anna_sla
20.09.14, 16:44
Wstaje rano o 6, robi nam jedynie herbatę, budzi mnie i dzieci i idzie do pracy. Wraca z pracy po 15stej, zjada podany mu obiad, porozmawia nieco z dziećmi i na 16 wyskakuje do drugiej pracy. Wraca ok. 20-21 i jest zmęczony. Wykąpie się i pada przed komputerem, czasami obejrzy ze mną jakiś film. I wtedy przychodzi taka sobota a on wyskakuje na rower na pół dnia co najmniej. Czasami w niedzielę też. Do niedawna robiliśmy to razem, ale po ostatniej mojej kontuzji rzadziej mam siłę na taką jazdę jak przedtem, teraz jestem mu trochę jak kula u nogi, więc zrezygnowałam z wyjazdów z nim.
I jakoś mu trochę zazdroszczę, nie zazdroszczę mu takiego nawału pracy, ale tego, że w sumie to ma strasznie mało na głowie i on mi się dziwi, że ja jestem zestresowana, nerwowa i często nie umiem wyluzować. Obecnie jestem jeszcze bezrobotna, więc mój dzień zaczyna się tak, że wstaję budzona przez męża o 6:30 i ogarniam dzieciaki by się ubrały, zjadły śniadanie, które JA im robię, robię też śniadania do szkoły, uzupełniam bidony, pilnuję by zabrały stroje sportowe i szkolne wszelkiej maści, wszelkie przybory, łapiąc śmieci segregowalne wyskakujemy z chaty, chwytając jeszcze to co ew. który zapomniał zabrać do szkoły i prowadzę ich na lekcje. Opłacam w szkole wszelkie teatry i inne dodatki, jakie w danej chwili wymyślą, ew. rozmówię się z paniami nauczycielkami w sprawach dzieci. A potem mam czas: na np. rower, śniadanie, drzemkę, sprzątanie, pranie, układanie, wycieranie, ew. na kawę z koleżanką, zakupy, bieganie za przyborami szkolnymi, które co najmniej raz w tygodniu trzeba coś dokupić. Potem biegnę po dzieci, robię obiad jednocześnie robiąc z bąkami (sztuk nie rzadko 4ry, bo jeszcze kuzynki) lekcje, wysłuchuję czytanek zadanych przy mieszaniu zupy/sosu/sałatki po 5-8 razy przez każde, pilnuję czytania lektur, sprawdzam lekcje odrobione, zasądzam poprawki. Potem siadamy z tatuniem do obiadu, ew. biegniemy już na kolejne zajęcia. Odbieram z zajęć w międzyczasie sprzątając, myjąc naczynia lub inne syfiaste zajęcia, bo chata przy takim tabunie dzieciaków brudna robi się w 5 minut max 20. Non stop gary, non stop wszystko w pokojach porozwalane, non stop piach z butów, non stop jakieś pranie.. i jeszcze z dziećmi czasem trzeba gdzieś wyjść, urozmaicić im ten czas walny, a to na rower, a to na boisko, na spacer itp., wracamy pakujemy się do szkoły, kąpiemy, kolacja, targowanie się z nimi przez pół dnia, dlaczego warto zrobić to i owo, dlaczego nie będziemy teraz oglądać bajki/grać/robić ciastek/i innych pierdół, dlaczego teraz lekcje, dlaczego teraz lekturę czytamy, dlaczego tak dużo! (2-3 strony!!) i nareszcie do łóżek, witamy strudzonego tatę. Potem idę pobiegać, wkurw..iona na świat, kąpię się i zalegam tam gdzie jeszcze jest wolne miejsce! obiecując sobie, że jutro poskładam to pranie... jestem utyrana. W niedzielę dodatkowo biegam z nimi do kościoła, bo jedno musi ze względu na obchodzoną rocznicę komunii, a pozostałe już mają przygotowania do I komunii św. i spotkania w związku z tym, również zaliczam ja (bo mój mąż niewierzący od kościoła trzyma się na dystans), zebrania wszelakie też.. Ciągle chce mi się spać, ciągle sprzątam i ciągle mam bałagan, wstydzę się ludzi zapraszać do chaty, ciągle mam coś do zrobienia, a to na pocztę bo coś tam, a to do urzędu w sprawie poszukiwań pracy, a to rozmowy kwalifikacyjne, a to jakieś inne papiery i sprawunki, a jeszcze ew. wypadki losowe jakiś dziadek w szpitalu, wykopki u mamy, podwieźć ciocię/sąsiadkę gdzieś, zrobić ew. przetwory, opłacanie rachunków, bieganie po sklepach bo tu taniej to a tam to, w tym dostanę to, ale już nie dostanę tamtego, więc idę do następnego. Okna córce umyłam wreszcie po 1,5 roku...
I jakoś nie mogę nie czuć smutku, że mąż znów wypadł sobie na rower, na który ja nie mam siły już, zostając w domu samej przy sprzątaniu!! I niby mam w tygodniu czas na rower i inne przyjemności i czas na odpoczynek, a jednocześnie mam na głowie tyle problemów logistycznych okołodzieciowych i innych, że jestem przeciążona, bo wszystko, kompletnie wszystko spadło na moją głowę, bo mąż jest nieobecny. A od 1 października prawdopodobnie dojdzie jeszcze do tego wszystkiego moja praca od 7:30 do 15:30, więc mężowi przybędzie jedynie odbiór dzieci ze szkoły i zawiezienie ich 2x w tygodniu na zajęcia dodatkowe na 15:30, a ja będę biec z ostatnim na 16 na jego piłkę nożną.
Mamy taki podział w domu dodatkowo, że śmieci niesegregowalne wynosi mąż, a my resztę (bo pojemniki w różnych kierunkach są) a tymczasem on nawet i to zapomina, albo tak późno z domu wyskakuje, że już nie ma czasu. No i jak mam mu zabronić tego wypadu, skoro to właściwie jego jedyny czas wolny... tylko, że to powoli zaczyna wyglądać tak, że ja z dziećmi żyjemy sobie sami a on gdzieś obok w sumie prawie bez trosk.. i to wszystko oczywiście była wina Tuska, a teraz go nie ma, więc kto teraz będzie winny??
P.S. Z niecierpliwością czekam aż dzieci podrosną i zastąpią zmywarkę której nie mam

i podzielimy się obowiązkami