkrzyknąłem "pierwsza w lewo". Potem zatrzymał mnie listonosz i dopraszał się porady, jak ma stąd dojść na ulicę Ucha Igielnego, którą niedawno przemianowano na ulicę Zwycięstwa Samsona nad Filistynami, co jednak okazało się za długie i też zostało zmienione. Dokładnie objaśniłem listonosza i ze swej strony zapytałem o ulicęUmiłowanych Niewiast. Pocztowiec pogratulował mi wylewnie: -Ma pan szczęcie -powiedział. –Mogę panu określić precyzyjnie: to jest druga poprzeczna. Tyle tylko, że nazywa się teraz inaczej -ulica Proroczych Snów. Radość moja, gdy trafiłem na ulicę Proroczych Snów, była nie do opisania. Domu numer 5a nigdzie jednak nie znalazłem. Wogóle nie było tu żadnych numerów. Spotkałem jakiegoś trzęsącego się patriarchę -ten także pojęcia nie miał, gdzie może byז numer 5a. Udzielił mi jednak cennej porady, iż może to być po prostu numer 5, do którego partia Mapai ze względów propagandowych domalowała swoje wyborcze Aleph ** . Zbliżała się północ, a moje poszukiwania wciąż trwały. Wreszcie wysoko na murze na jednej z kamienic odkryłem jakąś tabliczkę - niestety za wysoko, aby przeczytać. Zatrzymałem wciąż krążący w pobliżu wóz straży ogniowej i pożyczyłem drabinę. Na tablicy był napis ,,182-351-561 k.g.", co mi niewiele pomogło. Jakiś miłosierny przechodzień poinformował mnie, że ostatni dom Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia Re: E.Kishon- ZABŁĄKANY W JERUZALEM -dokończenie IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 09:59 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) ZABŁĄKANY W JERUZALEM-dokończenie Jakiś miłosierny przechodzień poinformował mnie, że ostatni dom na tej ulicy nosi numer 198. -Nie pozostaje panu nic innego, jak tylko począwszy od tego domu liczyć wstecz, aż dojdzie pan do numeru 5. Nie ma się pan czego wstydzić -ja sam też tak nieraz robię gdy chcę się dowiedzieć, gdzie mieszkam. Zastosowałem się do tej rady i odliczywszy od 198 wstecz co trzeba, pełen nadziei zadzwoniłem do drzwi, na które wypadło. Otworzyła jakaś starsza dama: -Przykro mi, tu jest numer 202 -oświadczyła. Na moją uwagę, że może jest to jednak numer 5, wyjaśniła mi łagodnie, iż taka możliwość w ogóle nie wchodzi w rachubę bowiem urząd planowania przestrzennego przez pomyłkę ponumerował domy po obu stronach ulicy numerami parzystymi. W tej chwili każdy numer występuje dwukrotnie: raz jako parzysty lewostronny, raz jako parzysty prawostronny. A numery od 32 do 66 znajdują się w ogóle po drugiej stronie miasta, w tej części ulicy, która poprzednio nosiła imię Juliusza Finkelsteina, a obecnie jest ulicą Kokluszową. -Na miłość boską -jęknąłem. -Przecież to jest ulica, której szukam. Byłem przekonany, że ona jest tu, gdzie teraz jesteśmy. -Nie, nie -starsza pani energicznie potrząsnęła głową. –Ta ulica od jutra będzie się nazywała Problemową, dziś jest jeszcze ulicą Dillenkopfa. -Dziwne. Dlaczego wszyscy mówili mi, że to jest ulica Proroczych Snów? -A co mieli mówić? Mieli może się z panem kłócić? -I stara jędza zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Jeszcze raz minęli mnie strażacy. Zatrzymali się opodal i zaczęli polewać wodą najbliższy budynek. Z pustej ciekawości podszedłem bliżej i natychmiast zostałem zapytany przez jednego ze strażaków, czy może przypadkiem znajdujemy się na ulicy Stróża Brata Mego i czy to jest rytualna mykwa, gdzie właśnie się pali. -Nie -odpowiedziałem. -To, co gasicie, jest to budynek z prawostronnym numerem 102 na byłej ulicy Dylematowej . Strażacy rzucając soczyście mięsem zwinęli swoje węże, po czym udali się na dalsze poszukiwania. Powlokłem się w ciemną noc. Oczyma ducha (zmęczonego już bardzo ducha!) ujrzałem pełne wyrzutu oblicze Eluzywiego. Nagle ogarnął mnie gniew. Chwyciłem draba za gardło i ryknąłem mu wprost w jego wstrętną mordę: -Gdzie jest ta twoja ulica Umiłowanych Niewiast, śmierdzielu? Gdzie?! -Allah akbar -odpowiedział jordański legionista. W ten sposób dostałem się do arabskiej niewoli. Międzynarodowa komisja wszczęła natychmiast niezbędne kroki ***. __________________________________________________________________ * Kłopoty mieszkaniowe należą do istotnych, nieodłącznych składników życia w Izraelu, ponieważ istnieją tu tylko mieszkania własnościowe. -Za pieniądze można tu dostać wszystko -pouczał mnie jeden z doświadczonych wujów. -Możesz polewać się kosztownymi olejkami, możesz jadać egzotyczne, najbardziej wyszukane potrawy , możesz ubierać się u najlepszych krawców, możesz zdobyć miłość najpiękniejszych kobiet -jednego tylko nie dostaniesz: mieszkania. Jest za drogie. **Każda izraelska partia polityczna używa jako swego symbolu jednej z liter alfabetu hebrajskiego. Zważywszy stale rosnącą liczbą tych partii, można się spodziewaז, że zajdzie wkrótce potrzeba powiększenia abecadła o kilka nowych liter ***Połowa Jerozolimy należy do Jordanii, co stwarza sytuację mniej więcej taką, jakby w Nowym Jorku połowa Fifth Avenue należała do Związku Radzieckiego. Uprzytomnienie sobie tego jest szczególnie drażniące jeśli zważyć, że Nowy Jork był bajorem pełnym kumkających żab, gdy Jerozolima była już stolicą państwa żydowskiego. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon- JAK SIĘ TERRORYZUJE TERRORYSTÓW IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:02 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) Terroryści wściekli na El Al. BEIRUT AP. Rzecznik terrorystów ostro zaprotestował przeciwko obecności uzbrojonych agentów na pokładzie jednej z maszyn El Al. Mamy tu do czynienia z rażącym naruszeniem międzynarodowych przepisów komunikacji lotniczej - stwierdził. W nadanym przez Radio Damaszek komunikacie oświadczył następnie, że to "oburzające pogwałcenie przepisów" unicestwiło plan uprowadzenia samolotu. Podobne naruszenie przyjętych przez cały cywilizowany świat zasad wydarzyło się na lotnisku w Tel Awiwie, gdy opanowany przez arabskich terrorystów samolot Sabeny został zaatakowany i oswobodzony przez grupę izraelskich komandosów. Tak rzecz przynajmniej wyglądała w relacjach agencji prasowych. Jak było naprawdę, dowiecie się Państwo z poniższego raportu: JAK SIĘ TERRORYZUJE TERRORYSTÓW Sprawa wyglądała raczej kiepsko. Uprowadzony samolot wylądował przed kilkoma minutami, terroryści przekazali swoje żądania drogą radiową i oświadczyli, ze w razie ich niespełnienia natychmiast spowodują eksplozję przygotowanego ładunku. W wieży kontrolnej portu lotniczego Lydda obradował sztab kryzysowy. -Jest tylko jedno wyjście: trzeba wziąć bandę na przetrzymanie. Trzeba osłabić ich bojowość, udręczyć ich tak, aż się załamią nerwowo. -Bardzo pięknie. Ale jak? -I na to tez jest tylko jedna odpowiedz: Schultheiss! W dziesięć minut później samochodem Sztabu Generalnego, przy akompaniamencie syren policyjnych, zajechał pod wieżę Ezechiel Schultheiss, gwiazda biurokratycznego establishmentu. Przybywał wprost ze szpitala, gdzie od dwóch dni i dwóch nocy nieprzerwanie negocjował w sprawie dwuprocentowej podwyżki plac z przywódcą związku zawodowego piekarzy. Trzeba tu zauważyć, ze w czasie długotrwałych pertraktacji raz po raz to ten, to ów przedstawiciel piekarzy bywał odstawiany do szpitala z objawami krańcowego wyczerpania nerwowego. Jedynie Schultheiss w całej swej świeżości trwał na posterunku.Na lotnisku został poinstruowany osobiście przez ministra obrony narodowej : -Jeśli nie uda się inaczej uwolnić pasażerów, to wymienimy ich na terrorystów, których mamy w więzieniu. Pan, panie Schultheiss, ma w pertraktacjach wolną rękę. Niech pan zastosuje swoje zwykle metody. Spodziewam się, ze będzie pan traktował tych tam tak, jakby byli izraelskimi płatnikami podatku dochodowego. -Okay -powiedział Schultheiss, zamówił herbatę z cytryną i poprosił o przysłanie telefonistki ze swojego biura. Ilana rozłożyła swoje wtyczki i słuchawki, po czym natychmiast nawiązała połączenie radiowe z samolotem. Z kokpitu dobiegł głęboki, męski glos: -Śmierć Żydom. Tu mówi organizacja "Czarny Wrzesień". Macie wykonywać moje rozkazy. -Momencik -przerwał Schultheiss. -Bardzo ile słychać. Co jest czarne - organizacja czy wrzesień? -Mordę w kubeł i słuchać mnie. .. -Przepraszam, ale kim pan właściwie jest? -Co to za głupie pytanie: "kim ja jestem!" -Pan wybaczy, ale skąd ja mam właściwie wiedzieć, ze pan jest terrorystą? Pan może być równie dobrze zwyczajnym pasażerem. -Czy wtedy bym z panem rozmawiał? -A może oni przyłożyli panu pistolet do głowy? -No i co z tego? -To stworzyłoby całkiem nową sytuację prawną. Mielibyśmy tu mianowicie do czynienia raczej z przypadkiem rozmów pośrednich, niż z pertraktacjami dwustronnymi. -A cóż to za różnica, do jasnej cholery?! -O, wielka, łaskawy panie. W przypadku pośrednictwa musiałbym włączyć ze swej strony jeszcze inne urzędy. Proszę mi wierzyć, ze ożywia mnie chęć jak najlepszej współpracy z panem, niemniej muszę się trzymać przepisów. A jak pańskie nazwisko, jeśli wolno zapytać? -Kapitan Kamal Rafat. -Z jednym „s" w srodku? W głośniku zachrypiało i posypały się przekleństwa. Po chwili zgłosił się kapitan samolotu: -On jest naprawdę komendantem tej grupy, może mi pan wierzyć. -Akceptuję pana jako świadka pomocniczego. Pański numer paszportu ? -75103/97381. -Miejsce i data wystawienia? W tym momencie wmieszał się do rozmowy kapitan Rafat -Jeśli pertraktacje nie zostaną podjęte w ciągu dwudziestu sekund, rozpieprzymy to pudlo! -Dwadzieścia sekund od kiedy? -Co to znaczy?! -To znaczy, od kiedy liczy się dwadzieścia sekund? -Od tej chwili! Natychmiast! Już! -Przepraszam, a która u pana godzina? -11.29, raz jeszcze do jasnej cholery! -Na moim zegarku jest dopiero 11.22 -muszę sprawdzić, może nie nakręcony. W tej sytuacji każda sekunda gra wielką rolę. Proszę zaczekać. -Halo! -warknął kapitan Rafat, ale połączenie zostało już przerwane na trzy minuty. Gdy kapitan zdołał ponownie je nawiązać, usłyszał glos Ilany: -A kto ci naopowiadał, ze wychodzę za Chaima? Dudi jest kłamczucha -ty jej nie znasz.... Kapitan Rafat? No, nareszcie. Już pana szukali. Proszę mówić. I kapitan Rafat zaczął mówić: -Żądamy natychmiastowego zwolnienia trzystu dziewięćdziesięciu terrorystów, których trzymacie w swoich więzieniach. Dyktuję nazwiska... -Tylko nie przez telefon -upomniał go Schultheiss. -A poza tym trzysta dziewięćdziesiąt zwolnień? To przekracza wszelkie dopuszczalne normy. Nie mamy nawet dla tylu osób środków transportowych. Ja spodziewałem się sześciu, siedmiu, no, najwyżej ośmiu. -Trzystu dziewięćdziesięciu. -Dziewięciu. Jeden z nich jąka się. -Bo przestanę. .. -No dobra, dziesięciu. Sześciu w momencie wejścia w życie tej umowy, trzech 31 października, a jeden... -Żądamy: natychmiast i wszystkich. -Wszystkich dziesięciu? -Trzystu. -Jedenastu, bez potwierdzenia odbioru. -Dwustu pięćdziesięciu. To moje ostatnie słowo. -Dwunastu. Mnie samego to więcej kosztuje. Połączenie między kokpitem a wieżą zostało znowu przerwane. Gdy je przywrócono, do uszu kapitana Rafata dotarły strzępy dziwacznych rozmów: "Galilea-Import-Export... Schechter, Gurewicz, Misrachi... Wszyscy wyszli... nie ma nikogo w domu...". Potem dal się słyszeć w eterze podniecony glos kapitana samolotu: -Uwaga, wieża kontrolna! Terroryści przystępują do zapalania lontu. Dają nam jeszcze ultimatum -trzydzieści minut. I wygląda na to, ze mówią poważnie. Uwaga, wieża kontrolna! Czy dobrze zrozumieliście? Ultimatum! Trzydzieści minut! -Zrozumiałem -odpowiedział Schultheiss. -Ale ja to muszę mieć na piśmie. Muszę być kryty wobec przełożonych. Niech pan powie tym ludziom, żeby na papierze firmowym Sabeny napisali mniej więcej tak: "My, niżej podpisani terroryści, zamieszkali tam a tam, oświadczamy niniejszym, ze stojącą w porcie lotniczym Lydda maszynę Sabeny postanowiliśmy, przy użyciu środków wybuchowych..." i tak dalej, i tak dalej. W trzech egzemplarzach: po hebrajsku, po arabsku i po flamandzku. Fotografie formatu paszportowego pożądane. Kapitan statku nic nie odpowiedział. Zglosil się natomiast Rafat i zażądał karetki Czerwonego Krzyża. .-U nas to się nazywa Czerwona Gwiazda Dawida –pouczył go Schultheiss. Rafat zignorował go: -Wóz ma podjechać do samolotu i mieć białą flagę -dokończył dysząc. -Jakiej wielkości? -Co to znaczy: "jakiej wielkości"? -Pytam, jakiej wielkości ma być ta flaga. -A gówno mnie to obchodzi, stary bałwanie! Mała, biała flaga! -Bo my mamy dwie flagi: jedna 78 na 45, a druga 75 na 30 centymetrów, ale ta druga jest właśnie w praniu. Gdyby ta pierwsza była dla pana za duża, to moglibyśmy posłać po mniejszą do Hajfy . Z krtani komendanta terrorystów dobył się tylko głuchy jęk: -Przyjeżdżajcie bez flagi. -Nie rozumiem. Kto ma przyjechać -ja czy karetka? Proszę, niech się pan zdecyduje. Ja muszę wiedzieć, co mam wpisać do protokółu. Halo? Halo? Przez dłuższą chwilę panowała cisza w eterze. Następnie porywacze zakomunikowali, ze gotowi są wymienić swoich zakładników na dwudziestu pięciu bojowników palestyńskich, pod warunkiem jednak, ze nie będą już zmuszeni do pertraktowania z Schultheissem. Schultheiss zaproponował powołanie komisji mieszanej. W skład komisji mieliby wejść: jeden akredytowany terrorysta ze strefy Gazy, jeden bezpartyjny urzędnik Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia Re: E.Kishon- JAK SIĘ TERRORYZUJE ... dokończenie IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:11 Schultheiss zaproponował powołanie komisji mieszanej. W skład komisji mieliby wejść: jeden akredytowany terrorysta ze strefy Gazy, jeden bezpartyjny urzędnik z Ministerstwa Sprawiedliwości oraz doktor Bar Bizua z Ministerstwa Komunikacji. Kapitan Rafat zapytał, czy może skorzystać z pomocy lekarskiej. Głos kapitana brzmiał głucho. Także jego zastępca, który teraz przejął mikrofon, zdradzał objawy rozstroju nerwowego. -Porywacze -oświadczył -gotowi są natychmiast odlecieć do innego kraju, gdy tylko maszyna zatankuje paliwo. -Zaraz połączę z naszym magazynem paliw -powiedziała Ilana. Obecni w wieży usłyszeli następujący dialog: CYWA (telefonistka w magazynie) Przykro mi, ale kierownik wyszedł. RAFAT Kiedy wraca? CYWA Skąd ja mogę wiedzieć? Jest chyba na obiedzie. RAFAT Otwieraj, dziewczyno, bo będzie nieszczęście. CYWA Ale klucz ma Mordche. RAFAT Liczę do trzech. Potem każę swoim ludziom wysadzić samolot w powietrze. Zaczynam: raz... dwa... SCHECHTER Halo, tu Schechter: Galilea-Import-Export.. Czym mogę panu służyć? RAFAT (zamierającym głosem) Tu... Czarny... ja bym chciał... Czarny Październik. ..my...byle nie tutaj ...byle nie z nim... W tym momencie inicjatywę przejął Schultheiss: -Kapitan Rafat? -zapytał- Wszystko w porządku. Cysterna zaraz podjedzie. Kiwnął głową w stronę ministra obrony narodowej. Minister kiwnął w stronę komendanta grupy bojowej. Resztę znacie Państwo z gazet, które jednak w ogólnym zamieszaniu zapomniały wspomnieć o jeszcze jednym ważnym drobiazgu: Po owocnym zakończeniu swej misji na lotnisku Ezechiel Schultheiss wrócił do szpitala, by kontynuować negocjacje z piekarzami. