mama_dorota
27.01.20, 10:58
Witajcie!
Jestem Wam wdzięczna za takie forum o ogólnych relacjach rodzinnych. Dopiero dzisiaj je odkryłam.
Postaram się pokrótce opisać swoje zmartwienie, które mnie ostatnio przytłacza i poproszę o porady, zależy mi szczególnie na takich z doświadczenia, z jednej lub drugiej strony konfliktu.
Mam rodzinę - męża i dwoje dorosłych już, ale uczących się dzieci. Syn ma 20 lat, córka 18. Z mężem mamy dobre relacje, ale w wielu sprawach znacznie się różnimy, w tym w podejściu do dzieci, głównie do syna. Z dziećmi też relacje mam dobre, ale sytuacja zaognia się na tle nauki.
Syn zaczął w tym roku studia na politechnice, czym idzie w moje ślady. Jestem informatykiem, skończyłam studia na uniwersytecie, matematykę. Studia były dla mnie bardzo ciężkie i ukończenie ich, a szczególnie 3 pierwsze lata były dla mnie ciężkim przeżyciem i jednocześnie bardzo mnie ukształtowały, to znaczy nauczyły nie cofać się przed trudnymi zadaniami, nie rezygnować też wtedy, gdy sytuacja wydaje się beznadziejna, tylko wykorzystywać do samego końca każdą szansę. Obserwowałam wielu ludzi, często zdolniejszych ode mnie, którzy zrezygnowali, bo uznali, że kontynuowanie np. gdy ostatnią nadzieją jest egzamin komisyjny, nie ma już sensu. Ja niejednokrotnie dzięki takim ostatnim szansom zaliczałam trudny przedmiot i szłam dalej. Zaliczony komisyjnie przedmiot, potem zaliczenie roku, ostatecznie od 4. roku miałam nawet stypendium naukowe. Zdaję sobie sprawę jak mało kto, że gdy jest trudno, gdy nie wychodzi, to nie jest koniec, trzeba próbować, czasem poprosić o kolejną, nieprzewidzianą regulaminem szansę.
Syn od dziecka chce zostać informatykiem. Podoba mu się moja praca, podoba się programowanie, z tego też powodu po gimnazjum poszedł do technikum, do klasy technik-informatyk i miał okazję pobieżnie, ale wszechstronnie poznać ten zawód, zapragnął po maturze kontynuować naukę na studiach w tym kierunku lub pokrewnym. Sam wybrał uczelnię, kierunki, które chciał i dostał się na elektronikę. To był drugi spośród preferowanych przez niego kierunków.
Przedmioty na I semestrze to w uproszczeniu kilka informatycznych i kilka matematycznych. Informatyczne poszły mu nawet nieźle, choć często robił coś na ostatnią chwilę i prosił mnie o pomoc, ale pilnowałam się, aby tę pomoc ograniczyć do porad, nie robić za niego. I faktycznie dużo się nauczył, bez problemu obronił wykonane zadania u prowadzących zajęcia, zaliczenia "na papierze" też poszły wystarczająco dobrze.
Z matematyką jest natomiast znacznie gorzej. Przedmioty są 3, znam je z własnych studiów, z jednym z nich miałam szczególnie duże problemy, więc starałam się zachęcać go do regularnej nauki od samego początku. Podobnie rozmawiała z nim moja koleżanka, która pracuje na politechnice. Pytałam, czy rozumie na zajęciach i początkowo twierdził, że tak, potem przestałam pytać, a on przestał rozumieć, ale nie powiedział o tym. Szydło wyszło z worka, gdy nie zdał pierwszego egzaminu (okazało się potem, że był to termin zerowy). Poprosił nas wtedy o korepetycje, na co się zgodziliśmy. cena za matematykę wyższą jest 2x większa od standardowej godziny, ale doceniamy z mężem to, że jest na studiach dziennych, do tego nie przymieramy głodem płacąc za te lekcje. No i tu dochodzimy do sedna.
Syn chodzi na te spotkania, robi zadane prace domowe (pan zadaje ich mało), ale pomiędzy nimi prawie wcale się nie uczy. Podobnie jest z innymi przedmiotami. Jak są zadawane prace domowe, to je robi, ale nie uczy się samodzielnie. Nie zaliczył kolokwiów z drugiego przedmiotu matematycznego i przyznaje się sam, że nie umie prawie nic z trzeciego, a sesja zaczyna się za tydzień.
Przed jednym z kolokwiów dopilnowałam, aby opanował materiał, sama sobie przypomniałam zagadnienia i mu trochę wytłumaczyłam - po raz kolejny potwierdziło się to, co obserwowałam przez całą jego edukację - matematyka, gdy tylko poświęci na nią trochę czasu, jest dla niego naprawdę łatwa. Tyle, że on ie rozumie tej zależności od spędzanego nada zadaniami czasu.
Mam do niego żal za to, że mało się uczy (co któryś dzień po kilka godzin), za to chętnie gra na komputerze, często w nocy, zresztą przeszkadzając w spaniu córce, której pokój przylega do jego pokoju. Potrafi położyć się spać późno w nocy albo nad ranem (teraz bliżej egzaminów trochę się pilnuje, nie kładzie się o 7:00, ale o 1:00, ale i tak potem śpi do późna).
Gdy robię mu wyrzuty, każę wstawać i się uczyć, traktuje mnie jak intruza, a bywa, że w chwili szczerości przyznaje, że gdy zacznie grać, nie może przestać, że kiedy jest w swoim pokoju, to nie może się skupić i woli siedzieć w salonie, bo wtedy lepiej się mobilizuje.
Kiedy robię mu wyrzuty, mąż kwituje to prostym stwierdzeniem, że on musi sam się nauczyć przez konsekwencje i nawet nie próbuje niczego tłumaczyć. Stanowimy wić zupełne przeciwieństwa w tej sprawie - ja próbuję synowi "wtłuc rozum do głowy", a mąż zostawia myślenie jemu samemu.
Podpowiedzcie coś mądrego, bo okropnie się z tym męczę. Widzę w nim potencjał intelektualny do tej pracy, ale charakteru, zacięcia do choć umiarkowanej pilności w studiowaniu brak.
Pomóżcie mi poukładać sobie w głowie i jakoś przeżyć najbliższe tygodnie.