turbo_borgia
05.04.08, 04:59
zegarek...
Przyszedł gość. Rozmowa zeszła, nie wiedzieć czemu, na temat
porządku urbanistycznego. "Tata mi mówił że te miasta w zachodniej
Polsce są ściśle zabudowane, że tam jest porządek, i że ludzie
stamtąd są lepsi, są porządni".
Tak, sporo w tym prawdy. Ktoś kto od dzieciństwa wyrósł w świecie w
którym prowizorka nie istnieje, a ulice mają przedwojenny bruk, ma
inne podejście do życia. Ktoś kto się urodził w kraju w którym po
poprzedniej cywilizacji pozostały artefakty jej sielskiego,
dostatniego życia, nie będzie ufał w porządek czy to II-giej, czy
III Rzeczposolitej, bo widzi że jest ona gospodarzem nie mogącym
dorównać temu poprzedniemu gospodarzowi Ziem Odzyskanych.
Życie tam to powolne i mozolne odkrywanie przedwojennej historii
tych ziem. Spojrzenie w przedwojenny Heimatkalendar szokuje: styl
czcionek jest tak nowoczesny zupełnie jakby reklamy robiono rok czy
dwa lata temu. Wszędzie, w każdym mieście mnóstwo producentów,
róznego przemysłu. Buduje się mosty, pociągi, produkuje meble,
dywany, likiery, koniaki, wina, oj wszystko. Nawet w 30- tysięcznych
miastach zbudowano teatry i opery. Po wojnie zamknięto je albo
zburzono. Do dziś widać ich ruiny, choćby w Gubinie i w Głogowie.
Jeśli istnieją, są zapomniane, jak ducal spa theatre
(Kurfuestentheater) w dolnośląskim Bad Salzbrunn (Szczawnie Zdroju-
wnętrze na fotografii poniżej):
Największe miasta były połączone superszybkimi kolejami. Fliegender
Schlesier łączył Bytom, Opole, Wrocław, Legnicę, Żagań i Berlin.
Nord Ekspress łączył Gorzów, Piłę, Chojnice, Tczew, Malbork, Gdańsk,
Elbląg z Berlinem. Osiągały prędkość techniczną 160 km/h, a więc
wyższą od polskich "Luxtorped". Prędkość handlowa, a więc
ta „średnia na trasie" wynosiła nawet 140 km/h. Dziś najszybsze
polskie pociągi „średnio" osiągają 100- 110 km/h, i to bez postojów
pośrednich. W miastach przez które przejeżdżały przedwojenne
superekspresy historie te są rodzajem mitu, w który aż nie chce się
wierzyć- wiele z tych linii dziś zostało rozkradzionych, wielkie
węzłowe stacje kolejowe spalono i rozkradziono dla cegieł, jak
choćby tą w Lubsku. Dziś ta historia to jakby TGV przejeżdżał przez
slumsy.
Każda większa wioska miała swój dworzec lub przystanek kolejowy,
skąd odchodziło nawet po kilka pociągów na godzinę, jak do dziś jest
po zachodniej stronie Odry i Nysy. To kolej zrobiła z rolniczej
prowincji rodzaj podmiejskich miasteczek satelitarnych wokół
większych miast Polski Zachodniej. Umożliwiła „przestawienie się"
ludności z rolnictwa na życie typowe dla ludności miast. Już wówczas
większość linii lokalnych była deficytowa jeszcze przy ich budowie,
i powstały od samego początku z dopłatami pństwowymi. Codziennie
masy dawnych rolników wsiadały w pociągi i dojeżdżały do większych
miast do pracy czy nauki w licznych fabrykach i instytucjach. Dzięki
kolei już przed wojną w wielu regionach zanikło rolnictwo. Do dziś
są duże regiony Polski Zachodniej gdzie rolnictwem para się 4 % i
mniej populacji.
Tamte regiony były już wówczas wysokouprzemysłowone, dawną strukturę
rolniczą zamieniono na świat w którym dawne wioski to przedmieścia
połączone z miastami czesto kursującymi kolejami. Nawet na odludnych
liniach do dziś na stacjach są podziemne tunele i nawet po 5
peronów. To koleje i transport zbiorowy budowały potęgę tego
pozbawionego większych miast regionu, ale jakże wielkomiejskiego.
Dzięki nim wioski rozwijały się jako satelity, podmiejskie osiedla,
a mieszkańcy mieli niemal te same szanse rozwojowe co mieszkańcy
miast.
Jednym z takich dworców jest dworzec w Kunicach, dość odrębnej
dzielnicy Żar. Do dziś widać dawne przejście podziemne pod torami,
po których dziś już niemal nic nie jeździ. A kiedyś była do duża
stacja pomiędzy trzema wielkimi węzłami kolejowymi. Z Mirostowic
docierały tutaj elektryczne tramwaje wąskotorowe, którymi przewożono
pasażerów i towary na ok. 30- kilometrowej sieci tramwajów
podmiejskich należących do tamtejszych kopalni węgla.