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon-SPRAWIEDLIWOŚCI DLA DOKTORA PARTZUFA! IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:18 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) SPRAWIEDLIWOŚCI DLA DOKTORA PARTZUFA! Nadejdzie jeszcze chwila, ze i ja powiem cos dobrego o Żydach, inaczej zdemaskuje mnie ktoś jako antysemitę. Mógłbym w końcu przytoczyć kilka doniosłych osiągnięć żydowskich jak choćby chrześcijaństwo, marksizm, psychoanaliza, teoria względności, szczepionka Salka czy tez kawa z macą. Mieszka w nas także duch sprawiedliwości. "Żyd zawsze szuka sprawiedliwości" - mówi stare hebrajskie przysłowie. Jak ta sprawiedliwość wygląda, kiedy ją wreszcie poszukujący znajdzie, to już całkiem inna sprawa. Zwłaszcza, gdy się chce czynić sprawiedliwość w miejscu tak niestosownym, jak na przykład autobus miejski w Tel Awiwie. Prawdę mówiąc, to historia samego Tel Awiwu tez jest trochę osobliwa. Przed pięćdziesięcioma laty siedziało sobie. dwóch Żydów na piaszczystym pustkowiu i wiodło spór. Jeden z nich. wyraził pogląd, ze tutaj przy życiu nie utrzyma się żadna ludzka istota, drugi natomiast dowodził, ze gdzie jest chęć, tam musi być i sposób. W końcu założyli się. I w ten sposób został założony Tel Awiw. Ale warunki były w samej rzeczy takie, ze przez dłuższy czas nikt nie chciał się przyłożyć do tego założenia. Tych, którzy mimo wszystko próbowali, piekielne gorąco rozpędziło wkrótce na cztery strony świata. Nawet owa garstka Żydów, która z niewyjaśnionych bliżej powodów zmuszona została do wybudowania tu paru nędznych baraków i prowadzenia jakichś wątpliwych geszeftów, rozpierzchła się przy pierwszej okazji. Tel Awiw powstał bez jakiegokolwiek planu, ale za to przy akompaniamencie niebywałego hałasu. Gdy liczył już półtora tysiąca mieszkańców, gwałt był tak wielki, ze pięć tysięcy z nich musiało wziąć nogi za pas. Skutki bezplanowej rozbudowy dają się we znaki coraz bardziej. Ulice zaprojektowane dla miasta dziesięciotysięcznego w żaden sposób nie mogą podołać wymogom ruchu w mieście pięćdziesięciotysięcznym. Najwięksi optymiści zwątpili już w przyszłość Tel Awiwu. Bo faktycznie: duszne, wcale nie piękne miasto, pozbawione jakichkolwiek terenów zieleni dla swych stu tysięcy mieszkańców, robi przygnębiające wrażenie. Jeśli zauważyć jeszcze, ze siec kanalizacyjna jest niedostateczna, wręcz szczątkowa, i po każdym deszczu zatapiane są cale dzielnice, to łatwo zrozumieć, dlaczego liczba mieszkańców nie może przekroczyć stu pięćdziesięciu tysięcy. Tel Awiw w ogóle, musimy to z przykrością stwierdzić, nie jest miastem pociągającym. Od ilu Żydów możemy wymagać, aby zamieszkali w tej kupie przeludnionych domów, w tych katastrofalnych pod względem higieny warunkach? No, od ilu? Od dwustu pięćdziesięciu tysięcy? Zgoda. Ale niech to już będzie absolutne maksimum. Ja nie jestem zawodowym malkontentem. Ale ja się tylko pytam: Dlaczego miasto mające czterysta tysięcy mieszkańców nie zdobyło się jeszcze na ogród zoologiczny, czemu nic nie robi dla swojej dziatwy? Dlaczego na przykład nie ma jakiejś przyzwoitej plaży! Dlaczego w okolicy nie uświadczysz kawałeczka zieleni, gdzie by można wyjeżdżać na weekend? Takich pytań nie wolno bagatelizować, zażalenia siedmiuset tysięcy Żydów to nie żadna bagatela! Ostatnia chwila, żeby się ojcowie miasta zaczęli o te rzeczy martwić. W przeciwnym razie za dwa, trzy lata Tel Awiw osiągnie milion mieszkańców... Ale wracajmy do naszych poszukiwaczy sprawiedliwości. Miejsce akcji: dowolny żydowski przystanek autobusowy Czas: obojętny Osoby: sami porządni obywatele DR PARTZUF (otwiera zamknięte już drzwi i wciska się do właśnie ruszającego autobusu) Już w porządku. Jedziemy. KIEROWCA (wyłącza motor) Ej, Panie! Wysiadaj pan! DR PARTZUF Dlaczego? KIEROWCA Ja nie jestem biuro informacji. Powiedz pan "idiota" albo cos podobnego i wysiadaj pan. DR PARTZUF Ja wcale tak nie myślę. Tu jest dużo miejsca. O, państwo się tylko trochę ścieśnią. No, da radę? (pcha się z całą silą na stłoczonych ludzi) STŁOCZENI LUDZIE Au! Chr! Br! (powstaje szczelina) NERWOWY PASAŻER Co jest z panem, panie kierowco? Jedz pan już! Jeden gość więcej, jeden mniej -nie gra żadnej roli. Jedziemy! STARSZA DAMA Całkiem słusznie. I to w dodatku taki szczupły mężczyzna. On w ogóle nie zajmuje miejsca. Jedzmy już w końcu. KIEROWCA Póki ten człowiek jest w wozie, nie ruszymy. Ja mam czas. DR PARTZUF Idiota! (chce wysiadać) PAN W CWIKIERZE (chwyta go za ramię) Poczekaj pan, poczekaj pan! Nie tak nerwowo. A pan, panie kierowco, niech pan przestanie z tymi swoimi dowcipami i pozwoli człowiekowi jechać. I nie rób pan z tego sprawy prestiżowej. No, daj pan gazu i jedziemy! KIEROWCA Ja nie wiem, do kogo pan mówisz. Ja mam czas. NERWOWY PASAŻER Bezczelność I to ma być socjalizm? Człowiek jedzie do pracy i nie chce się spóźnić. No, jedz pan już, kretynie! MANFRED TOSCANINI Przez takich jak ten kierowca upada nasza gospodarka. To jest jeden wielki skandal! STARSZA DAMA Pfuj! ZYD Z IRAKU Ben Gurion. Naturalnie. Ben Gurion. DR PARTZUF Ja wysiadam... CWIKIER Spokojnie, spokojnie, stary przyjacielu. My panu nie pozwolimy wysiąść. To już nie jest pańska prywatna sprawa. To dotyczy nas wszystkich. Niech pan nie będzie tchórzem. No, opieprz pan kierowcę i nie łam się pan. DR P ARTZUF Ja chciałbym wysiąść. GLOSY ZEWSZĄD Nie wysiadać...Mowy niema. ..My panu nie pozwolimy... To pańskie prawo, człowiecze... Co się pan lamie? Płaci pan podatki? ...Nie pozwolimy się tyranizować... Co dziś tobie, jutro mnie. .. NERWOWY PASAŻER (wychyla się przez okno, co jest surowo zabronione) Policja! Policja! Kierowca sortuje z niezmąconym spokojem bilon. POLICJANT (wciska się mozolnie do wozu) Wszyscy do tylu, wszyscy do tylu, proszę! Szczelina przy ścianie powiększa się. POLICJANT Proszę się nie pchać. Co się tu dzieje? NERWOWY PASAŻER Ten bezczelny łobuz, ten kierowca, nazwał tego pana idiotą i chciał zepchnąć ze stopnia. ..Ten pan musiał się bronić i musiał go uderzyć...I kierowca mu oddal... I to wszystko. .. POLICJANT Jeśli tak, to zabieram kierowcą na posterunek (wyciąga książkę raportow) Potrzebuję dwóch świadków do protokółu... Zimny powiew przeciąga przez autobus. Pasażerowie na myśl, że będą godzinami wysiadywać w poczekalniach i na korytarzach biur policyjnych, popadają w przerażenie. POLICJANT Pańskie nazwisko? NERWOWY PASAŻER Ja turist. Nie mówić po hebrajski. Amerikaner. Nie ponimaju pa ruski. POLICJANT To może pani? STARSZA DAMA Dobry pan sobie! A kto ugotuje kaszkę małemu Herszelkowi? Może pan? Ano właśnie! A poza tym ja nic nie widziałam. Zostawiłam okulary w domu. POLICJANT (do Żyda z Jemenu) Pan się nazywa? ŻYD Z JEMENU Ben Gurion. POLICJANT (macha ręką zrezygnowany, rozgląda się naokoło ) Dość tego! Jeśli nie będzie świadków, nie będę mógł wkroczyć... Hej, pan tam! Panika wybucha dokoła, wszyscy rzucają się do jedynego wyjścia z tej pułapki na myszy. Autobus przypomina kocioł czarownic. Brat walczy przeciw bratu, synowie sprzedają ojców. Tu i tam widać postaci przerażonych ludzi wyskakujących przez okna. POLICJANT (blokując wyjście własnym ciałem) Dość! Ten pan tam! Proszę natychmiast do mnie, obywatelu! Pańskie nazwisko? MANFRRED TOSCANINI Doktor Ezechiel Sauermilch, choroby wewnętrzne, bulwar Abdul Nasera 101, dwa razy dzwonić (ukrywa się pod ławką, podczas gdy policjant notuje). POLICJANT Potrzebuję jeszcze jednego świadka. ..(zalega śmiertelna cisza. Słychać sapanie astmatycznej muchy tłukącej się o szybę) NERWOWY PASAŻER Nie wiem, doprawdy nie wiem, co takiego można zarzucić temu kierowcy. Czy to jego wina, ze jakiś niezdyscyplinowany pasażer nie chciał opuścić przepełnionego autobusu? STARSZA DAMA Jestem tego samego zdania! Żydowski kierowca pracuje w najtrudniejszych warunkach, a tu przychodzi taki spekulant jakiś... MANFRED TOSCANINI (wystawiając głowę spod ławki). Przeciwko temu dzielnemu człowiekowi pracy nie wolno złego słowa powiedzieć. Te czasy już minęły! DR PARTZUF Tak... tak... oczywiście... No, nie... Ja Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon-SPRAWIEDLIWOŚCI DLA DOKTORA...dokończenie IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:21 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) SPRAWIEDLIWOŚCI DLA DOKTORA PARTZUFA! -dokończenie MANFRED TOSCANINI (wystawiając głowę spod ławki). Przeciwko temu dzielnemu człowiekowi pracy nie wolno złego słowa powiedzieć. Te czasy już minęły! DR PARTZUF Tak... tak... oczywiście... No, nie... Ja w ogóle nie chciałem... CWIKIER Zamilcz pan lepiej! Przed paroma minutami darł się pan na cale gardło, a teraz to „ja w ogóle nie chciałem". Wielki mi bohater! Następnym razem wysiadaj pan od razu, kiedy kierowca grzecznie pana prosi! MANFRED TOSCANINI Dlaczego my się z facetem cackamy? Wyrzucić go i możemy jechać. WIELE GŁOSÓW Tak jest... Racja... Panie sierżancie, wyrzuć pan tego tłustego łobuza... Kierowca swój chłop... Ben Gurion... Jedziemy, jedziemy! DR PARTZUF Ależ, proszę państwa... ja chciałem... POLICJANT (wyrzuca go z wozu) Ja pana nauczę, ja panu pokażę co to znaczy utrudniać komunikację miejską. Jazda, podnieś się pan! Pański dowód osobisty? KIEROWCA (zapuszcza motor) Dziękuję, stary .Dobrze to załatwiłeś. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon BEZ MUNDKA NIE DA RADY IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:24 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) BEZ MUNDKA NIE DA RADY Mamy niby rząd robotniczy.To nie znaczy wcale,ze robotnicy zawładnęli aparatem rządowym. Oni ograniczyli się tylko do opanowania poszczególnych dziedzin przemysłu, fabryk i pozostałych zakładów. bez wyjątku. Także teatrów. W Izraelu ostatni pomocnik przesuwacza kulis zarabia więcej niż pierwszy aktor charakterystyczny. Według poglądów naszych ekonomistów jest to wyraz wzajemnych stosunków między podażą a popytem: każdy chce być wielkim aktorem, nikt natomiast małym robotnikiem do przesuwania kulis. Nasze teatry pracują na zasadach spółdzielczych. Młody amant ma te same prawa co stary oświetlacz, tyle tylko, ze nic nie dostaje za godziny nadliczbowe - trzeba przecież składać jakieś ofiary na ołtarzu sztuki. A gdy aktorzy zbuntują się czasem przeciwko dyktaturze proletariatu, rewolta kończy się żałośnie jak monolog Hamleta lub tybetańskie powstanie przeciwko Chinom. I w ten sposób doszliśmy do Jardena Podmanickiego.Niestety,wtedy w kawiarni próbę ucieczki podjąłem zbyt późno. Najznakomitszy aktor charakterystyczny, Jarden Podmanicki, już mnie był dojrzał i ruszył w moją stronę z rozwartymi ramionami. -Niech pan siada -powiedział. -Napije się pan czegoś? Wyglądał na niezwykle zatroskanego: głębokie, sine podkowy pod oczami, mnóstwo zmarszczek na szerokiej słowiańskiej twarzy . A przecież nie zanosiło się w najbliższym czasie na żadną premierę. -Nie robi pan wrażenia kogoś, kto się dobrze czuje -powiedziałem. -Nie chciałbym przeszkadzać. -Niech pan siada i niech pan pije. Jeśli mi pan przyrzeknie, ze nic pan o tym nie napisze, opowiem panu coś. -Niestety, przyrzec opublikowania nie mogę. -Mundek. -Co proszę? -Mundek. Ten, który mnie zamorduje. -Kto to jest Mundek? -Pan nie wie, kto to jest Mundek?! Gdzie pan żyje, człowieku? Mundek to jest najstarszy robotnik do przesuwania kulis w naszym teatrze. I jeżeli ja wkrótce wykorkuję, to świat powinien jego i tylko jego uczynić odpowiedzialnym za moją śmierć. -Co pan sądzi o ostatniej mowie Chruszczowa? -Wspaniały chłop, tryskający energią i kompletnie bezzębny. Pojęcia nie mam, jak znalazł się w tym teatrze. On sam twierdzi, ze go założył. Niech mnie pan ile nie zrozumie. Ja nie jestem reakcjonistą. Wręcz przeciwnie -klasa robotnicza ma we mnie wypróbowanego przyjaciela. Ale kiedy myślę o Mundku, zaczynam tęsknic do tych pięknych czasów feudalnych. Cały świat leży u mych stóp - wie pan przecież -frenetyczny aplauz, gdzie tylko się pokażą - a ten Mundek traktuje mnie jak jakiego statystę. Posłuchaj pan - taki tylko przykład: na ostatnim przedstawieniu "Ryszarda II" rozpoczynam swój słynny monolog w piątym akcie, mówię nieśmiertelne wersy Szekspira tak, jak tylko ja to potrafię mówić: "Już zrozumiałem, ze ten świat porównać można do więzienia" -publiczność zawisła na moich wargach, aż tu nagle koło mnie, w śmiertelnej ciszy, za kulisą ten gnój Mundek zaczyna potężnie wysmarkiwać nos. A potem odzywa się do swoich kolesiów: "Kinder, efszer mir wellen szpilen a bissele kurten?" Żargonem jidysz to powiedział, bo innego języka on w ogóle nie zna. I powiedział to głośno, ze słychać go było w ostatnim rzędzie parteru. I pomyśl pan -ja, Jarden Podmanicki, we współczesnym świecie najznakomitszy chyba aktor szekspirowski, mówię monolog Ryszarda i co widzę za kulisami? Pana Mundka i jego kumpli rżnących w karty, jakby świat do nich należał. Ja się pana pytam: co by pan zrobił na moim miejscu? -Poprosiłbym go, żeby przestał. -Niech pan nie będzie śmieszny. Czasami to potrafi pan cos powiedzieć jak jaki kretyn albo krytyk. Czy pan wierzy, ze tym ludziom w ogóle można przemówić do rozsądku? Weźmy na przykład inny numer z Mundkiem. Co wieczór przynosi pół kilo sera, bochenek chleba i dwie ogromne rzepy. Ja tu mam uwodzić księżniczkę, mam paść na kolana, wręczyć jej klucz do mojej kryjówki i ledwie tylko przyklęknąłem, mój Mundek odgryza kawał tej rzepy z takim trzaskiem, co ja mówię z trzaskiem -z hukiem, jakby ktoś rozłupał belkę. A o zapachu lepiej nie wspominać. Ileż to razy błagałem go: "Mundek, zaklinam pana, żryj pan tę swoją rzepę później, albo wcześniej, w każdym razie nie podczas mojej sceny miłosnej". A co na to Mundek? Jest mu przykro, powiedział, ale ma zwyczaj posilać się wieczorem dokładnie o dziewiątej, a jeśli mi to nie odpowiada, to niech przesunę swoją scenę miłosną. "Mundek -mówię. - Czyżby pan uważał swoją rzepę za ważniejszą od mojej sceny miłosnej?" A Mundek na to prosto i otwarcie: "Tak". I to wszystko... Albo sposób, w jaki on chodzi za sceną. Słoń, powiadam panu - słoń! Deski trzeszczą, kulisy się chwieją, kable się kołyszą. Któregoś dnia nie wytrzymałem. "Przestań się pan wreszcie kręcić w czasie przedstawienia!" -warknąłem. Na to Mundek ośmielił się odrzec, ze ja tu nie mam mu nic do rozkazywania. Tego już było za wiele. Wpadłem w szal: "Robaku! Zero! Kompletne zero! Kto tu jest gwiazdą -pan czy ja?!" Mundek wzruszył ramionami. "Ile pan zarabia?" -zapytał. "Sto czterdzieści pięć bez potrąceń" - powiedziałem, bo wstydziłem się podać prawdziwą sumę. "No i widzisz pan - powiedział Mundek -A ja mam trzysta dwadzieścia pięć bez nadliczbowych. Nu?" On jest teraz absolutnym dyktatorem. Cala władza koncentruje się w jego ręku. Gdy facet od kurtyny jest na urlopie, kto go zastępuje? Mundek. I co się dzieje? Ledwie zacząłem swój słynny monolog w piątym akcie, ledwie zacząłem recytować nieśmiertelne szekspirowskie wersy, jeszcze nie skończyłem "już zrozumiałem, ze ten świat", gdy nagle kurtyna zjeżdża w dół. Lekarz teatralny udzielił mi pierwszej pomocy, otworzyłem oczy i rzuciłem się na Mundka: "Jak pan mógł to zrobić, szumowino!? Jak pan śmiał przerwać mi mój monolog?" I podniosłem pięść. "Tylko bez nerw -powiedział Mundek. -Tak czy inaczej sztuka jest za długa, poza tym zaczęliśmy z opóźnieniem, a pan, panie Podmanicki, był tak żałosny, ze już nie dało się pana dłużej słuchać. Wierz mi pan: to był najwyższy czas, żeby spuścić kurtynę". Mogłem tylko jęknąć: "Człowiecze, tę sztukę napisał Szekspir!" Mundek wzruszył ramionami: "Dla mnie to mógł ją napisać nawet Ben Gurion. Ja jestem w teatrze od trzydziestu siedmiu lat i jak panu Mundek mówi, ze sztuka jest za długa, to jest za długa". To były dni, gdy poważnie myślałem o samobójstwie. I wie pan, jak się urządziłem? -Weronal? -Nie. Poszedłem do Sulzbergera, do jego gabinetu dyrektorskiego. "Sulzberger - powiedziałem spokojnie. -Pan wie, ze ja nie jestem przewrażliwiony, ale jeżeli tak dalej pójdzie, to pańska scena będzie musiała zrezygnować z Jardena Podmanickiego". I powiedziałem mu wszystko. Wszystko. I to, ze w przerwach Mundek siaduje na moim tronie i nieraz celowo zostawia tam swoją żydowską gazetę. Raz nawet wsadził do mojego kołpaka królewskiego żarzący się niedopałek papierosa. Publiczność tarzała się ze śmiechu, bo jeszcze nigdy nie widziała króla z dymiącą koroną. Wtedy spróbowałem z Mundkiem po dobroci. "Pan przecież zdaje sobie sprawę z tego, kto to jest król -powiedziałem. -Jak więc pan mógł mnie, królowi, cos takiego zrobić? Pomyśl pan -jestem królem, a z korony mi się kopci". "Że kto pan jesteś? Król? -powiedzial Mundek. -Pan nie jesteś żaden król. Pan jesteś stary szmirus, Jarden Podmanicki. Król nie odgrywa teatru". Od trzydziestu siedmiu lat robi ten idiota w tym interesie i ciągle jeszcze nie ma pojęcia, o co na scenie chodzi. To wszystko powiedziałem Sulzbergerowi. To i jeszcze inne rzeczy. A na koniec powiedziałem: "Sulzberger - albo ja, albo Mundek. Niech się pan zdecyduje". Sulzberger usiłował mnie uspokoić, że nie jest tak źle, że to minie, ze Mundek nie jest wieczny -ale ja byłem twardy. Tak twardy, ze Sulzbergerowi nie pozostało nic innego, jak tylko mnie zwolnić. I zwolnił mnie. Co pan na to powie? On zwolnił Jardena Podmanickiego. Rozumie pan? -Rozumiem. On pana zwolnił. