zyks 31.05.06, 16:42 A może Kamasz by pofrunął i tam już został? Strajk lekarzy by się skończył...:) Odpowiedz Link Zgłoś Obserwuj wątek Podgląd Opublikuj
komentator_z_bliska Oto relacja Polaka, który przeżył. Ślijcie pomoc! 31.05.06, 18:57 Jogjakarta, 27 maja 2006 roku Dzień zapowiadał się wspaniale i patrzyliśmy z optymizmem w przyszłość. Jako członkowie zespołu gamelanowego Warsaw Gamelan Group, utrzymanego w stylistyce centralnej Jawy, od dwóch dni przebywaliśmy (ja, razem z Martą Sienkiewicz, Iwoną Marciniak i Rysiem Bednarkiem) w Jogjakarcie (Jogjy), mekce wszystkich podobnych grup z całego świata. Spotkaliśmy się tu z jeszcze jedną członkinią naszego zespołu, Martą Kramicz, stypendystką programu Darmasisswa, przebywającą od dziewięciu miesięcy w Jogjy i jej przyjaciółką Magdą. Dzień wcześniej znaleźliśmy naprawdę dobry hotel w przystępnej cenie, do którego mieliśmy się dzisiaj przenieść. Wieczorem z Rysiem, Martą i Magdą pojechaliśmy do oddalonej o 60 km Surakarty (Solo), gdzie uczestniczyliśmy w koncercie studentów STSI, a potem w najbliższym sąsiedztwie Kratonu w nocnym koncercie najlepszych gamelanistów jakich ma Solo. Spotkaliśmy się także z naszą przyjaciółką z Meksyku, Denisse Peraltą Lopez, z którą koncertowaliśmy w ubiegłym roku w Polsce. Wracaliśmy do hotelu roześmiani, a naszego humoru nie byli w stanie zepsuć ani konduktorzy autobusowi, ani natrętni taksówkarze na terminalu autobusowym, którzy jak zwykle próbowali od nas białych (bule-bule) wyłudzić zdecydowanie większe pieniądze niżby się należało. Było około 4.30 i rozpoczął się koncert na wiele głosów z islamskich minaretów, cudownie ornamentowanych, choć jak co dzień za głośnych i chrapliwych dzięki użyciu olbrzymich i archaicznych głośników. Śpiący na ławce w portierni hotelarz otworzył nam drzwi i znaleźliśmy się na korytarzu pierwszego piętra tuż obok naszych pokoi. Marta troszkę jeszcze chorowała po zatruciu żołądkowym, które wszyscy przeszliśmy i troszkę wahaliśmy się, czy ją budzić. Ale na korytarzu było tylko jedno wolne łóżko i to nas ostatecznie przekonało do obudzenia Iwony i Marty. Krótko streściliśmy nasze wrażenia i w dobrych humorach poszliśmy spać. Marta i Magda zostały z nami – o tej porze nie miały szansy dostać się do swojej stancji prowadzonej przez ortodoksyjną islamską gospodynię. Robiło się jasno, gdy zasypialiśmy. Niebawem ze snu wyrwało nas potężne trzęsienie wszystkiego co stanowiło nasz hotel, a chwilę potem potężny huk. Niemal wszyscy kurczowo uchwyciliśmy się łóżek próbując utrzymać się na nich za wszelką cenę. Jedynie Marta Sienkiewicz, która przeżyła trzęsienie ziemi w Bułgarii pobiegła pod framugę drzwi krzycząc do śpiących wraz z nią dziewczyn, by natychmiast stanęły obok niej. Nikt z nas nie pamięta ile to trwało – pięć sekund, dłużej, krócej? Bez względu na czas mierzony jednostkami czasu ogólnie przyjętymi było to stanowczo za długo. Poderwaliśmy się w momencie, gdy wszystko ustało, chwyciliśmy ubranie leżące przy łóżkach i biegliśmy z pokoi, próbując wydostać się z hotelu. Wszędzie w powietrzu szaro od pyłu. Wyjątkowo nie zamknęliśmy