Cała okolica była ongiś zagłębiem kopalni węgla brunatnego. Po
niemieckiej stronie granicy eksploatacja złóż trwa nadal, po
polskiej stronie wszystko upadło. Pozostała legenda o tramwajach
podmiejskich które fabrykant zbudował dla swoich pracowników i dla
przewozu swojego węgla, pozostały ruiny elektrowni w Łazach,
pozostały maszty dziwacznej kolei linowej którą przewożono urobek do
pobliskiej aglomeracji (takiej „małej", ale przed wojną bazującej na
dowozach ludności z całej okolicy).
Dziś wizyta tam to oglądanie górniczych osiedli, parterowego budynku
dawnej kopalni z symbolem dwóch kilofów nad wejściem. Mirostowice to
miasteczko które upada, straszą ruiny rozbebeszonej cegelni czy
pięknego dworku. Obok jest przepiękny teren pagórkowatego „Zielonego
Lasu", w którym kiedyś były dwie wieże widokowe. Dziś zostały z nich
ruiny. Tak samo zrujnowano do reszty pobliski pałac myśliwski. Kilka
kilometrów dalej, w centrum Żar straszą do dziś ruiny pałacu i
zamku, zostawione same sobie od wojny. Ludzie, szczególnie młodzi,
uciekają za granicę, albo do większych miast. Miasto na papierze ma
ok. 40 tysięcy mieszkańców, realnie połowa młodych roczników jest za
granicą.
Po dziełach ambitnej arystokracji, z woli której zbudowano tu kolej
ledwie 4 lata po jej premierze na Śląsku, i z jej poleceń wytyczono
tutejsze parki wraz z wieżami widokowymi dla ludności, pozostały
rozsypujące się coraz bardziej ruiny. Nieopodal „straszy" Żagań,
ongiś siedziba księstwa, rządzonego przez Talleyrandów- Bironów. W
ich pałacu przed wojną mieściło się muzeum wnętrz zamkowych, wisiały
tu portrety pędzli najznamienitszych malarzy: Rembrandta, van Dycka,
Goi, Velázqueza, Tycjana i Canaletta. Pałacowe archiwum miało w
kolekcji ręcznie pisane orginały dzieł Goethego, Schillera,
Talleyranda, listy Napoleona do Józefiny, 36 listów Stanisława
Augusta Poniatowskiego. Mieściła się tu ponoć nawet opera kameralna.
Gdy umarła tutejsza księżna Dino, która "wyczarowała" miniona potęgę
tego miasta, z okolicznych wiosek na jej pogrzeb zeszło się 10
tysięcy mieszkańców księstwa dla których angażująca się w
filantropię księżna była odpowiednikiem dzisiejszej księżnej Diany.
Dino przeniosła się do Żagania z Paryża, gdzie była kochanką de
Talleyranda, sławnego ministra spraw zagranicznych Napoleona. Za jej
rządów miasto w ciągu kilku lat wyrosło na stolicę kulturalną tej
części Europy, a jego sława przekroczyła granice ówczesnych Prus.
Dziś pałac to gniot komunistycznej rewitalizacji zabytków, zrobiono
z niego po prostu kicz. Ściany na olejno, chwasty w parku pałacowym,
z którego ostało się ledwie 15 % orginalnego założenia. Po obrazach
i wnętrzach pałacu chyba ani śladu. Po potędze kulturalnej miasta
także ani śladu- dziś stąd wyjeżdża kto może, bo brakuje nawet tej
ekonomicznej. A mogło być inaczej, podobno na pałacu po wejściu
Rosjan przez krótki okres powiewała francuska flaga...
Polska z Ziemiami Odzyskanymi zrobiła mniej więcej to co małpa robi
z zegarkiem. Zniszczono i infrastrukturę kulturalną i transportową.
Miasta, które były aglomeracjami rozproszonymi mającymi dzięki tej
infrastrukturze w swym zasięgu nawet 200-300 tys. ludności, po
upadku systemu transportu stały się 40- 50-tysięcznymi miastami
średniej wielkości. Przestały być regionalnymi centrami, jak przed
wojną. Ludność przestała podróżować, przynajmniej na te dłuższe
dystanse. Wielkomiejskość nagle stąd prysła.
Europejskość też. Kicz zastapił przedwojenną elegancję i smak. Po
niemieckiej stronie jest ładnie, po polskiej wygląda jak w Meksyku-
wszędze strip landscape: krajobraz nieokiełznanych szyldów i tablic
reklamowych, parkingów, centrów handlowych. Po niemieckiej stronie
pejzaże amerykańskich przedmieść również istnieją, ale nie
zdominowały miast tak doszczętnie jak po polsk