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia Re: E.Kishon BEZ MUNDKA NIE DA RADY-dokończenie IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:26 -Rozumiem. On pana zwolnił. -Pan chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, co to znaczy! Powiadam jeszcze do Sulzbergera: "A więc Mundek jest panu milszy niż Podmanicki?" A Sulzberger mi na to, ze nic podobnego. "Ale jego zwolnić nie mogę, bo zaraz mi zastrajkuje cały personel techniczny i nie będzie przedstawienia. A poza tym według umowy zbiorowej musiałbym mu wypłacić trzydzieści pięć tysięcy funtów tytułem odprawy .Skąd ja je wezmę?" Muszę przyznać, ze z tym to on miał trochę racji. My, aktorzy, pozostajemy na posterunku czy nam się płaci, czy nie. Ale niech pan tylko każe Mundkowi poczekać na zapłatę za nadgodziny dłużej niż dziesięć minut! Mundek jest wszystkim, Podmanicki niczym... Najznakomitszy aktor charakterystyczny jakby zapadł się w sobie -pustym wzrokiem patrzył gdzieś w dal. Z kretesem przegrany człowiek. Aż mi się go żal zrobiło. -Jardenie Podmanicki -spróbowałem go pocieszyć. -Pan jest tytanem współczesnego teatru. Pan jest za wielkim człowiekiem, aby taki karzeł jak Mundek mógł panu zaszkodzić. Niech pan go wymaże ze swojej pamięci. Niech pan o nim przestanie myśleć. .. -Gdybyż to było takie proste! -westchnął Podmanicki. -Bo co się choćby wczoraj wieczorem wydarzyło -jak pan myśli? Mundek miał zwolnienie lekarskie, pierwszy raz w życiu. Mundka nie było. Nie było tupania, nie było smarkania. Żadnej rzepy! W ogóle niczego. ... Było tak przerażająco spokojnie za sceną, ze się zdenerwowałem. I z tego zdenerwowania trzy razy się sypnąłem. ..Bez Mundka nie da rady. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon PROBLEMY TAKTYCZNE IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:29 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) PROBLEMY TAKTYCZNE Teza Darwina o przezywaniu najsilniejszych jednostek nigdzie się nie potwierdza tak wyraźnie, jak w teatrze. Szczególnie w walkach o rolę. Natarcie rozpoczyna się nie później niż w dwie godziny po przyjęciu nowej sztuki do repertuaru. Starego, ostrzelanego w bojach aktora poznaje się po tym, ze trzymając w ręce egzemplarz nowej sztuki podkreśla na czerwono wszystkie linijki swej roli, po czym z niezłomnym uporem rachmistrza biura statystycznego zlicza je do kupy. Jeśli wynik sumowania go nie zadawala, porusza niebo i ziemię, by się tej parszywej roli pozbyć. Jest to jakiś szczególny rodzaj walki wyzwoleńczej . Rozstrzygająca bitwa rozgrywa się jednak na scenie. Próby są tylko niewinnymi wprawkami. Tu i ówdzie usiłuje się wywalczyć korzystniejsze ustawienie, gdzieniegdzie przedłużyć pauzę, tam znów odsłonić widok na siebie albo wprowadzić efektowną poprawkę tek- stu -w żadnym jednak wypadku nie zdradzając partnerom do czego to wszystko zmierza. To się okaże dopiero na premierze. Dokładnie w tym zapierającym dech momencie, gdy bohater chwyta się za serce i pada na podłogę, by z wszelkimi niuansami odegrać wstrząsającą scenę śmierci, dopiero wtedy, dokładnie w tej dziesiątej części sekundy, opiera się główna bohaterka, niby przypadkiem, o czerwony piedestał w głębi sceny i odchyliwszy z lekka spódnicę zaczyna poprawiać swoje czarne, siatkowe pończochy. Teraz już może sobie chłopina umierać w najbardziej kunsztowny sposób -nikt na niego nawet nie spojrzy. Jeśli ma się instynktowne wyczucie czasu, można nawet zniweczyć partnerowi efekty każdego monologu. Dyskretne zakasłanie we właściwym momencie wystarczy, by najbardziej nawet przejrzystą scenę uczynić dla widza niezrozumiałą. Rutyniarze z upodobaniem uprawiają tak zwaną grę zwrotnicową. Podstawą tej taktyki jest spostrzeżenie, ze aktor w głębi sceny stoi zawsze twarzą do widowni, jego partner natomiast z konieczności musi stać tyłem i świecić w stronę widzów łysiną. I stąd się właśnie bierze to, ze w czasie dialogu aktorzy systematycznie posuwają się w głąb sceny, póki jeden z nich nie oprze się o ścianę. Na ogół tego rodzaju chwyty uchodzą za godziwe. „I nie tylko takie. Nie ma na przykład wieczoru, by aktorzy nie zakładali się, czy gdy madame Kiszyniowska przystąpi do swej wielkiej sceny wyznań miłosnych, czy i tym razem jej partner, Saul Finkelstajn, zacznie starannie czyścić swe okulary, czy nie. Do wypróbowanych manewrów odwracania uwagi od konkurenta należy poprawianie fryzury i odpędzanie wyimaginowanej muchy. Równie ulubionym sposobem jest "parawanowanie" partnera, do czego nadają się szczególnie role postaci tęższych, jak Falstaff lub Gargantua. Walentyna Gurewicz, dama wielce okazalej tuszy, tak długo przysłaniała chuderlawego Szymona Gurewicza, aż się musiał zdecydować na małżeństwo z nią. Na tej wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. „Wojna jest przedłużeniem próby generalnej, lecz prowadzonym innymi środkami" -jak powiedział już dawno wielki strateg Clausewitz, gdy zdarzyło mu się kiedyś stanąć na scenie samemu, bez partnerów, i wymówić wreszcie swoje zdanie do końca... Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon- EXITUS IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:30 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) EXITUS Żaden z aktorów mego musicalu -chodzi tam o historię Tarzana, człowieka-małpy, który przegrywa swój majątek w karty, ale słonie odnoszą mu go z powrotem - żaden więc z moich aktorów nie różni się od swych kolegów, jeśli chodzi o wymagania co do solówek. W pojęciu każdego prawdziwego aktora scena jest niczym innym, jak tylko pseudorealistycznym pudłem, w którym środkami metafizycznymi osiąga się sukcesy, jeśli się pamięta, że należy jak najwięcej przebywać na scenie i możliwie jak najwięcej mówić. Niestety, pisarze dramatyczni mają skłonność do wikłania w akcję nadmiernej liczby postaci oraz do rozdzielania tekstu. -zazwyczaj bez wyraźnego powodu - między różne osoby. W rezultacie żaden z aktorów nie ma możliwości potwierdzenia swego kunsztu. Ponadto większość sztuk napisana jest według przestarzałych recept kompozycyjnych, które wymagają, by aktor od czasu do czasu schodził. Cóż biedakowi w takich okolicznościach pozostaje? Nic innego mu nie pozostaje, jak tylko schodzić. Słowom "schodzić" lub "zejście" nie należy przypisywać jakichś makabrycznych treści. Nie chodzi tu o tak zwane zejście letalne, czyli śmiertelne, znane w medycynie pod nazwą "exitus". Słowem tym określa się w teatrze ten zapierający dech moment, gdy aktor ma na , dłuższą lub krótszą chwilę zniknąć ze sceny, a publiczność już czuje tę zbliżającą się -jakże dotkliwą! -pustkę, której kres położy dopiero ponowne wejście ulubieńca, nagrodzone hucznymi oklaskami wielbicieli. Dobre zejście wywołuje u dobrej publiczności dwie, niekiedy nawet trzy salwy oklasków zejściowych. Oczywiście nie w jakieś marne wtorki, lecz w niedziele, kiedy to aplauz bywa nawet gęsto przeplatanymi okrzykami "brawo!". Prawa zejścia są twarde i okrutne. O tym, czy widownia wybuchnie spontanicznym huraganem oklasków, decydują nie dające się zdefiniować okoliczności tego brzemiennego skutkami momentu, gdy aktor już jest jedną nogą za kulisami. Co to za okoliczności - trudno powiedzieć, a wszelkie planowanie i kalkulowanie jest tu tak samo bezsensowne jak w ruletce. Weźmy na przykład Jardena Podmanickiego. Według powszechnej, zgodnej opinii aktor ten w scenie śmierci tyrana przerasta sam siebie. Podczas tych krótkich, lecz głęboko wstrząsających chwil, gdy sam wzywa swego ducha w zaświaty, nie słyszy się najmniejszego szmeru, najlżejszego kaszlnięcia, najdrobniejszego skrzypnięcia krzesłem. Widownia boi się uronić choćby nawet jedno słowo aktora i prowadzi go wzrokiem, gdy z godnością zbliża się do rampy i kamienieje. Za nim zapada czarna kotara, z góry chwytają go trzy reflektory .A on trwa. Elektryk Mundek powoli blenduje światło, dostojna postać Podmanickiego zwolna wsiąka w mrok. Aplauz wisi w powietrzu -jeszcze widać kontur twarzy, jeszcze jakiś cień tragicznego uśmiechu -kurtyna spada... I co? I nic. Żadnych braw. Dlaczego? Nikt nie potrafi tego wytłumaczyć. Podmanicki twierdzi, ze mógłby w czasie ściemniania jednym jedynym słówkiem wywołać huragan oklasków. Ale dyrektor i reżyser zabronili mu dodawać choćby słówko do zatwierdzonego tekstu roli. I dlatego Podmanicki zapada w mrok, a braw nie ma. Taki na przykład Mordche Szulewicz! Wystarczy, żeby powiedział tylko słowo „meszuge", a publiczność wpada w szal. Każdy wie, ze Szulewicz to żaden aktor -to nieszczęście dla zespołu i katastrofa dla roli. Ale w trzecim akcie, w scenie starcia z Kardynałem, ma swoją godzinę wielkości trwającą dobre dwie minuty. Guterman robi z Kardynała prawdziwe monstrum -widzowie od pierwszego spojrzenia czują doń antypatię, a już w scenie inkwizycyjnej to go wprost nienawidzą. I wtedy właśnie, zanim zbiry odprowadzą Szulewicza do izby tortur, Kardynał go pyta: -Może teraz cos wreszcie powiesz, ty parszywy psie? Szulewicz potrząsa głową. -Ty chyba straciłeś rozum, człowiecze! -perswaduje Kardynał więźniowi. Na to Szulewicz podnosi nad głowę skute łańcuchami dłonie i po kilku pełnych napięcia sekundach odpowiada dumnie: -Ekscelencja sam jest meszuge! (Schodzi ze sceny). I to jest zejście! Aplauz nie ma końca. Nawet przodujący krytyk teatralny, I. Konstetter, poddał się .ogólnemu entuzjazmowi: "Mordechaj Szulewicz -napisał w recenzji -z początku był w roli Mucjusza jak skrępowany, później wszakże rozkręcił się i w końcu osiągnął zdumiewające efekty". Tak, tak. Jedno małe słówko może sprawić cud. Oczywiście także szczęście gra pewną rolę. Autorowi natomiast nie zależy wcale na sukcesie aktorskim -jego interesuje tylko powodzenie sztuki. Ściślej -samego, żałosnego zazwyczaj, tekstu. Jeszcze gorzej zachowuje się reżyser ten wręcz sabotuje zejścia (a więc i aplauzy zejściowe), kierując się rzekomo "troską o niezakłócanie toku akcji i rytmu wydarzeń". Z całą powagą mówi o tym rytmie, nie wstydzi się występować z czymś tak niskim, dyktowanym przez najzwyklejszą zawiść. A my tak jego zapytajmy, co on robi, gdy przerywa próbę i ryczy: -Nie kłaniać się, do jasnej! Ile razy mam powtarzać, żeby się pani nie krygowała?! Ma pani zejść zwyczajnie, bez tych wszystkich swoich zagrań! Madame Kiszyniowska próbuje upierać się przy swoim: -Wybaczy pan -szepcze tym swoim docierającym wszędzie głosem -ale gram biedną, skromną służącą: muszę mieć respekt dla swojej pani i muszę to jej okazywać. -Nieprawda! Wcale tego pani nie musi! Jest pani głupią gęsią z zapadłej wiochy i nie ma pani pojęcia o takich rokokowych reweransach! Proszę, jedziemy dalej ! Odtąd madame Kiszyniowska, doświadczona przecież i zdyscyplinowana aktorka, nie pozwala sobie w czasie prób na żadne gierki. Dopiero na premierze robi przed zejściem ten swój ukłon: głęboki, pełen szacunku rewerans...i żadnych braw! Skłania ją to do zastosowania na następnym przedstawieniu dodatkowej sztuczki: pochyla się przed swoją panią i przejmująco szepcze: -Kobiety takie jak pani są winne, ze w kraju szaleje inflacja. -I gdy łkając oddala się za kulisy, wybucha wreszcie upragniona burza oklasków. Co z tego, ze autor dostaje ataku szalu i składa zażalenie na niesłychany wybryk aktorki! Skarga zostaje przez kolektyw oddalona: madame Kiszyniowska jest nie tylko aktorką, jest także człowiekiem. Poza tym jest zasłużonym, długoletnim członkiem kolektywu i ma niezaprzeczalne prawo do współdecydowania o sztuce. Problem zejścia jest zatem kwestią inicjatywy i zarazem intuicji. Aktor musi sam baczyć, by mimo obojętności autora i wrogości reżysera urządzić sobie efektowne zejście. Ma do dyspozycji gesty i miny, a w razie konieczności także improwizacje słowne. Oto kilka wzorów: Schodzący aktor zamyka drzwi bardzo cicho i bardzo powoli. Ledwie wyszedł, pada za kulisami głośny strzał rewolwerowy. Albo: schodzący aktor tuz przed drzwiami staje, odwraca się, jakby chciał powiedzieć cos bardzo ważnego i trwa chwilę w tej pozie. W końcu jednak macha z rezygnacją ręką i dopiero wtedy schodzi. Albo inny wariant: sytuacja jak poprzedni ale zamiast machnięcia ręką - sataniczny uśmiech. Gdy chodzi o aktorkę, to dobrze jest, jeśli nagle wyrwą się jej z piersi słowa: -Jeszcze tylko jedno chciałabym ci powiedzieć, Robercie. (Pauza). Jestem w trzecim miesiącu. Przy wchodzeniu na szafot wskazane jest wydanie rozdzierającego okrzyku: - Ojcze!!! (Ofiara spostrzega nagle, ze ma być powieszona lub ścięta przez własnego ojca). Listę sposobów i chwytów można ciągnąc bez końca. W każdym jednak wypadku o sukcesie lub niepowodzeniu decydują ułamki sekund. Prawdziwy rutyniarz potrafi wywołać burzę oklasków zwykłym potknięciem się lub zakasłaniem. Ale najpewniejszą metodą jest rozlokowanie na parterze paru krewnych i przyjaciół. