basienka.4
22.04.10, 11:57
Mam syna 14 l. Wychowuję sama.
Dziś rano, po zwyczajowej, codziennej awanturze, dotyczącej pobudki i
szykowania się syna (l.14) do szkoły o godzinie 8.05 (lekcje na 8.00)
zaistniał w moim domu następujący dialog:
Ja: " każdy dzień mojego życia zaczyna się od rana od wku....nia i
poczucia
porażki oraz depresji i doła na dużą część dnia przez ciebie"
Syn: "to może się niepotrzebnie urodziłem ?"
po chwili syn dodaje : "mój też"
Ja: " no właśnie, jakieś nieporozumienie to wszystko"
..............
Jest to przerażające dlatego, że to nie zwykła kłótnia , sprzeczka w złości.
Tu nic nie było powiedziane w złości. Mam przed sobą czarną otchłań
bezradności, bo ten dialog opierał się samej prawdzie.
Tak faktycznie zaczyna się każdy mój dzień. Nie mogę chodzić do pracy innej,
aniżeli ta, pozwalająca mi na wychodzenie z domu PO niemal siłowym wyrzuceniu
syna z domu do szkoły. W innym przypadku, nie mam wątpliwości, że syn żadnej
szkoły nie skończy z powodu... nie uczęszczania po prostu. Musze zadowolić się
marnie płatnymi ochłapami pracy z "pańskiego stołu", żeby syn w ogóle
uczęszczał do szkoły. Codzienna porażka bierze się stąd, że praktycznie nigdy
nie udaje mi się wyprawić syna na czas. Spóźnienia i nieobecności na 1-szej
lekcji są w 9 na 10 przypadków. Opór "materiału" nie do przewalczenia dla
mnie. Nie spotkałam się również nigdy z żadną taką "eureką", żeby się to
komukolwiek innemu udało, kto to być może inaczej, lepiej robi. Najwyżej
jeszcze gorzej. Owszem znam radę jedyną skuteczną. Wziąć kija i nawalać kilka
razy dziennie. To działa bez pudła i tylko to. Ale to nie dla mnie
rozwiązanie, ja się nie nadaję. Urodzić dziecko,żeby potem grać rolę kata? To
ja mam gdzieś rodzenie dzieci, wychowywanie i całe życie rodzinne jak to
miałoby tak wyglądać i na tym polegać. Nie dla mnie (z tym kijem).
Każda moja mowa, prośba, polecenie, to jak grochem o ścianę. Zawsze już tak
było. NIC , co powiem, nie będzie wykonane. Dziś już straciłam nadzieję, już z
góry wiem, że każde moje słowo, to tylko zbędny wysiłek z mojej strony. Syn
nie sprząta swoich rzeczy, nawet naczyń nie odnosi, nawet brudnych ciuchów do
kosza nie wrzuca. Muszę sama czasem sprzątnąć po nim, żeby mi się robaki w
mieszkaniu nie zalęgły z jego pokoju. Jak mu nie zrobię jeść, to nie zje 3 dni
(sprawdzone).
Oczywiście, skoro nawet wokół siebie nic nie robi, to tym bardziej mnie w
niczym nie pomaga. Zupełnie nie wzrusza go widok, kiedy nieraz pot mi
dosłownie spływa po tyłku z wysiłku, zmęczenia. Stoicko sie przygląda i nie
pomoże nawet jak poproszę. Milion wymówek i "zaraz" i "potem" itp. Ledwo
starcza mi sił i fizycznych i jeszcze bardziej psychicznych na odgrywanie
żandarma (dosłownie jemu nad głową)w kwestii odrabiania codziennych lekcji do
szkoły. To są zawsze te 2-3 godziny wyjęte z mojego życiorysu, kiedy muszę się
wyłącznie tym zajmować, inaczej nie będzie zrobione dokładnie nic, pomimo, ze
synkowi namierzyli ok 150 IQ.
Moje prognozy na przyszłość są czarne. Myślę, ze w końcu wyrzucą go ze szkoły
za lekceważenie obowiązków. Myślę, że nie skończy żadnej szkoły średniej,
pomimo dobrego przykładu w mojej osobie :studia na bdb. Myślę, że na moją
starość nie poda mi szklanki wody.
Znam fenomen myślenia projekcyjnego, samospełniające się proroctwo itp. Jednak
taki ogrom suchych, twardych, niezaprzeczalnych faktów, obserwacji z dnia
codziennego MUSI doprowadzić do takiej, a nie innej prognozy. Statystyki można
naginać i różnie interpretować, ale na Boga - w jakiś granicach tylko. Żebym
się , zatem nie wiem jak pozytywnie nastawiała (co by mi się to spełniło), to
każdego dnia otrzymuję kolejne "dane wsadowe", że spełnić to mi się może
jedynie czarna rozpacz.
Chociaż rzadko chodzę do kościoła, to jednak czuję, że tym razem powinnam o
tym wszystkim porozmawiać z psychologiem, ale księdzem. Czuję, że to ma jakiś
związek z wiarą. Po prostu czuję.
Nie chcę żałować, że mam dziecko. Nie chcę, żeby moje dziecko sądziło, że
niepotrzebnie się urodziło, bo będzie nieszczęśliwe. Ja jako matka -
nieszczęśliwa, syn jako dziecko - nieszczęśliwy. Źle to wszystko jest.
Może psycholog - ksiądz pokaże mi na to wszystko jakieś inne swiatło, inne
spojrzenie, spostrzeżenia, żebym uzyskała jakąś nadzieję na sens tego mojego
"krzyża", lub żebym nie postrzegała mojego osobistego macierzyństwa jako
wyłącznie i zawsze "krzyż" i żebym dostrzegała jakiekolwiek pozytywne strony,
momenty, możliwości, czego obecnie dzień w dzień nie widzę, a jedynie same
negatywy.
Czy zna ktoś takiego psychologa - duszpasterza w Warszawie i może dać namiar?