drzwi na klucz – pod naszym impetem otwarły się z impetem. Na całym korytarzu leżała masywna konstrukcja sufitu, ale uszkodzony dach wciąż trwał na swoim miejscu. Nie wiem w jaki sposób, ale błyskawicznie przedarliśmy się przez zwałowisko belek i płyt. W końcu korytarza zwalona ściana szczytowa, szczęściem wejście na schody bezpieczne. Wszędzie przewrócone i rozbite sprzęty. Na parterze nieco lepiej. Za chwilę byliśmy już na ulicy. Znaleźli się tu wszyscy. Rannych i zabitych nie widać – są tylko wystraszeni ludzie. Na naszej ulicy większość budynków stanowiły hotele, sklepy i bary dla turystów – masywne, solidne, starannie wykończone. Nic więc dziwnego, że tylko co trzeci-czwarty budynek był zwalony – zazwyczaj mieszkanie jawajskiej rodziny o ażurowej konstrukcji. Wszędzie natomiast zwalone i popękane ściany. Spojrzeliśmy na zegarki. Była 6 rano. Nie wiemy co się stało. Czy to wybuch pobliskiego wulkanu Merapi? Czy też trzęsienie ziemi? Jeśli tak, to gdzie jest epicentrum? Czy to już koniec, czy należy się nadal bać? Czy należy uciekać? Czy są jakieś ofiary? Czy komuś trzeba pomóc? Co teraz robić? Wszyscy oszołomieni patrzą na siebie. Próbujemy komórkami namierzyć znajomych – nawiązanie połączeń i wysłanie smsów jest jednak na razie niemożliwe. Po kilkunastu minutach z Martą Sienkiewicz odważamy się wejść do hotelu by ewakuować nasze rzeczy. Marta będąc doświadczonym wilkiem morskim zachowuje zimną krew. Mi też się to udaje – jak do tej pory… Mimo naszej postawy żadne z nas nie chce zostać w budynku same… Korytarz zawalony – do prawdy nie wiem, jak pokonaliśmy wcześniej to zwałowisko w takim tempie? Obydwie łazienki zawalone – szczęściem nie było tam naszych rzeczy. Ściany budynku odchylone na zewnątrz. Naprawdę możemy mówić o cudzie, dzięki któremu nasze pokoje nie uległy zawaleniu. Na koniec wykonuję dwa zdjęcia dokumentujące zniszczenie budynku. Koczujemy na ulicy. Minęło kilkadziesiąt minut. Pojawili się pierwsi ranni. Obok nas wprost na ulicy leży kobieta czekająca na pomoc. Własnym ciałem osłania ją mąż, bowiem naszą ulicą nie zważając na zwaliska i ludzi ciągną samochody i autobusy z pierwszymi uchodźcami. Wokół nas pojawiają się biali z różnych stron świata i odruchowo zaczynają usuwać z drogi gruzowiska. Tymczasem Jawajczycy blokują obydwa wyloty ulicy. Siadają na ulicy, nie podejmują żadnej akcji. Czekają… Mimowolnie przyjmujemy ich postawę. Żadnej pomocy, żadnych służb. Nie ma policji, nie ma straży, nie ma lekarzy i pielęgniarek, nie ma wojska. Czyżby wszyscy uciekli? Po około godzinie delikatnie zadrżała ziemia. Chwila strachu i po chwili niepewności radość, że tak delikatnie przebiegł ten wstrząs. Działają komórki – linie są przeciążone, ale udaje się po kilku próbach wysłać smsy. Piszemy do rodzin w Polsce, że żyjemy, nie świadomi, że cały świat dowie się o wszystkim dopiero za kilka godzin, a Polska nie pozna skali wydarzenia, będącego na marginesie wizyty papieża. Pytamy Denisse, czy ona żyje – nie wiemy co z pobliskim Solo. W lokalnym radio komercyjnym pojawiają się pierwsze niesprawdzone informacje. Prawdopodobnie to nie Merapi, ale