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon- KOMANDO DUCHÓW IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:31 Ephraim Kishon (tłum.Stanisław Lewański) KOMANDO DUCHÓW Zdarzyło się to podczas kręcenia filmu "Gdzie orły szukają żon". Film ten był jednym z najambitniejszych przedsięwzięć kinematografii Państwa Izrael. Autorem scenariusza i reżyserem byłem ja. Kapitał -zagraniczny, a ściślej mówiąc - subwencja rządowa. Akcja oparta na prawdziwych wydarzeniach przeze mnie samego wymyślonych: mały oddział izraelski wysadza bazę rakietową w Tangerze i bez strat wraca do atelier. Co zresztą wcale nie było takie proste, ponieważ aktorzy musieli przejść przez Egipt, Libię, Algierię i z powrotem. Płaciłem im za to ciężkie pieniądze. Pierwsze sceny poszły dość gładko. Dowódca grupy -Jarden Podmanicki w roli zażartego bojownika Griszki -zebrał swoich ludzi i trzy dni i trzy noce prowadził ich przez piaski Sahary, którą zastępczo grał kawałek pustyni Negew należący do kibucu Ejn-Zachar. Po trzech dniach zjawił się przed moim barakiem i rzekł: -Jutro muszę być w Tel Awiwie. -Oszalał pan? Jutro wpada pan w nieprzyjacielski potrzask, wie pan przecież. -Przykro mi, ale sekretarka teatru specjalnie dzwoniła: jutro rano rozpoczynamy próby "Hamleta". Ja gram ducha ojca. To będzie rola mojego życia. -Chce więc pan zerwać kontrakt? ! -Nie „chcę", tylko muszę. Jestem członkiem kolektywu. Jak tylko będę mógł, zaraz wracam. Trzymajcie się, cześć. Wziął kurs na północ i odszedł. Postanowiłem kręcić nadal według planu. Tyle tylko, ze do dialogu wprowadziłem kilka zdań, które miały wyjaśnić nagle zniknięcie komendanta. Ta wyjaśniająca rozmowa odbyła się między sierżantem Trippolim a radiotelegrafistą: TELEGRAFISTA Tanger już blisko... Ale Griszka? Gdzie on się podział? TRIPPOLI (ze znaczącym uśmiechem) Kiedy będzie trzeba, na pewno się zjawi. Spokojna głowa! Niestety -nie zjawił się. W nocy natomiast zadzwonił do mnie, żeby mi przekazać nowe informacje: kolektyw zlecił u dodatkową rolę, mianowicie ducha dziadka Hamleta. Tekst ma napisać sobie Podmanicki sam. Potrwa to jakiś tydzień. -Podmanicki -powiedziałem. -Jest pan zwolniony. Chciał jeszcze wiedzieć, ile mu potrącą, ale nie pozwoliłem się wciągnąć w żadną dyskusję i odłożyłem słuchawkę Sytuacja, nawet jak na stosunki izraelskie, była trudna. Według scenariusza cala jednostka miała wrócić do bazy komplecie. Ale kto mógł w czasie pisania przewidzieć te hamletowskie powikłania! Było tylko jedno wyjście: Griszka musi umrzeć. Aby dać jego śmierci jakąś artystyczną oprawą, zażądałem od kierownika produkcji dostarczenia sępa ścierwnika, który będzie krążył w powietrzu i w odpowiednim momencie runie na zwłoki Podmanickiego. Wiadomość o śmierci dowódcy została przekazana publiczności przez sierżanta Trippoli w krótkich, męskich słowach: -Zabili Griszkę... Drogo mi za to zapłacą! -powiedział i podniósł prawicę jak do przysięgi. Oddział ruszył w dalszą drogę pilotowany przez córkę szlachetnego szejka Beduinów, Cypi Wajnsztajn. Zakochana pierwotnie w Griszce, przeniosła teraz swoje uczucia na sierżanta. Zespół mozolnie przemierzał Saharę. Wreszcie zmęczony, ale pełen bojowego ducha dotarł do kibucu, gdy zza grzbietu piaskowej wydmy wyłonił się Griszka krzycząc donośnie: -Wszystko odłożone na później! Reżyser ma grypę. Jestem wolny do wtorku! -Ma pan pecha, Podmanicki -stwierdziłem chłodno. -Od wczoraj pan nie żyje. A padlinożerca jest już w drodze. Przyszło mi jednak na myśl, ze Podmanicki wziął za udział w filmie kupę pieniędzy; byłoby wprost marnotrawstwem nie wykorzystać go w pełni. Wiadomość o śmierci Griszki została już wprawdzie nakręcona, ale mógłby w końcu Podmanicki także dla nas odegrać rolę ducha. Takiego unoszącego się nad głowami swoich ziemskich towarzyszy broni. A w nocy mógłby duch Griszki wskazywać na przykład oddziałowi właściwą drogę przez manowce pustyni. Ponadto zjawił się Podmanicki w samą porę, bo Trippoli, który wyjechał tymczasem do Ejlatu, jeszcze nie powrócił. Ten przez wszystkich reżyserów rozrywany aktor pracował zazwyczaj w trzech filmach jednocześnie. W naszym konkretnym wypadku rozpoczynał swoje czynności tuz przed północą w Galilei; o świcie pojawiał się u nas, kręcił do południa, a potem odwoził go do Ejlatu dżip amerykańskiej telewizji. Tam występował przed kamerami mniej więcej do północy. Dziś w drodze z Galilei do nas przepadł i wszelki słuch o nim zaginął. Albo gdzieś zasnął, albo został uprowadzony przez Beduinów- trudno było cos powiedzieć. Tak czy inaczej, musieliśmy kręcić bez niego. Ustne wyjaśnienie sytuacji powierzyłem jednemu z bojowników, pastuchowi wypożyczonemu nam przez zarząd kibucu: -Ludzie -powiedział stłumionym głosem, a kamera ujmowała go w bliskim planie: - Ludzie! Trippoli padł... -Osłaniał nasze tyły -dodał (też w zbliżeniu) drugi bojownik. -Był sam. Walczył do ostatniego naboju. Teraz dopiero spostrzegłem, ze nie mam już w oddziale ani jednego renomowanego aktora. Ale i z tym trzeba sobie jakoś poradzić. Następna scena wypadła świetnie. Zza wydm zabiegła drogę błąkającemu się oddziałowi Cypi Wajnsztajn: -Jestem po waszej stronie i obejmuję dowództwo! -rzuciła zdecydowanym żołnierskim tonem. Problem dowództwa został więc rozwiązany, ale pozostała jeszcze sprawa ojca Cypi, szlachetnego szejka Beduinów. Bez wahania kazałem i jemu wyłonić się zza wydmy: -Kapitan Lolik Tow z izraelskiego kontrwywiadu -przedstawił się i zdjął arabski burnus. -Za mną! A wszystkiemu winien był Trippoli, który prawdopodobnie chrapał na jakiejś stacji benzynowej . Szeregi zostały więc uzupełnione, a na ich czele maszerował nowy komendant. Pustynne słonce palilo jednak okrutnie, wieczorem więc okazało się, ze kapitan dostał udaru. -W filmie -zadecydowałem -nie będzie to żaden udar, lecz malaria. Dwaj żołnierze podniosą komendanta na noszach. Pasterz kibucowy i radiotelegrafista przyjęli na siebie te wyczerpujące obowiązki. Wieczorem oświadczyli mi, ze nie mają zamiar dłużej harować. Kontrwywiadowca jest, ich zdaniem , za ciężki a ponadto bez ustanku się obżera. Cóż miałem zrobić? Lolika także dosięgła zdradziecka kula, dum-dum wystrzelona z zasadzki. Córka emerytowanego szejka rzuciła się na zwłoki ojca i łkała rozdzierająco. Scena ta została jednak przerwana przez krzyki nadbiegającego ajenta teatralnego: -Pani Wajnsztajn! Gdzie się pani podziewa, panno Wajnsztajn? Mamy dla pani rolę! Czekamy na panią! Prędko, prędko! Jak mi wyjaśniono, Cypi Wajnsztajn zaangażowała się równocześniesnie do ludowego zespołu pieśni i tańca Żydów z Jemenu w Hajfie. Także ona -mówił mi to jakiś glos wewnętrzny -nie pojawi się już na naszym planie. Folklor zwycięży. Natychmiast wysłałem dziewczynę w zaświaty przy pomocy śmiertelnego upadku ze skały. Zważywszy , ze sceny tej nie było już z kim kręcić, przeniosłem kamerę do wnętrza namiotu, gdzie tez wkrótce siedzący w nim żołnierze usłyszeli rozdzierający krzyk kobiecy. W chwilę potem wszedł do namiotu pastuch i ze zwieszoną głową wykrztusił z siebie tragiczny meldunek: -Zapędziła się za daleko... ale nie cierpiała długo... jej ostatnie słowo brzmiało -Tanger... W tym momencie telegrafista odważył się wyrwać z uwagą, którą odczułem jako wręcz bezczelną. Oświadczył mianowicie, ze Tanger leży w jednym z nielicznych w tej części świata krajów, które nie są z nami w stanie wojny. I z tego choćby względu byłoby wskazane całą akcję komandosów po prostu odwołać. Chłodnym spojrzeniem przywołałem do porządku tę nędzną kreaturę żałując, ze przyznałem telegrafiście wręcz zawrotną, a jak się okazuje niezasłużoną gażę. Pannie Cypi wyprawiłem piękny pogrzeb. Pogrzeby w ogóle wypadają w filmach bardzo korzystnie. Kręci się je bez udziału nieboszczyka. Duch Griszki miał na pogrzebie Cypi wzruszającą mowę według tekstu, który napisałem na poczekaniu. Po ceremonii Griszka odciągnął mnie na bok. -Przemyślałem jeszcze raz całą swoją rolę -oświadczył. - Moja śmierć mnie wcale nie zadawala. Bo kto lu Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia Re: E.Kishon- KOMANDO DUCHÓW dokończenie IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:37 Ephraim Kishon (tłum.Stanisław Lewański) KOMANDO DUCHÓW-dokończenie -Przemyślałem jeszcze raz całą swoją rolę -oświadczył. - Moja śmierć mnie wcale nie zadawala. Bo kto lubi umierać tak jakby ukradkiem? Z dramatycznego i malarskiego punktu widzenia byłoby lepiej, gdyby mnie pan pogrzebał w piasku pustyni. Cos tak niby drugiego Mojżesza, któremu nie dane było. .. -A dlaczego? -przerwałem, cos już podejrzewać. -Mój syn, powiem panu szczerze, ma jutro otrzymać świadectwo ukończenia przedszkola, a ja przyrzekłem mu, ze będę na tej uroczystości. Niech mi pan pozwoli umrzeć zwyczajnie i ostatecznie dziś wieczorem. Do końca życia będę panu wdzięczny. -Czy mógłby mi pan chociaż powiedzieć -wycedziłem -kto zdobędzie ten cholerny Tanger, jeśli wszystkich powybijam? -Dziecko -rzekł wcale nie zbity z tropu Podmanicki -dziecko nauczyło się już na tę okazję wierszyka. -A idź pan do diabla! Wymyśliłem specjalną minę, która rozerwała ducha Griszki na strzępy. Po odejściu Podmanickiego usiadłem, by gruntownie przemyśleć sytuację. Uważnie rozglądałem się wokoło. W pewnym momencie wzrok mój padł na telegrafistę, zaangażowanego na pięć dni. Musiał to być wzrok nie wróżący niczego dobrego, bo telegrafista zbladł i drżąc schował się za żelazną beczkę w kącie namiotu. Zbliżyłem się do niego powoli. -Nie! -wyszeptał zbielałymi ustami. -Co to, to nie. Tego mi pan nie zrobi... zostały jeszcze według umowy dwa dni... Jestem młody... Chcę żyć Nie!!! -glos przeszedł mu w nieartykułowany skowyt. Skazałem go na śmierć następnego dnia. Zginął z pragnienia pośród piachów pustyni. Straszna śmierć. Ale kto z nami walczy, ten nie zasługuje na litość. Teraz pozostał mi tylko pastuch. -Tanger! -wykrzyknął podczas gdy kamera panoramowała dach i kibucową wieżę ciśnień. -Tanger!!! -i ostrym, bojowym głosem sam sobie wydal komendę: -Za mną!!! W tym momencie, tuz przed zdobyciem bazy rakietowej, brutal- nie wkroczył zarząd kibucu: pastuch ma natychmiast wracać do obory , bo wzdęła się krowa. -Przyjaciele! -zaklinałem spółdzielców. -Dajcie mu chociaż trochę czasu na jakieś honorowe odejście z tego świata! Z niechęcią przychylono się do mojej prośby. Przedstawiciel któregoś z licznych w Tangerze gatunków jadowitych węzy ukąsił jedynego pozostałego przy życiu komandosa w nogę. Ja zaś, przebrany za obserwatora ONZ, oddałem biedakowi ostatnią posługę. Oprócz mnie wziął jeszcze udział w pogrzebie kucharz kibucowy, który miał akurat dzień wolny od pracy. W czasie montażu dorzuciłem trochę salw armatnich i grzechotu pistoletów maszynowych. A nad cmentarnym wzgórzem unosił się duch Griszki (uroczystość w przedszkolu została przesunięta na koniec tygodnia). W przestworzach krążył kraczący ponuro sęp ścierwnik. Zmieniłem tytuł na "Komando duchów". Grana przeze mnie rola obserwatora ONZ wybiła się na plan pierwszy. Krytycy, których zaprosiłem na premierę, płakali przez cały film, a potem nie ustawali w pochwałach. To, ze tylko jednemu udało się osiągnąć cel, dla którego poświeciło swe życie tak wielu -podkreślali krytycy - daje filmowi jakiś specyficzny, głęboki wydźwięk i czyni z niego przejmujący dokument ludzkiego losu. Prawdę mówiąc, ja tez mam takie wrażenie. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon- SZLACHETNY KUNSZT-KARATE IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:40 Ephraim Kishon- (tłum. Stanisław Lewański) Karate -szlachetna sztuka japońskiej samoobrony. Szturmem zdobyła ekrany filmowe, a producenta filmów z Hongkongu zrobiła milionerem. Nowa moda wtargnęła takie do kin izraelskich. I to nie tylko na ekrany, lecz może nawet przede wszystkim na widownię. Zdarzyło się na przykład pewnego wieczoru, że Ruben Lewkowicz stojąc przed piętnastym rzędem krzeseł chwycił za kołnierz biletera, wepchnął mu jego latarkę kieszonkową do ust i wrzasnął: -To nie ;jest moje miejsce, ty beczko smrodu! Bileter ratując swoje życie uciekł z podświetlonymi od wewnątrz policzkami na ulicę i tam spędził resztę wieczoru upatrując policjanta. W kinie natomiast komendę przejął Lewkowicz. Rozrzucał wkoło za- palone zapałki, ciągnął za włosy dziewczyny, a gdy na ekranie Romeo delikatnie ujął dłoń Julii, Lewkowicz zerwał się na równe nogi, wydal dziki okrzyk Tarzana i wywrzeszczał w stronę nieporadnego kochanka kilka praktycznych porad: -Wykręć jej rękę, idioto! Wykręć jej rękę! W tym czasie na sali sześciuset dwunastu mężczyzn kuliło się pod przemożnym ciężarem kompleksu niższości, sześciuset dwunastu mężczyzn siedziało zżeranych tym samym palącym a niespełnionym pragnieniem: podnieść się, szepnąć swojej towarzyszce: "Poczekaj chwilę, kochanie, zaraz wracam", podejść do rozrabiającego Lewkowicza i rozłożyć go jednym eleganckim ciosem. Tym prastarym snem o potędze rozpoczynamy opowiadanie: SZLACHETNY KUNSZT -KARATE Zawsze dobrze jest wspominać Teodora Herzla i jego historyczne powiedzenie: "Jeśli naprawdę czegoś chcecie, to nie jest to już tylko marzenie." Dwie trzecie naszych kin wyświetla tak zwane karate-filmy, w których paru przysadzistych facetów z czarnymi pasami na okrągławych brzuchach kosi całe brygady olbrzymich Lewkowiczów. I żeby tylko to! Przed rozpoczęciem seansu wchodzi na estradę Gideon, izraelski mistrz karate. Kantem dłoni rozbija parę dachówek i brukowców, jakby chciał powiedzieć: "Co do mnie, to spokojna głowa! Mnie w kinie nic się zdarzyć nie może". Pięcioletnie studia w Tokio wystarczają, aby osiągnąć taki poziom dobrego samopoczucia. Gideon jest o głowę wyższy niż normalny, dobrze wyrośnięty obywatel, ramiona ma tak grube, jak kto inny talię, a jego talia -nie próbujemy jej nawet opisywać. Mówi Gideon po japońsku jak sam boski cesarz. Nos Gideona wznosi się groźnie nad okolicą, a jego pięści z trudem tylko można nieuzbrojonym okiem odróżnić od młotów pneumatycznych. Byłby z niego idealny wykidajło. Wszedłem do sali treningowej Instytutu Gideona cicho, ponieważ przedtem trzeba zdjąć buty. Podłoga wyłożona jest matami z mongolskiej trawy, co stwarza przytulny nastrój. Wokół na ścianach wiszą portrety Gideona w różnych pozycjach karate, prócz tego fotografie koreańskiego czempiona, który jedną ręką łamie rogi dorosłego wolu, a także fotografia tegoż wolu, lezącego bez tchu na piasku. Na matach trenowała właśnie tak zwana "grupa intelektualistów", składająca się z nauczyciela matematyki, śpiewaka operowego, architekta wnętrz, przemysłowca Zweckera i jakiegoś nieznanego mi nowicjusza. Pozostałymi uczniami Gideona opiekowano się w domach. Wszyscy obecni byli boso i nosili na białych kimonach różnego koloru pasy, każdy według stopnia swoich kwalifikacji: białe, żółte, pomarańczowe. Alex, jak mnie poinformowano, zdobył już nawet zielony pas, chwilowo jednak leży jeszcze w gipsie. Przycupnąłem na ławce w głębi sali, aby nie wpadać zanadto w oczy. Tuz po godzinie siedemnastej podłoga pod naszymi stopami zadrżała. Gideon wkroczył do sali. Na biodrach miał czarny pas. Natychmiast wszyscy uczniowie dali dowód zdyscyplinowania, które w nich był wpoił: upadli na kolana, skłonili się głęboko i krzyknęli "hej", co po japońsku znaczy tyle co "hej". Gideon oznajmił nam, ze na początek pokaże cios Sekuczu- Oczikawa. Cios ten powinien być wyprowadzony pod ostrym kątem. Wykonał dwa szybkie kroki naprzód, wydal przeraźliwy okrzyk i ciął powietrze dłonią jak toporem. Z gromadki uczniów