Gość: Piotr Badura
IP: *.neoplus.adsl.tpnet.pl
30.03.10, 22:45
Wielce Szanowna Pani Joanno
Zna mnie Pani wystarczająco dobrze. Wie Pani jaki jest mój stosunek do
opolskiej redakcji "Gazety Wyborczej". Proszę więc nie traktować tego, co
piszę, jako chęci zrobienia przykrości. Jest to raczej przyjacielska pomoc dla
Pani. Jest to też pomoc dla młodszych forumowiczów, którzy niekoniecznie muszą
wiedzieć, czym był PRL i niekoniecznie muszą rozumieć np. istotę cenzury. W
tych sprawach mam nad Panią oczywistą przewagę, bo jestem dużo starszy i PRL-u
doświadczyłem a sprawa cenzury była mi szczególnie bliska.
W latach PRL (lata 80.) w ramach walki o konstytucyjną wolność druku (takie
wtedy funkcjonowało pojęcie) pozwałem przed oblicze warszawskiego sądu
wojewódzkiego m.in. "Politykę" i wydające ten tygodnik Wydawnictwo Współczesne
(należące do RSW Prasa Książka Ruch). Przypozwałem też Główny Urząd Kontroli
Publikacji i Widowisk. O sprawie zawiadomiłem autorytety prawnicze opozycji
(po cichu licząc na ich moralne wsparcie).
Sąd mógł po peerelowsku odrzucić mój pozew, ale tego nie zrobił. Odrzucił
wprawdzie przypozwanie GUKPiWu, ale sprawę rozpoczął. "Opozycyjne autorytety
prawnicze", proszę wybaczyć brzydkie określenie, olały sprawę. Dziś sądzę, że
już się po cichu układały z władzą.
Przesłuchiwani kolejno redaktorzy z "Polityki" wymigiwali się od udzielenia
odpowiedzi na pytanie, dlaczego mój artykuł "Wolność druku dla szewców" nie
ukazał się na łamach "Polityki". Każdy zasłaniał się tym, że to nie on
decydował. Spośród przesłuchiwanych redaktorów najobrzydliwszy wydał mi się
Stanisław Podemski, jawnie szydzący przed sądem z konstytucyjnej wolności
druku. Jednak on też wyjaśnił ostatecznie, że decyzja w sprawie publikacji
mojego artykułu nie należała do niego. Było to zresztą prawdą, bo decyzję
podjął Daniel Passent. Sąd zawezwał na koniec Passenta, ale on się nie stawił.
Został ukarany grzywną i na następnym posiedzeniu był już obecny. Nastąpiła
jednak zmiana składu sądu (skądinąd mam powód, by przypuszczać, że stało się
to w wyniku interwencji Mieczysława Rakowskiego). Sąd w nowym składzie
przesłuchał wprawdzie Passenta, ale było to bez sensu (przesłuchano go chyba
tylko dlatego, że dostał już grzywnę za niestawiennictwo), bo po przesłuchaniu
sąd zarządził przerwę i po niej ogłosił wyrok, że mianowicie moje powództwo
jest nieuzasadnione. Na korzyść tego nowego składu sądu muszę dodać, że
odrzucił wnioski strony pozwanej, by obciążyć mnie kosztami sprawy,
uzasadniając, że działałem ze szlachetnych pobudek, czy jakoś podobnie. Sąd
Najwyższy w drugiej instancji utrzymał ten wyrok.
Podczas procesu redaktorzy "Polityki" bronili poglądu, że redakcja sama
decyduje, co chce opublikować. Najdobitniej ujął to wspomniany już Podemski,
który stwierdził (choć sąd usiłował go powstrzymać, uchylając moje pytanie):
"Redakcja ma prawo wyrzucić do kosza nawet najwartościowszy tekst, a
opublikować całkiem bezwartościowy". To stanowisko Podemskiego byłoby słuszne
w III RP. W III RP prawem redakcji jest tak właśnie postępować, ale za to
każdy ma prawo wydawać własną gazetę, prowadzić własne wydawnictwo. Podemski
już wtedy, w latach 80., czuł się jak w III RP, choć wtedy jeszcze obywatele
nie mogli wydawać własnych gazet i zakładać własnych wydawnictw. W PRL
publikowane miały być rzeczy najwartościowsze (teoretycznie oczywiście).
Wolność, którą dała obywatelom III RP, polega na tym, że mogą sobie wydawać
własne gazety i zakładać własne wydawnictwa. Ja osobiście z tej wolności
skorzystałem. Jestem właścicielem, wydawcą i redaktorem swojego czasopisma.
Gdy mi się uśni wydać sobie książkę, to sobie ją wydam i nie będzie siły,
która mi to uniemożliwi. Szewcy naprawkowi oczywiście nie korzystają dziś z
wolności, bo nie są w stanie wydać własnej gazety i założyć własnego
wydawnictwa (w PRL korzystali jednak z wolności druku też tylko teoretycznie).
Bereszyński chciałby dziś wolności takiej, jaka teoretycznie była w PRL. Autor
napisał, a redakcja czy wydawnictwo musi wydać. Bereszyński nie rozumie, że w
III RP wolność polega na tym, że on sam może to sobie wydać własnym sumptem.
Może wziąć na to kredyt w banku i spłacić go z wpływów ze sprzedaży
"wiekopomnego dzieła". Podejrzewam jednak, że takie rozwiązanie Bereszyńskiemu
nie odpowiada, bo wie, że to, co spłodził, jest gniotem, który się nie sprzeda
i na wydaniu tego gniota poniesie bolesną stratę finansową. Chce więc, by
stratę wziął na siebie jakiś inny frajer. Ma nadzieję, że "Solidarność" okaże
się tym frajerem.
Pani Joanno! Niech Pani nie daje sobie wmawiać, że Bereszyńskiego prześladuje
jakaś cenzura. To jego urojenia. Cenzura będzie wtedy, gdy Bereszyński będzie
chciał zlecić druk swego "wiekopomnego dzieła", płacąc za tę usługę, a
drukarnia mu powie, że oni tu mają pismo, iż tego drukować nie wolno. W Opolu
jest wiele wydawnictw, które za pieniądze natychmiast wydadzą Bereszyńskiemu
jego gniota, nawet do niego nie zaglądając.
Pozdrowienia dla Pani i całej Redakcji
Piotr Badura