ruchy tektoniczne w morzu. Nikt nie wie, o jakiej sile, jakim zasięgu, czego należy się spodziewać, jak zachowa się Merapi po wstrząsie. Na naszej ulicy pojawia się kobieta z poszarpaną w kawałki nogą. Robi to makabryczne wrażenie na nas. Kobieta zatrzymuje się i błaga o pomoc. Przyszła gdzieś z południa. Za nią krwawe ślady… Dziewczyny dezynfekują jej nogę i zakładają prowizoryczny opatrunek z gazy. Prosimy o bandaż i transport do szpitala – wszyscy odmawiają. „People not from his area” słyszymy. Uświadamiamy sobie, że rodzinni Jawajczycy dbają o swoich najbliższych i sąsiadów – nie udzielą jednak żadnej bezinteresownej pomocy pozostałym. W tym momencie zrozumieliśmy też, że możemy liczyć tylko na siebie… Marta Kramicz prosi mnie, żebym pojechał z nią do jej mieszkania po dokumenty i pieniądze. Chce sprawdzić, co zostało z jej stancji, w której próbuje przeżyć za stypendium w wysokości 600 tysięcy rupii indonezyjskich miesięcznie (nieco ponad 60 USD).Wyjeżdżamy jej motocyklem na główną ulicę i kierujemy się na południe. Po około 500 metrach wszyscy zatrzymują się. Marta po jawajsku przeciska się między samochodami do przodu i… nagle ogarnęło nas przerażenie! Z przeciwka pędził na nas tłum ludzi na motorach, samochodach i pieszo z przerażeniem malującym się na twarzach. „Zawracaj!” krzyknąłem do Marty, nie chcąc być stratowanym. Wszyscy ponaglali nas zresztą z daleka nerwowym machaniem rąk. Marta nawróciła i rozpoczęła szaleńczą ucieczkę na północ. Ruch na ulicach miast jawajskich na co dzień odbywa się niemal bez zasad – teraz było to jedno, wielkie szaleństwo. Nogami zawadzałem o mijane i wyprzedzające nas motory i samochody. Marta była dobrym kierowcą – wyprowadzała nas z każdej opresji. „Co oni krzyczą?” – zapytałem, gdy Odpowiedz Link Zgłoś
komentator_z_bliska c.d. relacji. Ślijcie pomoc! 31.05.06, 19:01 „Co oni krzyczą?” – zapytałem, gdyż moja znajomość bahasa indonesia jest mizerna. „Idzie wielka woda” – odkrzyknęła Marta. Wydawało mi się to trochę niedorzeczne – ponad 30 km od morza, u stóp wulkanu… Ale mimo wszystko wspomniałem tragedię w Aceh i ówczesne tsunami i prawdę powiedziawszy byłem przerażony. Na naszej ulicy zastaliśmy wszystkich z wyjątkiem Magdy, którą porwała fala uciekinierów. Wskoczyła na motocykl przypadkowego mężczyzny i popędzili na północ. Nie wiem, jak jej się udało wystukać do Marty smsa: „Nadchodzi tsunami. Uciekam na północ. Nie chcę umierać”. Nadal jeszcze byłem na siłach, czułem się odpowiedzialny za grupę. Zarządziłem przepakować nasze bagaże, tak aby każdy miał niewielki pakunek z najważniejszymi rzeczami, dokumentami i pieniędzmi na wypadek konieczności ucieczki. Bagaże postanowiliśmy zdeponować w naszym nowym hotelu. Liczyliśmy też na ich radio, ponieważ w radio Marty Kramicz padła bateria. W nowym hotelu przyjęli nas życzliwie. Zniszczenia były tu minimalne. Elektryczności, tak jak w całej dzielnicy wprawdzie nie było, ale nadal były zapasy wody do mycia i picia. Koczujący tu Niemcy i Francuzi prowadzili nasłuch radia komercyjnego. Prowadzący audycję zbierał doniesienia telefoniczne z różnych stron