wystąpił architekt wnętrz i poprosił o zwolnienie z dzisiejszego treningu. Ma reumatyzm. Gideon udzielił mu dyspensy. Architekt wnętrz z ulgą zajął miejsce obok mnie. Gideon tymczasem omiótł grupę elewów swym orlim spojrzeniem. Każdy się skurczył, każdy usiłował skryć się za plecami drugiego, każdy zdawał się pytać: "Czemu właśnie ja?" Mistrz zdecydował się na młodego przemysłowca: -Niech pan stanie prosto i stoi bez ruchu. Nie zrobię panu nic złego. Przedstawię tylko teorię ciosu. Proszę spokojnie. Zmierzył odległość okiem, skoncentrował się, skoczył ze świdrującym uszy wrzaskiem "ychaa!" naprzód i straszliwym uderzeniem wyładował na karku elewa. Ten, śmiertelnie przerażony, chciał się cofnąć, ale już dopadło go powtórnie długie ramię Gideona. Z tępym jękiem ofiara osunęła się na podłogę, po czym na czworakach odpełzła do umywalni. -Trzeba się uczyć odporności na ciosy -szepnął mi dyspensowany architekt wnętrz tonem, w którym czuło się zarówno fachowość, jak i rodzaj ukrywanej satysfakcji. -Kto nie umie znosić ciosów, nigdy nie nauczy się karate -i jakby na poparcie tych słów dotknął swego żółtego pasa. Z kolei dowiedziałem się, ze Gideon sypia na podłodze nieogrzewanego pokoju, jada mięso i nie ma telefonu. Uczniowie są mu ślepo oddani, szczególnie od czasu, gdy im pokazał cios po oczach Nikuczu-Nokita. Chodzą za nim wszędzie w cichej nadziei, ze gdzieś, może w supermarkecie, może w kinie, ktoś, a może cała banda rozrabiaczy, nadzieje się na Gideona. Ale jak dotąd nic się takiego jeszcze nie zdarzyło. Każdy "rowdy" w mieście zna Gideona. Kiedyś, w klubie kręglarskim, jakaś ośmioosobowa banda chuliganów usiłowała porozrabiać. Gideon został spiesznie wezwany z pobliskiej kawiarni. W chwili jego wejścia oprychy robiły takie wrażenie, jakby miały ochotę rzucić się na mistrza z pięściami, nogami od krzeseł i kastetami. Wyglądało na to, ze nareszcie cos się zacznie dziać. Ale Gideon tylko rzekł spokojnie: -Nazywam się Gideon -a banda rozpadła się na kawałki i rozpłynęła we mgle Gideon demonstruje właśnie cios Yoko-Kyaga. Większość studentów pragnęłaby wsiąknąć w ściany. Przed ich oczyma jak w kalejdoskopie przesuwają się sceny z dzieciństwa. Tylko nowicjusz pozostał na miejscu. Do niego zwraca się Gideon: -Proszę uważać: moje barki znajdują się w jednej linii z biodrami, noga zakroczna odstawiona pod kątem prostym, noga wykroczna podana do przodu. Proszę się nie ruszać. Nie dotkną pana. Pokażę tylko, jak cios ma być wyprowadzony. Proszę stać spokojnie. Jeszcze mówił, gdy nowicjusz rejterowa1 w dzikich susach. Gideon ryknąwszy "mishoda!" skoczył za nim i dosięgnął go wyciągniętą stopą -barki w jednej linii z biodrami. Dosadne kopnięcie w zadek cisnęło nowicjusza o ścianę, a ze w tym właśnie miejscu znajdowały się przypadkowo drzwi, elew zniknął i już nie powrócił. Powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego w klasie jest tak mało uczniów. -Gideon obchodzi się z nami w jedwabnych rękawiczkach, bo jesteśmy intelektualistami -poinformował mnie architekt wnętrz. -Zobaczyłby go pan, jak pracuje z młodymi kibucnikami! Im dłużej obserwowałem Gideona, tym jaśniej poczynałem rozumieć, na czym polega tajemnica karate: na japońskim krzyku. Przypomniałem sobie z czasów szkolnych takiego kolegę, niejakiego Tibora Gondosa. Każdą klasę repetował. Nawet w sporcie nie miał żadnych osiągnięć. Ale jako rozrabiaka był niezrównany. Kiedy zamierzał dać komuś szkołę, oczy nabiegały mu krwią, gęba wykrzywiała się w potwornym grymasie. A gdy wreszcie atakował, czynił to z takim przerażającym wrzaskiem, ze większość jego przeciwników nie wytrzymywała nerwowo i brała nogi za pas. Nie mieli pojęcia, ze ulegali urodzonemu mistrzowi karate. Człowiek wściekły albo taki, który potrafi przekonywająco wściekłość udać, ma z góry przewagę nad przeciwnikiem. Do stopnia tej wściekłości dostosowane są tez ko Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia Re: E.Kishon- SZLACHETNY KUNSZT-KARATE-dokończenie IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:48 Do stopnia tej wściekłości dostosowane są tez kolory pasów. Nasz nowy kolega na przykład długo będzie nosił pas biały jak lilia. Zanim jeszcze ugruntowało się moje przekonanie, ze wszystko zależy od właściwego wrzasku. architekt wnętrz udzielił mi pouczeń także w innej sprawie: -Koncentracja to grunt -powiedział. -Właściwie cale karate polega na koncentracji. -W zeszłym tygodniu -ciągnął- Jobbi Kaczkies, nasz izraelski mistrz wagi ciężkiej w zapasach, sprowokował awanturę w pewnej restauracji w Jaffie. Był już trochę na bańce. I na kogo się nadział? Powiedz pan -na kogo? Na członka japońskiej delegacji handlowej, która przybyła do Tel Awiwu z okazji targów. Nazwał go żółtą małpą, chlusnął mu kufel piwa w oczy, wyczyniał przed nim jakieś dzikie grymasy i w ogóle zachowywał się jak wariat. A Japończyk? Uśmiechał się grzecznie i milczał. Pan wie, Japończycy wyglądają jak dzieci: mali, delikatni, sama skóra i kości. Człowiek boi się dmuchać na gorącą zupę, żeby takiego przypadkiem nie zdmuchnąć. -No i dobrze. Kaczkies rozrabia, Japończyk się uśmiecha. Nagle Kaczkies zrobił jakąś ordynarną uwagę pod adresem damy towarzyszącej tej delegacji. Wtedy - słuchaj pan, co zrobił ten mały Japończyk. On powstał, zrobił krok do tylu, przeniósł ciężar ciała na lewą nogę, podniósł prawą dłoń mniej więcej na wysokość biodra i, zanim ktoś spostrzegł co się dzieje, sięgnął do kieszeni, wycięgnę1 z niej fiolkę i opryskał Kaczkiesa gazem łzawiącym. Co ja będę panu opowiadał -nasz mistrz wagi ciężkiej leżał na podłodze i płakał jak dziecko. Ładne, prawda? -Bardzo ładne -potwierdziłem. -Ale co to ma wspólnego z karate? -Kaczkies uczył się karate, ale nie potrafił się koncentrować. A jest właśnie tak, jak mówiłem -wszystko zależy od koncentracji... Tu mój architekt wnętrz przerwał, gdyż został wezwany przez Gideona do małego pokazu. Mimo reumatyzmu. Nie było już bo- wiem nikogo innego. W tej sytuacji wycofałem się do umywalni mając nadzieję, ze tam go znowu spotkam. Nie przyszedł. Pokaz, być może, miał zbyt ożywiony przebieg. Opuściłem instytut. Przez otwarte drzwi innej klasy ujrzałem Rubena Lewkowicza z brązowym pasem na brzuchu. W drodze do domu nabyłem rewolwer i fiolkę sprayu na insekty. Trenuję teraz w domu. Rycząc "azanyad!" skaczę do okna i szprycuję tym muchozolem owady. Utrzymuję przy tym prawy bark w równej linii z biodrem, a lewej, wyciągniętej przed siebie nodze, pozwalam się swobodnie obracać. Od wczoraj noszę zielony krawat. Oznacza on czwarty stopień "fioli" -starego, szlachetnego kunsztu samoobrony przed karate. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E. Kishon KRÓTKI KURS ATLETYKI PROFESJONALNEJ IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 10:51 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) Dzięki telewizji popularność sportu w Izraelu rośnie. By ściągnąć parę tysięcy żydowskich fanatyków, nie trzeba aż dwudziestu dwóch piłkarzy -wystarczy niekiedy dwóch ciężkiej wagi zapaśników. Pod warunkiem jednak, że znają się na interesach. Nie chcę przez to powiedzieć, że w sporcie profesjonalnym chodzi wyłącznie o szmal. Chodzi także o to, aby publiczność tego nie zauważyła. KRÓTKI KURS ATLETYKI PROFESJONALNEJ -A więc uważaj pilnie, Wajsberger. Wchodzisz na ring, ale nie tak zwyczajnie, tylko skaczesz nad linami jak pantera. -A dlaczego? -Dlatego, ze ty., Wajsberger, jesteś Potworem z Tangeru. Ile razy mam ci to powtarzać! Dalej. Widzowie zaczynają na ciebie gwizdać. Wtedy ty się na nich wypinasz, a dystyngowanemu panu siedzącemu tuz przy ringu strącasz okulary i rozbijasz nos. Ale tak, żeby się krew polała. -Koniecznie tak muszę? -Nie zadawaj głupich pytań. On już zresztą jest opłacony. Jako brutal chwytasz jeszcze sędziego za kołnierz i wyrzucasz go z ringu. -Biedny gość. -Biedny? Już ty się o niego nie martw -dostaje swoje trzy procent od wpływu brutto. Kiedy wróci na ring, będzie chciał ci udzielić upomnienia. A ty mu się tylko roześmiejesz w nos i pogrozisz pięścią. W tym momencie jeden z podnieconych widzów rzuci w twoją stronę flaszkę po piwie, żeby ci rozbić głowę... -Aj waj! -Nie ma strachu, Wajsberger. On chybi. Na pewno. Ten facet już nie pierwszy raz dla mnie rzuca. A poza tym policjanci natychmiast go wyprowadzą. -Można im zaufać? -Spokojna głowa! Wczoraj przećwiczyliśmy z nimi tę scenę dwa razy. Wszystko w porządku. A teraz pomówmy o naszej brutalnej walce. Od pierwszej chwili nie ma żadnych Wątp1iwosci, ze o regułach czystej gry nigdy w życiu nie słyszałeś. -A czemu? -Wajsberger, zaczynam w ciebie wątpić. Kim chcesz w końcu zostać: zawodowym atletą czy żebrakiem? A więc: nadrywasz mi uszy , rzucasz mnie na matę, skaczesz po mnie kopytami i przeklinasz po arabsku. -Wolałbym po żydowsku... -Nie wchodzi w rachubę. Zapominasz, Wajsberger, że ty jesteś Potwór z Tangeru. Kiedy ty mnie będziesz poniewierał, wyskoczy nagle z drugiego rzędu pewna pani i zacznie histerycznie krzyczeć: "Ja nie mogę na to dłużej patrzeć! Pfuj! Wyrzucić tego kalosza! Potwór z Tangeru przekupił sędziego!" -Ale to nieprawda. -Nie bądź idiotą. Kobieta jest żoną tego sędziego. Wszystko, Wajsberger, musi być z góry zaplanowane. Więc sędzia ringowy będzie usiłował nas rozdzielić, ale ty wciśniesz mu głowę między liny, a kiedy będzie ledwie dyszał, ściągniesz mu spodnie. Ze wstydu zemdleje. Sprowadzony z sali lekarz stwierdzi atak serca. -Wielki Boże! -Przestań wreszcie jęczeć, Wajsberger. Doktor także jest nasz. Zanim nowy sędzia wejdzie na ring, publiczność urządza koncert gwizdania przeciwko tobie. Ty się znowu wypinasz, pokazujesz język, robisz różne nieprzyzwoite i obraźliwe gesty. -Czy to konieczne? -Taki jest zwyczaj. Tymczasem policja dostaje posiłki z komisariatu i obstawia ring dookoła. -Czyżby policja... tez? -A coś ty myślał? Nasza walka toczy się dalej i jest coraz bardziej bestialska. Wkładasz mi palce w oczodoły i naciskasz tak, ze gały mi lada chwilą wypłyną... -Uj, niedobrze mi... Dałoby się to może jakoś inaczej? -Wajsberger, bądź mężczyzną. Catch-as-catch-can to nie zabawa. Bezrobocie tym bardziej. -Ale ja nie jestem żadnym brutalem. Ja jestem tylko gruby. -A jak byś ty chciał wygrać bez brutalności? -To znaczy, ze ja tę walkę wygram? -Powiedziałem tylko "chciał". O wygraniu mowy nie ma. Ja, Samson Ben Portat, Duma Negewu, z arabskim potworem przegrać nie mogę. Co do tego, to ty nie powinieneś mieć żadnych wątpliwości. Dobra. Siedzisz więc na mnie i wykręcasz mi stopę tak straszliwie, ze ja się zwijam z bólu. W pewnym momencie padam na łopatki. Sędzia zaczyna mnie liczyć. Ale właśnie, gdy dochodzi do dziewięciu, ja nagle odwracam się i drugą, tą wolną nogą, daję ci takiego kopa w brzuch, ze ty... -Uj, nie, nie. -Kopnięcie jest już zafiksowane, Wajsberger. Odrzucam więc cię na trzy metry, ty zaplątujesz się w liny, ja skaczę na ciebie, rzucam cię na matę i wśród dzikiego wrzasku publiczności kładę na łopatki. Gdy sędzia ogłasza moje zwycięstwo, rzucasz w niego stołkiem. -Stołkiem? -Stołkiem. Po to właśnie stoi w narożniku. Ale nie trafisz w sędziego, tylko w takiego starszego pana, który siedzi w trzecim rzędzie. Staruszek jęcząc pada na ziemi«. Oburzony tłum rzuca się w stronę ringu, żeby cię zlinczować. -Na miłość boską! -Nie ma strachu, Wajsberger, zaręczam ci. Czyżbyś jeszcze nie pojął tego wszystkiego? Widzowie także nalezą do sitwy. Wiedzą, ze mają cię zlinczować, gdy tylko starszy pan osunie się z krzesła. -No dobrze, ale... jeżeli ktoś odkryje, ze to wszystko jest wyreżyserowane. ... -Co to znaczy "ktoś" ! Czyżbyś przypuszczał, ze będę czekał, aż się w nasze szeregi wciśnie ktoś niepowołany? Wajsberger, Wajsberger! Przezorność wprawdzie nakazuje liczyć się z interwencją policji. Że niby oszukujemy publiczność. Ale nam potrzebny jest ruch. Nam potrzebna jest reklama w prasie. Na cud nie wolno liczyć... Masz jeszcze jakieś pytanie? -Tylko jedno. Jeżeli ci ludzie wiedzą, ze będą oszukani, to czemuż oni przychodzą na nasze walki? -Bo oni są miłośnikami sportu, Wajsberger. Oni kochają sport. Oni są idealistami. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon- TAXI Z TELEWIZOREM IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 11:11 Ephraim Kishon (tłum Stanisław Lewański) TAXI Z TELEWIZOREM Na pierwszy rzut oka taksówka, do której wsiadłem na rogu ulicy Frischmanna, była taka sama jak wszystkie inne na Bliskim Wschodzie: trochę zdezelowana, jednak zdolna jeszcze do jazdy, popielniczki zapchane resztkami jedzenia i papierkami, na siedzeniach poprzylepiane resztki gumy do żucia, na oparciach sprężyny sterczące przez dziury wypalone papierosami. Jednym słowem: normalna żydowska taksówka. Osobliwością był jednak kierowca -kawał barczystego draba, pochodzenia chyba wschodnio-europejskiego, jak mogłem wywnioskować z jego profilu. Mówię o profilu, bo właśnie tylko profil miałem możność obserwować w czasie jazdy. Kierowca bowiem jechał siedząc bokiem i mając wzrok wbity gdzieś w podłogę -tak na prawo w dół. Nagle usłyszałem znane staccato: "pi-pi-pi-pi". Była dokładnie godzina dwudziesta pierwsza. -Co tam będzie w radiu? -zapytałem. -Nie mam pojęcia -brzmiała odpowiedz. -Włączyłem telewizję;. Simon Templar . Pochyliłem się; trochę; do przodu i spojrzałem kierowcy przez ramię;. Istotnie: u jego stóp leżał mały telewizorek. Na ekran wchodził właśnie nowy odcinek: "Simon i 40 rozbójników". Dźwięk i obraz były nienajgorsze, czasem jednak skrzynka mocno podskakiwała, ponieważ magistrat Tel Awiwu zabrał się wreszcie do reperowania głównej arterii miasta. Gdy przemierzaliśmy ulicę Ben Jehudy, Simon rozłożył właśnie jakiegoś łotra- intelektualistę na podłodze, a sam obejmował kibic apetycznej branki. Aliści helikopterem nadlatywał już tłusty szpieg. -Usiądź pan już wreszcie -powiedział kierowca nie zmieniając ustawienia profilu. -Zasłania mi pan widok do tylu. Chcąc nie chcąc musiałem opaść na siedzenie. -Jak ja panu przeszkadzam? Przecież i tak patrzy pan cały czas na swoje nogi. -Nie pański interes. Ja znam trasę i nie muszę jej stale obserwować. -To pewnie dlatego pan teraz przejechał skrzyżowanie na czerwonym świetle, co? -Cicho! Nadchodzą... Moje na nowo podjęte próby podglądnięcia, co się dzieje, kierowca skontrolował nielojalnie: przestawił skrzynkę w drugi kąt. A trzeba wiedzieć, ze przepadam za Simonem Templarem. Wolę go nawet od "Bonanzy" . Na nieco chwiejnych kołach wtoczyliśmy się w aleję Nordau. Jeżeli dobrze słyszałem, to na ekranie szła akurat dzika rozróba; -Siadać! -zarządził profil.