prowincji. Wiele było tam niesprawdzonych wiadomości, ale wiele wskazywało na to, że nie ma powodów do paniki – woda wkroczyła na odległość trzech-czterech kilometrów w głąb lądu. Spiker przypominał, że Jogjakarta jest ponad 30 kilometrów od linni brzegowej i na wysokości ponad 100 metrów ponad poziomem morza. Było około godziny 9-10. Nadal brak jakichkolwiek służb. W powietrzu pojawiają się samoloty pasażerskie, które zawracają na północny-wschód. Dowiadujemy się, że lotnisko w Jogjy zamknięte – samoloty lądują awaryjnie w Solo. Spiker wspomina o zamiarze wysłania śmigłowca patrolowego w celu oceny sytuacji. Blisko cztery godziny po tragedii! „Zostańcie na ulicach przy waszych domach i módlcie się” – Marta tłumaczy nam przekaz radiowy… Przy wejściu do hotelu jemy śniadanie. W przerwach między powtarzającymi się co godzinę wstrząsami korzystamy z zagruzowanej łazienki. Wraca Magda. Ponoć przerażeni ludzie zatrzymali się u podnóża Merapi – zawrócili bojąc się erupcji wulkanu. Po drodze zaobserwowała, że na północy nie jest tak źle, jak u nas. Magda przeprasza za to, że nas opuściła – nikt nie ma do niej pretensji. Szczególnie ja i Marta Kramicz, gdyż przeżyliśmy tą paniczną ucieczkę. Mamy też informację od Denisse – w Solo był niewielki wstrząs. Zupełnie nie wie, o co nam chodzi, gdy prosimy o znalezienie na wszelki wypadek hotelu w Solo. Po kolejnym wstrząsie puszczają mi nerwy. Gdzieś znikła wewnętrzna mobilizacja. Cały się trzęsę. Czuję jak w moich żyłach pulsuje nie krew lecz adrenalina. Niemal mnie rozsadza. Pożyczam od Marty miejscowe papierosy i przypalam drżącymi rękoma. Jeden, drugi, trzeci… Rysiek częstuje mnie orzechówką, którą trzymaliśmy jako lekarstwo na żołądek. Teraz jest lekiem na nerwy… Marta Sienkiewicz przytula mnie i uspakaja. Jednak nie wejdę już więcej pod dach – przynajmniej nie w tym mieście. Marta Kramicz postanawia jednak jechać do siebie po najważniejsze rzeczy. My wegetujemy koczując pod hotelem. Zbliża się 11 – w górze pojawia się śmigłowiec. Nadal brakuje jednak jakichkolwiek służb ratowniczych! Pięć godzin po tragedii! Marta przysyła smsa – „Mój dom stoi. Ibu kos mówi, że będą następne wstrząsy. Jedźcie do Solo. Ja tu zostaję”. To był ostatni z nią kontakt – chwilę potem padła jej bateria. Baliśmy się o nią bardzo. Wierzyliśmy jednak, że znając miasto i ludzi, wie co robi. Postanowiliśmy ewakuować się z tej beznadziejnej sytuacji. Co będzie gdy skończy się woda i żywność? A jeśli będzie nowy wstrząs? Czy w tym klimacie nie zacznie się tu za kilka dni zaraza? Rozpoczęliśmy poszukiwania transportu na terminal. Palące słońce – Rysiek mówi, że parę kilometrów to stanowczo za daleko na wycieczkę z walizkami. Nie kursują autobusy ani taksówki. Wczoraj jeszcze wszyscy na naszej ulicy gotowi nam byli niemal sprzedać swoje samochody – dziś nikt nie chce nas zawieźć za żadne pieniądze. Trochę się nie dziwię – każdy najchętniej uciekłby, ale jeśli zostawią swoje domy, to mogą je rozgrabić ci, którzy zostali bez dachu nad głową, którzy od dzisiaj są biedniejsi niż miejscowi rykszarze i obnośni sprzedawcy… Po blisko godzinie