-To jest aparat miniaturowy - tylko dla kierowcy. O włos minęliśmy się z jakimś mopedem pomalowanym na psychodeliczne kolory, ale najwyraźniej jeszcze bez telewizora. Profil wychylił się przez okienko. Jego glos osięgnął natężenie syreny holownika ryczącej we mgle portowej : -Gdzie się pchasz, baranie? Naucz się najpierw jeździć! Chcesz nas pozabijać, idioto? Podczas gdy dziecko na hulajnodze porównawszy wytrzymałość naszych pojazdów poszukało ratunku w ucieczce, mnie udało się rzucić okiem na ekran. Simon jedną rękę rozwalał czaszkę grubemu łotrowi, temu z mikrofilmem, a drugą trzymał na dystans jego agentów. I to wszystko w jadącej slalomem taksówce. -Nędzne pudło -użalił się profil. -Japoński szmelc. W Ameryce kosztuje osiemdziesiąt dolarów, a tu żądają dwa tysiące funtów. Ale nie ode mnie, he, he! Na mnie długo jeszcze poczekają. Mój szwagier z Brooklynu przeszwarcował to bez cła.. Zaniósł się śmiechem, ale raptownie przerwał, bo właśnie Simon zagroził wstrętnemu milionerowi, ze go wsadzi do pudła, a ponadto prawe koło wpadło na chodnik, odbiło się i z hukiem wylądowało na jezdni. Zwolna zacząłem tracić cierpliwość. -Czemuż, do diabła, prowadzi pan jedną ręką? -Drugą muszę trzymać drut, bo inaczej odbiór wysiada. Jeden mechanik mi powiedział, ze kiedy trzymam drut, to jestem jak antena. On żyje z moją siostrą. Już od dwóch łat. Mechanik. Równy chłop. Prześliznęliśmy się o jakieś półtora milimetra obok długiego, ciężkiego transportera. Jeśli tak dalej pójdzie, to Simon wplącze nas jeszcze w jakieś nieszczęście. -Przepisy! -krzyknąłem pomiędzy dwoma dzikimi skokami auta. -Przepisy zabraniają instalowania telewizorów w wozach osobowych. -Śmiej się pan z tego! Pokaz mi pan taki przepis. Ale są inne przepisy. Ze, na przykład, zabrania się pasażerowi rozmawiać z kierowcą. -Niech się pan nie obawia. Już policja się tym zajmie. -Jaka policja? Simon musi wszystko sam załatwić. Policja zjawi się jak nic już nie będzie do roboty. Tak samo jak u nas. A potem dadzą im jeszcze ordery .Niech mi pan nie opowiada takich bajeczek o policji, panie kochany. Simon musiał widocznie przystąpić do decydującej rozgrywki, bo profil patrzył w podłogę jak skamieniały. Jechaliśmy zygzakiem. -Twardy chłop, nasz Simon. I babkom tez się nie daje. Pogada, poderwie, ale do małżeństwa się nie pali. Trzyma się w formie, żeby załatwić gangsterów. I jak on ich załatwia! Ludzie mówią, ze ma szczęście. Ale w tych rzeczach można nie mieć szczęścia i... A jednak. Czasami trzeba mieć. Jak na przykład my teraz. Chociaż auto z przeciwka waliło wprost na nas, uniknęliśmy zderzenia czołowego. Od momentu, gdy Simon siedział na karku gangstera uciekającego ze skradzioną bombą, miałem takie niejasne wrażenie, jak byśmy jechali ulicą jednokierunkową pod prąd. -Siadać -warknął profil. -Ile razy pan mi jeszcze zasłoni widok do tylu? -Niech mi pan przynajmniej powie, co się dzieje na ekranie. -Zwariował pan? Jak ja mam to zrobić? Prowadzić, drut trzymać, patrzeć i jeszcze opowiadać? -Uwaga!!! Zgrzyt hamulców i w ostatniej sekundzie stanęliśmy nos w nos z ogromną, ciemnoczerwoną cysterną. Simon wyszedł cudem bez szwanku. Profil wrzucił wsteczny bieg i dojechał do narożnika. -Dość -powiedziałem. -Wystarczy mi. Wysiadam. -Osiem siedemdziesiąt. Wziął należność i nawet na nią nie spojrzał. Pieniądze go nie interesowały. Interesował go Simon Templar . Wysiadłem z taksówki. Wokół jakaś całkiem nieznana okolica. -Gdzie ja jestem? To przecież nie jest Ramat Awiw. -A pan chciał do Ramat Awiw? Czemu mi pan tego nie powiedział? I odjechał nie oglądając się na mnie. Oczy miał zresztą skierowane na ekran japońskiego telewizorka. Nędzny to grat, ale, jeśli się trzyma drut ręką, to odbiór nie jest w końcu najgorszy. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon TAKI SOBIE ZWYCZAJNY NAPAD NA BANK IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 11:41 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław lewański) Walka z inflacją to główne zajęcie naszych władz finansowych. Rząd wydaje rygorystyczne instrukcje, wymyśla nowe podatki i stara się zabierać bankom ich nadmierne zyski. Pomaga mu w tym wydatnie ludność izraelska. Głównie w formie coraz bardziej wchodzących w modę napadów na banki. TAKI SOBIE ZWYCZAJNY NAPAD NA BANK Zaczęło się od tego, ze Weinreb dał mi czek na szesnaście funtów, płatny w banku Leumi, filia w Abu Kabir. Pojechałem tam i wręczyłem czek właściwemu urzędnikowi. Urzędnik rzucił okiem na mój czek, potem na konto Weinreba, i powiedział: -W porządku. Pieniądze wypłaci panu kasa. Podszedłem do okienka, które mi wskazał. -Szalom -powiedziałem. -Czego pan sobie życzy? -zapytał kasjer . -Pieniędzy -odpowiedziałem zgodnie z prawdą. -Proszę bardzo -powiedział kasjer i wyjął ze stojącego za nim sejfu naręcze banknotów, żeby mi je wręczyć. -Co to ma znaczyć? -zapytałem. -Spełniam pańskie żądanie. Przy. napadach na bank z bronią w ręku mam instrukcję nie stawiać żadnego oporu. Kaskada śmiechu, którą wybuchnąłem, nie spotkała się z jego zrozumieniem. -Cha, cha, cha -przedrzeźniał mnie. -Bardzo śmieszne, prawda? To jest mój piąty napad w tym miesiącu. Usiłowałem wytłumaczyć, ze nie mam żadnej broni i chcę wziąć tylko swoje pieniądze. -Panie Singer! -zawołał kasjer do siedzącego przy następnym biurku urzędnika. - Proszę, niech pan zaraz przyjdzie. Mamy tu, zdaje się, do czynienia z jakimś trochę stukniętym gang- sterem. -Już idę. Pan Singer skończył swoją robotę i podszedł do okienka niosąc pokaźną wiązkę obanderolowanych banknotów: -Dzisiaj niestety więcej nie mamy. Dopiero w piątek, kiedy się wyplaca pobory. A poza tym -dlaczego pan nie ma pończochy na głowie? -Bo mnie łaskocze. Wytworzyła się osobliwa i dla mnie trochę niemiła sytuacja. Na- około tłoczyli się gapie, mrugali do mnie, przekrzykiwali się nawzajem. Ktoś rzucił się do drzwi, za którymi czekała jego żona: -Dzieci! Prędko! Przyprowadź prędko dzieci! Tu jest napad na bank! Stos banknotów piętrzył się ciągle przede mną, a ja usiłowałem wytłumaczyć panu Singerowi, ze nie zamierzam ich brać. -Niechże pan bierze, niechże pan bierze -zachęcał mnie pan Singer. -My jesteśmy ubezpieczeni. Jak się później od niego dowiedziałem, w ubiegłym tygodniu dwie małe dziewczynki obrabowały filię w Jaffie, a tamtejszy kasjer przekazał jemu, Singerowi, wiadomość, ze z kolei przewidziany jest do obrobienia oddział w Abu Kabir. Od tej chwili Singer czekając na to wydarzenie starał się gromadzić coraz większe sumy gotówki. -To należy już w bankach izraelskich do właściwie pojętej obsługi klienta - powiedział nie bez pewnej dumy. -Wypracowaliśmy tez dla naszych klientów reguły racjonalnego zachowania się w czasie napadu. Wszystko idzie jak po maśle. W samej rzeczy: klienci, którzy znajdowali się w banku podczas mego napadu, leżeli płasko na podłodze i w tej pozycji korzystali z obsługi urzędników. Po załatwieniu odpełzali na czworakach do wyjścia, nowi zaś, także na czworakach, wpełzali do banku. -Dawniej -ciągną1 pan Singer swoje wyjaśnienia -dawniej napady na banki odbywały się według klasycznego ceremoniału, trzeba powiedzieć -uciążliwego. Gangsterzy byli zamaskowani, strzelali na postrach, krzyczeli, grozili. Dziś wszystko odbywa się ja- kos racjonalniej, a izraelskie banki doceniając to udzielają tym nowoczesnym metodom swego całkowitego poparcia. W tych dniach na przykład dwóch ludzi uzbrojonych tylko w śrubokręt ulżyło bankowi Barclaya w Ramatajim na sto tysięcy funtów, a w filii naszego banku w Petach Tikwa pokazano kasjerowi tylko smoczek niemowlęcy. I poskutkowało. Wczoraj ukazało się w gazetach ogłoszenie banku dyskontowego z Hajfy: "Bank uprasza, aby w miesiącach letnich wszelkie napady wykonywane były jedynie w poniedziałki, środy i czwartki". -Precz z biurokracją -warknąłem. -Pan niewłaściwie do tego podchodzi -odparł Singer. -To jest wspaniale osiągnięcie, o jakim Herzl nawet nie śmiał marzyć: my nareszcie mamy swoich własnych kryminalistów. Nareszcie jesteśmy normalnym narodem... Batja -zwrócił się do sekretarki. -Czy wezwała już pani policję? -Próbowałam -odparła Batja żując gumę. -Ale numer jest ciąg1e zajęty. -To niech już pani zostawi -rzekł pan Singer . Przeliczając stos pieniędzy zapytałem jednocześnie pana Singera, jak to jest, ze nie ma tu żadnych urządzeń alarmowych. -Ze względu na hałas -wyjaśnił mi. -W banku Hapoalim podczas ostatniego napadu dzwonki alarmowe dzwoniły przez całą godzinę. Pan sobie nie wyobraża, ilu urzędników doznało z tego powodu szoku nerwowego. -A gdzie są uzbrojeni strażnicy? -pytałem dalej. -Gdzieś na zewnątrz. O tej porze nasz dyrektor naczelny wy- chodzi z psami na spacer -ktos musi go przecież ochraniać. Tymczasem kasjer zapakował banknoty do dwóch zgrabnych walizeczek dostarczonych przez bank i zapytał mnie, gdzie zaparkowałem skradzione auto, którym zamierzam uciec. Gdyśmy wychodzili z banku, otoczył nas tłum ciekawych. Wielu chciało mi zrobić zdjęcie. Prosili, żebym trochę zamaskował twarz i żebym nie robił takich głupich grymasów. Na końcu ulicy widać było kilku policjantów zajętych budowaniem barykady. Rozdałem trochę autografów i uczyniłem ostatnią próbę zwrócenia obu walizeczek bankowi. Singer odmówił stanowczo: -Nie trzeba, nie trzeba. Powiadomiliśmy już naszą centralę. Towarzystwo ubezpieczeniowe tez zaraz tu. będzie i uzupełni naszą kasę do poprzedniego stanu. Unikajmy komplikacji. Co najwyżej gdyby pan zechciał jeszcze chwilę poczekać -zaraz nadjedzie telewizja. -Przykro mi, ale nie mam czasu -pożegnałem pana Singera serdecznym uściskiem dłoni i podjechałem do najbliższej stacji benzynowej. -Ile? -zapytał obsługujący. -Ile wejdzie -odpowiedziałem. Obsługujący otworzył mój bagażnik i wrzucił tam wszystkie pieniądze, jakie miał. -Pokwitowanie odbioru będzie panu potrzebne? -zapytałem. -Dziękuję, nie. Jestem ubezpieczony. Jaka szkoda, pomyślałem, jaka szkoda, ze mamy teraz w kraju inflację. Kiedyż nareszcie staniemy się normalnym narodem! Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon KTO,Z KIM,KOGO NA EKRANIE TELEWIZORA IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 11:50 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewński) Pożegnajmy telewizję, ten ze wszech miar potępienia godny środek przekazu masowego, rzutem oka na serial, który stopniowo zawojował cały świat: na "Sagę rodu Forsyte’ów". O, błogosławione tygodnie, gdy rozwijała się przed naszymi oczami historia tej rodziny, a my identyfikowaliśmy się z jej poszczególnymi członkami! Było wielkim błędem Egipcjan, że na dokonanie ataku nie wybrali tego właśnie wieczoru, gdy roznamiętniony Soames zniewałal obałamuconą Irenę. Cały Izrael znajdował się wówczas w stanie odrętwienia. Ale Egipcjanie też chyba wtedy oglądali "Forsyte' ów". KTO, Z KIM, KOGO NA EKRANIE TELEWIZORA -Kto to jest?-zapytałem.-Czy to ten człowiek, który ukradł książki mężowi Fleur? -Idiota-odpowiedziała najlepsza z żon.-To jest kuzyn Winifredy,żony Montague'a. -Tej, co spadła z konia? -To była Frances, matka Joan. Zamknij się. Każdego piątku z Amirem, który od dawna powinien już być w łóżeczku, siadamy naprzeciwko Forsyte'ów. Każdego piątku zagłębiam się w gąszcz ich drzewa genealogicznego. Ostatnio na przykład przez cały czas myślałem, ze malarz, ten od tej nagiej modelki, jest synem tej... no, jak jej tam... W każdym razie, ze jest synem. A dopiero Amir pouczył mnie, ze chodzi o kuzyna Jolyona starszego. Zamknij się. Mogliby przecież w jakichś regularnych odstępach wyświetlać na ekranie imiona wszystkich bohaterów. Uwaga: Mąż Fleur przemawia w Izbie Gmin, a ja nie mam zielonego pojęcia, czy on jest synem Soamesa, który przed pięcioma tygodniami zgwałcił Irenę, czy nie. Ponadto z pokoju naszej niedawno narodzonej córeczki, Renany, dochodzą podejrzane szmery i głośne westchnienia. Wszystko, po prostu wszystko się na nas uwzięło! Może dziecko stoi na głowie i trenuje akrobatykę? Żeby tylko nie wypadło na podłogę. Okropna myśl. Zimny pot występuje mi na czoło. Moja żona tez nie czuje się dobrze. -Kto to taki? -pytam znowu. -Myślę o tym chłopcu, co zakochał się we Fleur . Gdzieś w ciemnościach słychać dzwonek telefonu. Nikt się nie rusza. I słusznie! Kto dzwoni podczas Forsyte'ów, ten już sam wyłączył się z kręgu ludzi cywilizowanych. Przed trzema tygodniami, zaraz na początku odcinka- dzwonek do drzwi: telegram. Dziesięć minut musiał się listonosz dobijać. Tyle trwała rozmowa między Soamesem a Ireną. Chodziło tam o zaręczyny Joan, jeśli się nie mylę. -Cicho! -warknąłem w stronę drzwi, spoza których dochodziły właśnie zakłócenia akustyczne. -Cisza! Forsyte'owie! - I skoncentrowałem uwagę na ekranie. Plums! Złowieszczy dźwięk czegoś padającego na podłogę i w ślad za tym głośny płacz. Żadnych wątpliwości: Renana wypadła z kołyski . -Amir! -w moim glosie drga prawdziwa ojcowska troska. - Zobacz, co się stało, na milosc boską! -Po co? -odpowiada spokojnie mój syn. -Przecież ona już wypadła. Wstyd. Ta idiotyczna telewizja jest dla niego ważniejsza niż rodzona siostra. A i jego matka tez ogranicza się do dramatycznego załamywania rąk. Na ekranie Soames kłóci się z jakimś młodym adwokatem, którego nie znam. -A ten co to znowu za jeden? Jakiś krewny Ireny? -Zamknij się. Z naszej sypialni dobiegał łoskot, jakby ktoś przesuwał meble i tłukł szyby. Młody adwokat w żaden sposób nie może być synem Heleny. Tamten zginał przecież trzy odcinki temu. Nie, to jednak nie był w ogóle on. To był architekt Bosinney, który wpadł pod powóz. -Chcę wreszcie wiedzieć, kto to jest! Może brat Marjorie? -Ona w ogóle nie ma brata -syknęła matka moich dzieci. - Spójrz na prawo! Poczekałem, aż obraz trochę ściemniał i spojrzałem we wskazanym kierunku. Stał tam jakiś facet. Z maskę na twarzy i z wyładowanym workiem na plecach. W kuluarach parlamentu Michal Mont, mąż Fleur, został właśnie spoliczkowany. -Kto to jest ten, co mu dal po ryju? -zapytał człowiek z workiem. -Może to mąż Winifredy? -Niech pan nie będzie śmieszny- skarciłem go. -Jej mąż już dawno jest w Ameryce! Zwiał przecież z tę aktoreczkę. Morda w kubeł ! Tymczasem Soames wdał się w kolejną scysję z adwokatem i doznał od niego wielu przykrości. -Ileż ten biedny człowiek musi wycierpieć! -w ciemnościach zabrzmiało współczujące westchnienie mojej żony. -Wszyscy huzia na niego. -Nie musi go pani tak znowu żałować -powiedział mężczyzna z workiem. -Niech pani sobie przypomni, jak on się świńsko zachował wobec Ireny. A to kto? -Cicho! W pokoju pojawił się obok drugi człowiek z workiem.-Siadać!-krzyknąłem.-Nic nie widać! Obaj mężczyźni usiedli na dywanie u naszych stóp. Moja życiowa i telewizyjna towarzyszka pochyliła się ku mnie: -Co tu się dzieje? -szepnęła. -Kto to jest? -Brat Anny -odpowiedział jeden z tych dwóch. -I druga żona Jona. Pst! Ci dwaj z workami zaczęli gadać między sobą, co bardzo zagłuszało dźwięk. Moja żona nerwowymi gestami dawała mi do zrozumienia, ze powinienem cos przedsięwziąć, jednakże w sytuacji, która się wytworzyła na ekranie, żadna interwencja nie mogła wchodzić w rachubę, dopiero, gdy ukazała się gospodyni siostry kuzynki Soamesa, stara, nieapetyczna baba, która nie budziła mojego zainteresowania, wymknąłem się do kuchni, żeby wezwać policję. Długo musiałem czekać, wreszcie ktoś podniósł słuchawkę i podrażnionym głosem powiedział: -Jesteśmy zajęci. Dzwoń pan za godzinę. -Ale w moim pokoju siedzi dwóch rabusiów. -Czy Forsyte tych tam złapał? -Złapał. Przyjeżdżajcie zaraz. -Cierpliwości -powiedział dyżurny policjant. -A kto to taki? Podałem swoje nazwisko i adres. -Nie pana miałem na myśli. No, zresztą dobra. Zachowajcie państwo spokój, zaraz tam będziemy. Wróciłem do filmu. -Dużo mi uciekło? A to kto! Jolly, brat Holly? -Bałwan -skwitował mnie tęższy rabuś.