dziewczyny znajdują – belgijka, prowadząca iście europejski bar Via-via zgodziła się nas zabrać swoim samochodem. To dzięki niej świat dowiedział się czegokolwiek o tragedii w Jogjy – ona udzieliła telefonicznych wywiadów dla BBC i CNN. Wiezie nas przez południowe dzielnice. Coraz więcej gruzu i ruin. Ponoć kampus karawitanu Institut Seni Indonesia, uczelni do której przyjechałem, leży w gruzach. Widzimy gruzy szkół wyższych, szpitali, szkół podstawowych. Te publiczne obiekty były równie mało wytrzymałe, jak jawajskie mieszkania… Kiedy belgijka wysadziła nas pod terminalem, a w dodatku nawet odmówiła przyjęcia pieniędzy, niemal się popłakaliśmy… Bezinteresowność ludzkiego serca tej kobiety w ogóle nie pasowała do świata, który nas otaczał… Na terminalu bałagan nie do wypowiedzenia. Nie ma najmniejszych przestojów – prywatne autobusy kursują wahadłowo, wszystkie miejsca zajęte. Przyjeżdża autobus z Solo – to z tamtejszych szpitali wracają ranni, którzy o własnych siłach, lub na barkach najbliższych pojechali rano szukać pomocy. Wracają pilnować resztek swego dobytku… W autobusie porzucone rzeczy osobiste, śmieci a nawet ślady krwi. Nikt na to nie zwraca uwagi – wszyscy pchają się do środka. Z trudem udaje nam się wepchnąć wraz z bagażami. Ludzie wiszą za drzwiami. Dziś obowiązuje specjalna taryfa – bilety są 30% droższe. To w związku z koniunkturą w transporcie autobusowym z Jogjy. Dobrze zarabia się na szansach i zagrożeniach - na tragedii ludzkiej zarabia się najlepiej... Jednak wszyscy cieszą się, że wyjeżdżają z Jogjakarty – jest 12.15. Na skrzyżowaniu wylotowym z trasą w kierunku na Solo spotykamy pierwszy patrol policji drogowej. Trochę dalej pierwszą kolumnę samochodową wojska. Po drodze zniszczone wioski. Tak jest aż do Prambanan (ta starożytna świątynia hinduistyczna również ucierpiała), a nawet nieco dalej. Pojawiają się pierwsze kolumny karetek podążających w stronę Jogjakarty. Przed samym Solo obok jakiejś szkoły widzimy szpital polowy pełny rannych uchodźców. Jest blisko siedem godzin po tragedii! W Solo nieco spokoju. Ponoć tu też lekko zatrzęsło, ale nie ma żadnych zniszczeń. Życie toczy się normalnie – ludzie roześmiani, sklepy otwarte, naganiacze próbują nam wcisnąć taksówkę lub rykszę, zaprosić do baru. Tu żegna się z nami Magda, która jedzie do studentów z Polski studiujących na STSI. Nie wiem dlaczego, ale bardzo zachciało nam się czegoś co przypomni nam Europę – idziemy do restauracji McDonald’s. Nadal jesteśmy roztrzęsieni. Ja źle się czuję pod dachem. Dzwonimy do znajomych, próbujemy wymyślić co dalej. Odwiedza nas Denisse. Ona dopiero teraz się dowiedziała o rozmiarach tragedii w Jogjy i jest przerażona. Po naradzie postanowiliśmy pojechać daleko stąd. Chcemy pojechać tam, gdzie zapomnimy o wszystkim i dojdziemy do siebie. Chcemy poczekać na rozwój wypadków w Jogjy. Wybór pada na Bali, gdzie i tak planowaliśmy jechać, jednakże miesiąc później… Rozmowa z agentem turystycznym jest tu zawsze ciekawym przeżyciem kulturowym. Dzisiaj jednak nie jest nam do śmiechu – tym bardziej, że kolejne sprawdzane autobusy mają wszystkie miejsca zajęte. Jak widać nie tylko my uciekamy. Po godzinie negocjacji mamy wreszcie transport – do Sura Baya na 22. Trochę nie po drodze i późno, ale nie Odpowiedz Link Zgłoś