-Jolly zmarł na tyfus już w drugim odcinku. -To znaczy, ze to może być tylko Vic, kuzyn tej nagiej modelki. -Vic, Vic, Vic... To ćwierkała nasza córeczka Renana, która na czworakach przyczołgała się ze swojego pokoju i teraz usiłowała wleźć na mój fotel. Z ulicy dobiegło wycie syreny policyjnej. Jeden z rabusiów usiłował powstać, ale w tym momencie Marjorie weszła do szpitala i stanęła oko w oko z Fleur przy łózku pacjenta, który niewątpliwie był krewnym, tyle tylko, ze nie miałem pojęcia w jakim stopniu. Napięcie było nie do zniesienia. Ktoś jak ten głupi zaczął się dobijać do naszych drzwi. -Kto to? -zapytałem. -Czy to nie ten, którego chcieli wysłać do Australii? -To był ojczym Ireny. Zamknij się. Drzwi zostały wyłamane. Miałem takie niejasne uczucie, jakby za naszymi plecami pojawiło się kilku policjantów i stanęło pod ścianą. -Kto to jest? -zapytał jeden z nich. -Mąż Holly i żona Vela? -Panowie! Bardzo proszę... -Po chwili wahania Fleur odrzuciła zaproponowane pojednanie z Marjorie i poszła do domu, aby pielęgnować brata Anny. Dalszy ciąg za tydzień. -Nieładnie postąpiła ta Fleur -odezwał się sierżant policji. -To był przecież bardzo ludzki gest ze strony Marjorie i Fleur mogła się z nią przeprosić. Przy łożu śmierci jej brata! Już od drzwi sprzeciwił się jeden z rabusiów: -Jeśli pan chce wiedzieć, to Marjorie jest zwykłą szantażystką. A poza tym to wcale nie był jej brat. To był Bicket, mąż Vic. To on zaangażował detektywa. -Bicket! -wykrzyknąłem, podczas gdy stróże i gwałciciele prawa wspólnie wychodzili z mego domu. -Bicket dwa tygodnie temu wyjechał na Daleki Wschód! -Wyjechał Wilfred,jeśli wolno zauważyć-skorygowała mnie szyderczo najlepsza z żon. Jak ona mogła!Ona, która dwa odcinki temu wystawiła się na pośmiewisko twierdząc, jakoby Jolyon sprzedawał na ulicy baloniki, zanim wyjechał na wojnę burską! Jeśli o Forsyte'ów chodzi, to nikt mnie uczyć nie będzie. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon SZCZERA ROZMOWA Z PEWNYM PSEM IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 11:55 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) Według starej legendy, chętnie kolportowanej przez miłośników psów, król Salomon umiał podobno rozmawiać ze zwierzętami. Wyznam, że nie robi to na mnie wrażenia. Trudno mi też z szacunkiem myśleć o szczekającym królu. Już raczej wołałbym psa mówiącego ludzkim głosem. SZCZERA ROZMOWA Z PEWNYM PSEM Przez kilka miesięcy miałem wrażenie, jakoby moja suczka Franzi interesowała się seksem tylko w jego grupowej formie. W końcu odkryłem jednak, ze jest zakochana w pewnym kudłatym, czarnym kundlu niewiadomego pochodzenia, który ostatnio regularnie u nas bywa i jest traktowany przez Franzi jako ktoś stały. Ja osobiście nie cierpiałem tego drania. Cala jego postać napełniała mnie wstrętem. Robił na mnie wrażenie hipisa. Wpuszczałem go do domu tylko ze względu na Franzi. Podczas ostatniej wizyty, gdy Franzi zajęta była czymś w kuchni, moja gościnność posunęła się tak daleko, ze zacząłem go drapać po brzuchu. Psy przepadają za tym. Lubią się położyć na grzbiecie i wyciągnąć wszystkie cztery łapy do góry, żeby tylko niczego nie uronić z rozkoszy drapania. -Dobry piesek, dobry, dobry -mruczałem podczas tej pieszczoty. -Piesek bardzo się cieszy, kiedy go drapiemy -prawda? -Ani, ani -zabrzmiała głośna i wyraźna odpowiedź. -W ogóle nie cieszę się. Ale sam nie mogę się tam podrapać. Takie jest życie. Byłem nieco zaskoczony. Jak to? Ten kundli bękart, włóczący się całymi dniami po ulicach i nie mający z pewnością nawet podstawowego wykształcenia, mówi bezbłędnie po hebrajsku? -Wybaczy pan -powiedziałem zaaferowany. -Pan rozumie ludzką mowę? --Wszystkie psy rozumieją ludzką mowę. One tylko ukrywają to przed ludźmi. -Ale dlaczego? -Ponieważ ludzie z ich głupią gadaniną i tak są dostatecznie nudni. Gdyby jeszcze wiedzieli, ze my ich rozumiemy, nie byłoby z tym końca. ..Ale dlaczego przestał pan mnie drapać po brzuchu, drogi panie? Proszę spokojnie kontynuować, jeśli to panu sprawia przyjemność. O mnie niech się pan nie martwi. Ja jestem nauczony nie stawiać oporu. Czy życzyłby pan sobie może, abym jeszcze wyciągnął język i merdał ogonem? Albo rozkosznie mruczał? Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nie mam żadnego doświadczenia w rozmowach z obcymi psami. -W każdym razie -powiedziałem wreszcie -gratuluję panu, ze znalazł pan sobie taką miłą suczkę jak nasza Franzi. -Miłą? -Tak sądzę. Przecież wystarczy, żebym gwizdnął, a już siedzi mi na kolanach i liże mnie po brodzie. Czasami to nawet staje na ty1nych łapkach, żeby sięgnąć mego nosa. Ona jest mi szczerze oddana. -Szczerze! -zawarczał amant mojej suczki i zapalił papierosa. -Oddana! Można się uśmiać! Ona w ogó1e nie wie, co to słowo znaczy. Mnie na przykład pozwala się do siebie zbliżyć, kiedy jest w tym okresie, co pan wie. A gdy tylko dostanie co jej trzeba, wyrzuca mnie za drzwi. Nigdy jeszcze nie wpadła na pomysł, żeby przedstawić mnie swoim szczeniętom, do których powstania przecież przyczyniłem się w jakimś stopniu. Nigdy tez nie zdarzyło się jej zostawić dla mnie choćby jednego kąska z tego, co dostaje od pana, a dostaje przecież za nic. -Do mnie -odparłem oburzony -odnosi się bardzo serdecznie i po przyjacielsku. -Nic dziwnego. Ona jest religijna. -Ona jest jaka? -A żeby pan wiedział, mój panie! Franzi w stosunkach z psami jest stworzeniem brutalnym i egoistycznym. Serdeczna i przyjacielska jest tylko wobec bogów. A już wszechmocnego obdarza miłością wręcz fanatyczną. -Kto to jest „wszechmocny"? -Pan. -Ja? -Tak, pan. Z psiej perspektywy. Pan jest duży i silny, pan może zbić. Pan żywi Franzi, pan zapewnia jej dach nad głową i daje ochronę prawną. A co pan dostaje w zamian? Dzienną rację merdania ogonem, służenie na tylnych łapkach i tym podobne dziecinne figle. I wszystko w porządku. Ludzie interesuję się przecież psem o tyle, o ile pies się zachowuje po ludzku. Wtedy jest to pieseczek, kochany pieseczek. No, nam to tez odpowiada. Wpadamy automatycznie w podniecenie, gdy drapiecie nas po brzuchu. Jesteśmy gotowi natychmiast biec po kij, który nam rzucacie, wiemy bowiem, że to was uszczęśliwia. No bo jednak łatwiej odgrywać teatr, niż latać po świecie z pustym brzuchem. -Tak czy inaczej, psy są najwierniejszymi przyjaciółmi ludzi. -Ludzi? Jakich ludzi? Franzi jest pańskim przyjacielem. Pańskim i nikogo więcej. Ponieważ pan jest tym, który dba o jej egzystencję. Czyżby pan jeszcze nie znal tego łacińskiego przysłowia "ubi bene, ibi canis"? Co się tłumaczy: "Gdzie dobrze jest, tam i pies." Gdyby Franzi dostawała lepsze żarcie od kogoś innego, wtedy on byłby jej bożkiem, nie pan. Ona jest ściśle monoteistyczna. Wierzy w jednego bożka i lekceważy innych, zwłaszcza niezamożnych i tych, od których nie można się spodziewać żadnych korzyści. Czyżby pan nie zauważył, jak ona zaczyna dziko szczekać, gdy w drzwiach stanie żebrak lub domokrążca? A jeżeli nie szczeka, może być pan pewien, ze to jakiś oszust, który w domu trzyma pod materacem całe paczki banknotów. -W każdym razie Franzi wykonuje swoje obowiązki -pilnuje naszego domu. -Franzi pilnuje pańskiego domu! Niech pan nie będzie śmieszny, mój panie! To, czego Franzi pilnuje, jest jej domem. Ona pilnuje swego chleba powszedniego i surowo baczy, aby inny pies jej tego nie zabrał. To, co pan uważa za wypełnianie obowiązków, jest zwykle walkę o byt. Można to tez nazwać egzystencjalizmem, jeśli czytał pan Sartre’a. -Nie czytałem. Nie jestem psem. -Nie, oczywiście nie. Ale być wszechmocnym to duża przyjemność. I puszyć się swoją wielkodusznością. I od rana do wieczora pozwalać się wielbić jakiejś zależnej od siebie kreaturze. Zaiste –być psem przy człowieku to szczególny zawód. Sądzę, ze my, psy, jesteśmy jedynymi na świecie stworzeniami, które żyją z głupoty człowieka -zechce pan wybaczyć. Popadłem w zadumę: -No, tak... zatem... cóż by należało czynić? -Nic. Niech pan zapomni, co panu mówiłem, łaskawy panie. To był tylko żart. A poza tym -psy przecież w ogóle nie potrafią mówić... To mówiąc położył się na grzbiecie i wyciągnął zapraszająco wszystkie cztery łapy, jak to zwykle czynią psy, gdy chcą być podrapane po brzuchu. Podrapałem go. Spojrzał na mnie, zaczął przyjaźnie mruczeć i wywalił język. Psy bardzo lubią, kiedy się je drapie po brzuchu. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon DWIE WERSJE PEWNEGO WYWIADU IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 11:57 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) Długoletnie doświadczenie doprowadziło mnie do wstrząsającego odkrycia: poziom wywiadu prasowego nie zależy bynajmniej od inteligencji lub dowcipu osoby wypytywanej, lecz pytającej. I klops. Chyba, że się trafi na jakiegoś dziennikarza-intelektualistę.. Ale gdzie są tacy? DWIE WERSJE PEWNEGO WYWIADU WYWIAD PRZEPROWADZONY: -Szalom, panie Tola'at Shani. Pan pozwoli -na imię mi Ben. Redakcja mnie tu przysłała. To znaczy do pana. Czyli na wywiad. -Niech pan siada, młody człowieku. Jestem do pańskiej dyspozycji. -Niezła buda, ta tutaj pańska. Pierwszy sort, daję słowo. Podpiwniczona ? -Powiedzmy, ze tak. .. -I z ogródkiem. Takie chałupy teraz kosztują, no nie? -Z pewnością. -.No więc. Jak już powiedziałem. Mam zrobić z panem wywiad na temat pańskiej ostatniej powieści. Napisał ją pan przecież, co? -Skończyłem właśnie pracę nad tym dziełem. -Wspaniałe. Czyli ma pan już to z głowy. Jaki tytuł -"Z prochu powstałeś". -Fajno. Możemy przejść na "ty". -To jest tytuł mojej nowej książki. -Ach, tak. No, ale to będzie na pewno bomba. Jak i poprzednie pańskie książki. Pan w ogóle pisze same bombowe rzeczy. - Staram się jak mogę. Uda mi się, to i czytelnicy są zadowoleni. -Bardzo słusznie. Ale dlaczego pan, panie Tola'at Shani, ten kurz, to znaczy tę powieść, czy co tam to jest. Jednym słowem tę książkę -czemu panu ją napisał? I właśnie teraz? -Niech pan, proszę, jakoś to bardziej sprecyzuje, mój chłopcze. -Okay! Może być. Dla mnie to wszystko jedno. A więc ja bym chciał wiedzieć, o co się w tym kawałku rozchodzi. -Jeśli pana dobrze zrozumiałem, to chciałby pan poznać fabułę mego utworu? -O, właśnie. Fabułę. Tak przecież mówiłem. -Nie sądzi pan, ze należałoby robić jakieś notatki, przyjacielu? -A po co? Ma się wszystko tutaj. W głowie. No więc ta cala fabuła -jak to z nią jest? -Moja powieść jest szeroką panoramą ludzkich ułomności, potknięć i cierpień. Akcja rozgrywa się podczas drugiej wojny światowej. Bohaterem jest żołnierz brygady żydowskiej we Włoszech. Piękna córka burmistrza pewnej małej miejscowości na południu zakochuje się w tym żołnierzu... -Powiedział pan "żołnierzu". Będzie więc chyba dużo fajnej kopsaniny, co? -Czego, proszę? -Kopsaniny. To znaczy takich, no... walk. -Owszem, o tym tez piszę, ale raczej marginesowo. Głównie chodzi mi o ten wewnętrzny konflikt, który powstaje w duszy naszego bohatera, gdy styka się z okrucieństwami wojny. -Co to znaczy "naszego bohatera"? Co to za bohater? -Bohater tej powieści. -Powinien pan to powiedzieć wyraźniej. No, ale co z nim w końcu. -W sercu tego żołnierza toczy się walka między jego uczuciami patriotycznymi a głęboką odrazą do nieludzkich aspektów tej wojny. -Kto wygrywa? A to tam -co to jest za obraz? -Jaki obraz? -Ten na ścianie. Nad panem. -To nie żaden obraz, młody przyjacielu. To mój dyplom uniwersytecki. -Dyplom. Świetnie. A za co ten dyplom? Zresztą nieważne. A więc pańska książka o Włoszech jest historią prawdziwą? -W pewnym sensie. Sceneria jest autentyczna, ale fabuła jest jakby trawestacją „Antygony" Sofoklesa. -Kogo? -Sofoklesa. Autora większości tragedii greckich. -Znam. Z tym to ma pan rację. Ale przedtem mówił pan cos o jakimś proteście przeciwko wojnie. -Antygona była córką króla Edypa. .. -Oczywiście, Edypa. Tego od psychoanalizy. Całkiem nieźle... A zatem to jest ta pańska fabuła, jak ją pan nazywa. -Fabuła z konieczności ma charakter lokalny. Ale ogólne przesłanie jest uniwersalne. Jest jakby inwentaryzacją problemów naszej epoki. Czy jednak nie powinien pan sobie kilku rzeczy zapisać, drogi przyjacielu? -Nie ma potrzeby. Ja pamiętam wszystko. O to niech się pan nie martwi. Co tu jeszcze? Aha: nie posiada się pan, oczywiście, z radości? -A to czemu? -Zawsze jak się cos upchnie, to człowiek z radości chce wyskoczyć ze skóry. Wyskakuje pan ze skóry? -Hm. ..jakby tu powiedzieć...raczej ... WYWIAD OPUBLIKOWANY: "NIE POSIADAM SIĘ Z RADOŚCI!" -MÓWI AUTOR POWIEŚCI "ODKURZACZ" UDZIELAJĄC EKSKLUZYWNEGO WYWIADU NASZEMU WSPÓŁPRACOWNIKOWI Znany literat Tola'at Shani udzielił mi w swojej rezydencji nader ekskluzywnego wywiadu. Tematem była jego najnowsza powieść, której autor przepowiada przyszłość bestsellera. Siedzę naprzeciwko pisarza w jego ze smakiem urządzonym atelier i podziwiam ostro zarysowany profil, smukłą sylwetkę, a także długie, nerwowe palce Mistrza. Za oknem piękny widok na sąsiednie wille. Jest późne popołudnie. Tola'at Shani: -Jak się panu podoba mój dom? Ja: Owszem, niczego. T. Sh. (z dumą): -Mam tu własny ogródek, czterdzieści sześć metrów kwadratowych powierzchni użytkowej i łazienkę z wodą bieżącą. Nabycie i utrzymanie takiego domu kosztuje dzisiaj majątek. Ja: -Czy mógłbym pana zapytać o fabułę pańskiej nowej powieści? T. Sh: -Alei proszę. Bardzo chętnie. Oto historia. Jest więc pewien major żydowskiej brygady (akcja rozgrywa się za granicą). Niedziela. Wielka strzelanina i bijatyka. Krótko i węzłowato: nieziemska rozróba! A młoda córka we włoskim miasteczku (rzecz ma charakter klasyczny!), piękna jak gwiazda filmowa, zakochuje się w pewnym młodym pisarzu, który nic tylko marzy i marzy. Taki ogólnie marzyciel, można powiedzieć. Ja: -Jeden z naszych żołnierzy, prawda? T. Sh: -Słusznie. W domu chodzi na uniwersytet (jeśli już mówimy o tym żołnierzu). Chodzi nawet na różne wydziały. Ale tu, jako żołnierz, popada w liczne konflikty, w ostrą rywalizację o tę dziewczynę. Ona nazywa się Szula... Ja (przerywając): -Momencik, drogi przyjacielu. Szula... Szula- to brzmi jakby imię z jakiejś greckiej tragedii. T. Sh: -Zgadza się. Trafił pan w sedno. Ta dziewczyna -Szula, jakeśmy ją nazwali- jest przeciwko wojnie, a zarazem jest zwariowana na punkcie tego... Ja: -Edypa? T. Sh: -O, właśnie. Tak więc to zręcznie urządziłem, że kompleks nawiązuje wprost do tragedii Syfoluksa. Może powinienem pana jeszcze uświadomić, że nasz bohater ma trochę innego rodzaju skłonności -pan rozumie? Ale on to starannie ukrywa. W końcu jednak jest to historia z życia. Ja: -Czy można by zatem powiedzieć, że jest to jakby bilans epoki atomowej? T. Sh: (zaskoczony): -Sądzi pan? Ja: -Bez wątpienia tak jest. T. Sh: -No, nie chciałbym wkładać kija w mrowisko, pan rozumie. Tam na ścianie wisi mój dyplom. Ja: -Wspaniale, Tola'at Shani. T. Sh: -A dyplomów nie dostaje się tak sobie, zgodzi się pan chyba? Coś jeszcze może? Ja: -Tylko jedno, ostatnie już pytanie: jest pan zadowolony, ze ma pan ten "Odkurzacz" z głowy? T. Sh: -Wprost nie posiadam się z radości! Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia E.Kishon NIE MA LITOŚCI DLA WIERZYCIELI IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 12:03 Ephraim Kishon (tłum. Stanisław Lewański) NIE MA LITOŚCI DLA WIERZYCIELI Nie ma na świecie rzeczy bardziej przykrej niż dług moralny.Oprócz finansowego. Kombinacja obu jest absolutnie zabójcza. Jak tego dowodzi następująca historia: Czwartek, 7 czerwca - Spotkałem dziś na ulicy przypadkowo Manfreda Toscaniniego. Był bardzo wzburzony. Jak wynikało z jego przeplatanego przekleństwami opowiadania, pragnął pożyczyć sto funtów od Jaszy Obernika, a ten lump, ten opryszek, ten śmierdzący skunks nie wstydził się odpowiedzieć: -Mam, ale ci nie pożyczę! - Długo będzie czekał, nim znowu Manfred zechce z nim rozmawiać! -Czyżbyśmy już tak nisko upadli? -zapytał mnie Manfred. -Czy już na tym zepsutym świecie nie tli się ani jedna iskierka przyzwoitości, przyjaźni, życzliwości? -Alei, Manfredzie! -uspokajałem go. -Po co te nerwy? -I wręczyłem mu banknot stufuntowy. -Nareszcie człowiek! -wyjąkał Manfred i z trudem ukrył napływające do oczu łzy. -Najpóźniej w ciągu dwóch tygodni dostaniesz pieniądze z powrotem, możesz na mnie polegać! Jeśli dobrze zrozumiałem wypowiedz mojej żony, to jestem idiotą. Ale przecież przywróciłem Manfredowi Toscaniniemu wiarę w człowieka. I nie chciałbym mieć w nim wroga. Poniedziałek, 18 czerwca Gdy wychodziłem z "Cafe Rio", natknąłem się na Manfreda Toscaniniego. Poszliśmy dalej razem. Starannie unikałem jakiejkolwiek wzmianki o pożyczce, wydawało mi się jednak, że to właśnie budziło jego szczególne rozgoryczenie. -Powodu do obaw chyba nie masz-zasyczał.-Przyrzekłem ci, że dostaniesz swoje pieniądze w ciągu czternastu dni, a czternaście dni jeszcze nie minęło. Czego ty właściwie chcesz? -Broniłem się wskazując na to, ze nie wspomniałem o pieniądzach ani słowem. Manfred oświadczył, iż nie sądzi, abym był lepszy od innych, i pozostawił mnie na środku ulicy. Wtorek, 3 lipca Przykre zajście na tarasie kawiarni. Manfred Toscanini siedział z Jaszą Obernikiem i przyglądał mi się badawczo. Był wyraźnie wzburzony. Starałem się możliwie niewinnie patrzeć prosto przed siebie, ale to tylko pogorszyło sprawę. Manfred powstał, przystąpił do mnie i oświadczył tak głośno, ze słychać go było w całej kawiarni: -Dobrze, przyznaję: jestem kilka dni w zwłoce. No i co z tego? Świat się nie zawali. I nie musisz mi się tak przyglądać z wyrzutem! - Usiłowałem replikować, ze nic takiego nie uczyniłem. Na to Manfred nazwał mnie kłamcą i jeszcze dodał cos, co raczej trudno powtórzyć. Obawiam się, ze mogą być komplikacje. Moja żona powiedziała to, co kobiety zwykle w takich razach powtarzają: -A nie mówiłam? -I uśmiechnęła się sardonicznie. Środa, 111ipca Jak słyszę, Manfred Toscanini rozgłasza wszędzie, ze jestem beznadziejnym narkomanem i że dwie znane adwokatki wniosły przeciwko mnie proces o alimenty. Oczywiście ani słowa w tym prawdy! Morfina! Ja nawet nie palę.Żona jest zdania, ze dla wewnętrznego spokoju powinienem zrezygnować z tych stu funtów. Piątek, 13 lipca Widziałem dziś Toscaniniego stojącego w ogonku do kina. Na mój widok postawił oczy w słup, żyły na czole mu nabrzmiały, a kark zesztywniał. -Manfred - powiedziałem łagodnie.-Chciałbym ci cos zaproponować: zapomnijmy o całej historii z tymi pieniędzmi. To zresztą drobiazg. Już nie jesteś mi nic winien. W porządku? -Toscanini dygotał z wściekłości. Nie panował już nad sobą -w takim stanie jeszcze go nie widziałem. Obernik, z którym szedł do kina, musiał go hamować, inaczej rzuciłby się na mnie. Moja żona tylko powiedziała: -Czy ja ci tego nie mówiłam? Czwartek, 2ó lipca Coraz częściej ludzie pytają mnie, czy prawdą jest, ze zgłosiłem się na ochotnika do Vietcongu i tylko ze względów zdrowotnych zostałem odrzucony. Wiem, naturalnie, kto kryje się za tymi pogłoskami. Ten sam, który w nocy wybił mi okno kamieniem wielkości pięści. Gdy wczoraj wszedłem do kawiarni, poderwał się i zaczął warczeć: -Czy to jest kawiarnia, czy azyl dla włóczęgów? -Aby uniknąć komplikacji, kelner wyrzucił mnie za drzwi. Moja żona to przepowiadała. Środa, 8 sierpnia Dziś odwiedził mnie mój ukochany kuzyn Aladar i poprosił o pożyczkę w wysokości dziesięciu funtów. -Mam, ale ci nie pożyczę -odpowiedziałem. Aladar jest moim ukochanym kuzynem, nie chciałbym tej przyjaźni rujnować. I bez tego mam dosyć kłopotów. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zabrało mi paszport. -Czekamy na wiadomość z Wietnamu -padła tajemnicza odpowiedź, gdy zapytałem, kiedy otrzymam paszport z powrotem. Tyle co do moich planów ucieczki za granicę. Moja żona, której ostrzeżenia puszczałem wcześniej mimo uszu, nie pozwala mi już wychodzić na ulicę samemu. W jej towarzystwie udałem się po ratunek do psychiatry. -Toscanini nienawidzi pana, ponieważ wzbudza pan w nim poczucie winy -wyjaśnił mi. -W stosunku do pana cierpi na przemieszczenie kompleksu ojcowskiego. Powinien pan mu pomóc ten kompleks odreagować. Na przykład umożliwiając mu ojcobójstwo. Ale to chyba zbyt wielkie wymagania? - Potwierdziłem. -Istnieje jeszcze ewentualnie inna możliwość. Żądza mordu będzie tkwiła w Toscaninim dopóty, dopóki nie będzie mógł oddać panu pieniędzy. Czy nie mógłby pan stworzyć mu taką możliwość drogą, powiedzmy, jakiejś anonimowej zapomogi? -Podziękowałem psychiatrze wylewnie, pospieszyłem do banku, podjąłem pięćset funtów i dyskretnie wrzuciłem je do skrzynki na listy w mieszkaniu Toscaniniego. Poniedziałek, 13 sierpnia Na ulicy Dizengoffa spotkałem Toscaniniego. Zobaczył mnie, splunął i poszedł dalej. Złożyłem o tym raport psychiatrze. –Uceluje, kto próbuje -powiedział. - Wiemy przynajmniej, ze w ten sposób nie da rady. Z zaufanego źródła dowiedziałem się, ze Manfred kupił ogromną lalkę szmacianą, trochę do mnie podobną. Wieczorami, przed pójściem do łózka, wbija jej w okolice serca cienkie szpileczki. Policja odmawia interwencji. Piątek, 17 sierpnia Nieprzyjemne uczucie na plecach, jakby od kłucia igiełkami. W nocy obudziłem się zlany zimnym potem i zacząłem się modlić. -Zgrzeszyłem, Panie! -jęczałem. - Bliźniemu swemu w Izraelu pożyczyłem pieniądze. Czyż będę znosił skutki mego szaleństwa aż do śmierci? Czy nie ma już dla mnie ratunku? -Z wysoka usłyszałem glos:-Nie ma! Wtorek, 28 sierpnia Igły w biodrach, igły między zebrami, kompleks ojcowski wszędzie. Wsparty z jednej strony o laskę, .a z drugiej o ramię żony, dowlokłem się do internisty. Po drodze ujrzeliśmy idącego z przeciwka Obernika -Ephram -szepnęła moja żona. -Przyjrzyj mu się dokładnie! Okrągła gęba... błyszcząca łysina... idealny typ ojcowski! Byłażby jeszcze d1a mnie jakaś nadzieja? Czwartek, 30 sierpnia Spotkałem Toscaniniego przed kawiarnią i zatrzymałem go. -Nie dawaj mi pieniędzy, dziękuję! -zawołałem szybko, by nie próbował mnie zamordować. - Obernik uregulował twój dług co do grosza. Prosił mnie wprawdzie, abym ci tego nie mówił, ale powinieneś przecież wiedzieć, jakiego masz dobrego przyjaciela. Od dziś, jeśli już jesteś komuś winien sto funtów, to nie mnie, lecz Obernikowi. Oblicze Manfreda rozpogodziło się. -Nareszcie człowiek! -wykrzyknął, z trudem powstrzymując Izy. -Najpóźniej w ciągu dwóch tygodni będzie miał swoje pieniądze z powrotem. Poniedziałek, 17 września Gdy dziś ramię w ramię maszerowaliśmy ulicę Dizengoffa,Manfred powiedział:- Obernik,ta pożałowania godna kreatura, przygląda mi się w ostatnich czasach tak bezczelnie, ze mam ochotę dać mu po mordzie.Zgoda,jestem winien mu jakieś pieniądze,wcale się nie zapieram.Ale to go nie upoważnia do traktowania mnie jak żebraka.On mnie jeszcze nie zna,ale mnie pozna-wierz mi! Uwierzyłem mu. Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia __________________KONIEC. PODOBAŁO SIĘ? IP: *.pai.net.pl 15.02.02, 12:25 Koniec. Trochę trwało "wczytywanie" , ale to w końcu cała książka. Mam nadzieję, że Wam się podobało... Odpowiedz Link Zgłoś
tulka Re: __________________KONIEC. PODOBAŁO SIĘ? 15.02.02, 12:32 Kasiu, DZIĘKI, DZIĘKI, DZIĘKI! Nie czytałam jeszcze wszystkiego, muszę to sobie rozłożyć w czasie, ale to, co zdążyłam przeczytać, jest piękne :-) Dzięki, że o nas pomyslałaś, że Ci się chciało... P.S. To Ty jesteś WIELKA :-))) Odpowiedz Link Zgłoś
grover Re: __________________KONIEC. PODOBAŁO SIĘ? 15.02.02, 13:15 Kasiu jestem już w domu i powoli zabieram się do czytania, ale tego jest TAK WIELE, ale obiecałem i przeczytam - zaczynamy... Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: kx Re: __________________KONIEC. PODOBAŁO SIĘ? IP: *.toya.net.pl 15.02.02, 13:42 Bardzo! Dobrze, że mam zwolnienie, siedzę w domu i mogę sobie spokojnie czytać. Dzięki Kasiu :))))) Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kasia __________________________________up IP: *.pai.net.pl 24.02.02, 15:37 Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: kasiaprim Dzis urodziny EPHRAIMA KISHONA, wiec odswiezam... IP: *.pai.net.pl / *.pai.net.pl 23.08.02, 23:05 Odpowiedz Link Zgłoś
kropka. Re: Dzis urodziny EPHRAIMA KISHONA, wiec odswieza 23.08.02, 23:36 wiesz Kasiu, ilekroć patrzę na skoroszyt z wydrukowanym i pracowicie spiętym Kishonem, mam taki lekki błysk myślowo-zagadkowy: która z nas jest bardziej zwariowana, Ty czy ja. serdeczności jak nie wiem co Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: kasiaprim Kropce -o badaniach koreanskich IP: *.pai.net.pl / *.pai.net.pl 26.08.02, 07:11 kropka. napisała: > wiesz Kasiu, ilekroć patrzę na skoroszyt z wydrukowanym i pracowicie spiętym > Kishonem, mam taki lekki błysk myślowo-zagadkowy: która z nas jest bardziej > zwariowana, Ty czy ja. > serdeczności jak nie wiem co Ostatnie badania uczonych koreansko=polnocnych dowodza, ze szalenstwo w internecie a zwlaszcza na forach przenosi sie przez indukcje! Musimy tylko ustalic-ktora -ktorą zarazila! Uklonki PoSamPas-K Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Mosze Kiszon i Kasia... IP: *.red.bezeqint.net 24.08.02, 10:08 Witaj Kasia, to pierwszy raz co pojawiam sie na Lodzki Forum. Zycze Tobie i forumowiczom zebyscie swietnie obchodzili urodziny Kiszona... On osobiscie prosil mnie powiedziec wam. (kilka minut temu rozmawialem znim) Serdecznie pozdrawiam, Mosze, Tel-Awiw, Ziemia Swieta. Odpowiedz Link Zgłoś
kasiaprim Re: Kiszon i Kasia... 24.08.02, 11:56 Gość portalu: Mosze napisał(a): > Witaj Kasia, to pierwszy raz co pojawiam sie na Lodzki Forum. > Zycze Tobie i forumowiczom zebyscie swietnie obchodzili urodziny Kiszona... > On osobiscie prosil mnie powiedziec wam. (kilka minut temu rozmawialem znim) > Serdecznie pozdrawiam, > Mosze, Tel-Awiw, Ziemia Swieta. Moi Drodzy, ChrisBTO sprowadzil nam na nasze Forum Olge z Kaukazu. Mamy Do~ ze Szwajcarii i Ninnę ze Szwecji. Dzis ja Wam przedstawiam Mosze, ktory dopisal sie do Wątku Urodzinowego, ktory wczoraj dla Was odkurzylam ze względu na to , ze jego Bohater, Ephraim Kishon wczoraj mial tez swoje urodziny. Otóż poznalam Moszego na Forum Informacje- pierwszym Forum, na jakie trafilam. Pisywal i nadal pisuje tam mądrze, czasem zabawnie i nawet na bardzo drazliwe tematy- w sposob bardzo taktowny i wywazony. Mieszka w Izraelu, w Tel-Aviwie ale JEST ŁODZIANINEM!!! Wychowal sie w Łodzi, z ktorej wyjechal w dziecinstwie- takie to wtedy byly czasy... Za Łodzią teskni, obiecuje tu kiedys wpasc, a narazie wykupil sobie jedna z pierwszych kostek na Piotrkowskiej, by te swoja "łódzkosc" udokumentowac. Zaczelismy korespondowac i z czasem przerodzilo sie to w wirtualną przyjazn. Jest uroczym facetem o niebywalym poczuciu humoru, ktore mi udawadnia codziennie, gdyz nie ma dnia , bym od Niego nie dostala jakiegos dowcipu, dykteryjki, rysunku. Bardzo sie wirtualnie polubilismy i w rewanżu wyslalam Mu link do Forumowo-Urodzinowo-Kishonowego wątku. www2.gazeta.pl/forum/794674,30353,794652.html?f=63&w=1086549 skutkiem czego zareagowal powyzszym postem. Chcialabym Go dla nas wszystkich na naszym forum zatrzymac. Jesli mi pomozecie- bedzie to moj drugi, najlepszy prezent dla Was wszystkich. "Pomożecie?" MOSZE, WPADAJ TU DO NAS JAK NAJCZESCIEJ !!! JESTES TU PRZECIEZ "U SIEBIE" !!! TO FORYM JEST TEZ TWOJE !!! -kasiaprim Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: kasiaprim Do Administratorow strony KFL IP: *.pai.net.pl / *.pai.net.pl 10.09.02, 14:01 Mili Administratorzy, pod linkiem KSIAZKI na stronce KaFeLkowej jest link do Prezentu Od Kasiprim czyli do humoresek Kishona- ale pokazuje on bledna strone. Podaje prawidlowy: www2.gazeta.pl/forum/794674,30353,794652.html?f=63&w=1086549 Poprawcie z łaski swojej... -Kasiaprim Odpowiedz Link Zgłoś
kasiaprim Re: Do Administratorow strony KFL 27.03.03, 18:52 Gość portalu: kasiaprim napisał(a): > Mili Administratorzy, > pod linkiem KSIAZKI na stronce KaFeLkowej jest link do Prezentu Od Kasiprim > czyli do humoresek Kishona- ale pokazuje on bledna strone. > Podaje prawidlowy: > <a href="www2.gazeta.pl/forum/794674,30353,794652.html? f=63&w=1086549"ta > rget="_blank">www2.gazeta.pl/forum/794674,30353,794652.html?f=63&w=1086549</a> > Poprawcie z łaski swojej... > -Kasiaprim Ojej, dawno na stronke KaFeLkowa nie zagladalam a tu niespodziewajka! Udalo sie! Hurra! Przy okazji podbijam, by mlodzi Forumowicze poczytali -K' Odpowiedz Link Zgłoś
aard Ja tam nie jestem Kafelkiem,ale za to ksenofobem 28.03.03, 09:13 I jeśli się śmieję, to tylko z siebie. Zajrzyj na Wątek surrealistyczny i neosurrealistyczny na tym Forum. aA Rd PS. Kishona poznałem dość nietypowo - jego głos był nagrany jako komentzrze do partii szachów, którą rozgrywało się z komputerem szachowum firmy Kasparov o wdzięcznej nazwie Kishon Chesster. Bawiłem się nim przez kilka godzin w domu towarowym KaDeWe w Berlinie, jak miałem ze 14 lat. Pyszna rozrywka. Potem jeszcze czytałem "Z zapisków podatnika" i chętnie przeczytam więcej :-) Dzięki. Odpowiedz Link Zgłoś
kasiaprim Aardzie- dla Ciebie wszystko! 29.03.03, 14:35 aard napisał:> PS. Kishona poznałem dość nietypowo - jego głos był nagrany jako komentzrze do partii szachów, którą rozgrywało się z komputerem szachowum firmy Kasparov o wdzięcznej nazwie Kishon Chesster. Bawiłem się nim przez kilka godzin w domu towarowym KaDeWe w Berlinie, jak miałem ze 14 lat. Pyszna rozrywka. Bo Pan Ephraim to szachowy Mistrz nad Mistrze! Zagladnij tutaj: www.teleschach.de/dortmund-2001/kishon.htm > Potem jeszcze czytałem "Z zapisków podatnika" i chętnie przeczytam więcej :-) > Dzięki. Do usług. Dla Ciebie- wszystko! K' zadzialala i juz niedlugo wyjda 2 nieznane jeszcze w Polsce pozycje Pana Ephraima. Bo ja-jak juz mam konika na jakims punkcie- TO MAM , wiec sie postaralam... Dam sygnal- kiedy to sie stanie Odpowiedz Link Zgłoś
Gość: Kubkubon Re: ______________________KaFeLkom i Redakcji- PR IP: *.static.ip.netia.com.pl 14.05.21, 12:18 Kishon jest genialny. Najlepsza była nawigacja po Jerozolimiee, czyli wskazówki, jak odwiedzić przyjaciela zamieszkałego przy ul. Umiłowanych Niewiast. Idziesz x kroków, po chwili czujesz straszliwy smród, wtedy skręcasz, kolejne y kroków i człowiek, którzy przeklina rząd. I tak dalej. A finał - zmęczony Kishon łapie za klapy jordańskiego legionistę. I wybucha międzynarodowy skandal. Odpowiedz Link Zgłoś