komentator_z_bliska Końcówka relacji. Ślijcie pomoc! 31.05.06, 19:03 Trochę nie po drodze i późno, ale nie chcemy tu zostawać do jutra. Stoimy na prowizorycznym terminalu osobowych busów obsługujących wszelkie możliwe kierunki. W telewizji cały czas zdjęcia z okolic Jogjy i kolejne raporty – 800 zabitych, 1200, 1600, 2100, 2600… Pokazują dane zmapowane – nadal brak danych z Jogjakarty… Ilu będzie tam zabitych? Na ulicy przed nami co chwilę karetki jadące do i ze szpitali. Życie w Solo toczy się jednak nadal normalnie… O 22 ruszyliśmy do Sura Baya. Dopiero po kilku kilometrach udało mi się zasnąć. Nie na długo – niebawem zadzwoniła Marta Kramicz. Przeniosła się do innych studentów z Polski mieszkających na północnym krańcu miasta, gdzie zniszczeń niewiele, jest woda i elektryczność. Tak jak my zrozumiała, że musi być ze swoimi. Opowiadała o ludziach, którzy umierali na jej rękach, o braku pomocy, o bezsilności, o tragedii, o strachu i o tym, że nie może zasnąć. Błagałem ją na wszystko, by wyjechała z samego rana. Powiedziałem, żeby pojechała albo z Magdą do jej mieszkania w Bandungu, albo za nami na Bali. Pytała, jak sytuacja na terminalu – to upewniło mnie, że jednak chce wyjechać. Późnym popołudniem 28 maja stanęliśmy w Kucie na Bali – 36 godzin od tragedii, po 30 godzinach podróży. Tu zupełnie inny świat – Australijczycy, Brazylijczycy, Szwedzi, Amerykanie – surferzy z całego świata. Europejskie sklepy i restauracje. Roznegliżowane kobiety, kontastujące z noszącymi dżilbaby Jawajkami. Ofiary dla hinduistycznych bogów rozłożone na skrzyżowaniach i w rogach domów. Niemal zupełny brak meczetów. Wszystko jest inne. Chcemy tu wypocząć i zapomnieć o wszystkim. Ja też… Ten list jest też próbą oczyszczenia się z tego wszystkiego co przeżyłem ja i moi współtowarzysze. Jednak dlaczego, gdy wybieraliśmy hotel szukaliśmy solidnych sufitów? Dlaczego Rysiek pyta jak daleko do morza? Dlaczego obudziłem się dzisiaj rano o 6 nie mogąc zasnąć? Gdy piszę te słowa jest ponad 5.000 ofiar śmiertelnych i ponad 200 tysięcy ludzi bez dachu nad głową. Ilu jednak ludzi zostało pod gruzami? Kiedy pojawi się woda i elektryczność? Czy nie zacznie się zaraza? Ilu ludzi zostało nędzarzami do końca swego życia? Można też zapytać o inne rzeczy – czy rząd indonezyjski ma środki na jakąkolwiek pomoc? Co zrobi, by zapobiec takim tragediom w przyszłości? Czy zechce podnieść poziom organizacji społecznej w takich przypadkach? Na ile można zmienić mentalność Jawajczyków? Dla mnie wiadomym jest to, że zmieniło mi się całkowicie postrzeganie Jawy, jej mieszkańców i ich kultury… Nader aktualnym pytaniem pozostaje o to, jak żyć normalnie po tragedii w Jogjy? Podziwiam też Martę Kramicz, która mieszka obecnie w Solo – zbiera pieniądze dla potrzebujących, sama dysponując głodowym stypendium. Kursuje do Jogjy, by tym, którzy koczują w gruzach ISI zawieść lekarstwa, opatrunki i żywność… Tomasz Nowak Odpowiedz Link Zgłoś