Dodaj do ulubionych

Nie wolno ci nas krytykować...

10.04.23, 19:48
"Nie wolno ci nas krytykować, bo my nie w swoim imieniu mówimy, ale w imieniu Boga". O prawdzie i absolutnej uzurpacji Kościoła mówi prof. Ireneusz Ziemiński

To jest projekt, który możemy nazwać projektem totalnym. Gdy sięgniemy do języka liturgii, który nazywam magicznym, to nasze życie jest podporządkowane działaniom Kościoła od poczęcia po wieczność - mówi prof. dr hab. Ireneusz Ziemiński z Instytutu Filozofii i Kognitywistyki Uniwersytetu Szczecińskiego, laureat Nagrody im. ks. Józefa Tischnera
Agata Szczygielska-Jakubowska: Zacznę od cytatów z Pisma Świętego: "Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie", "Prawda was wyzwoli", "Stanąć w prawdzie przed Bogiem"... Chrześcijaństwo, a już zwłaszcza jego odmiana katolicka, rości sobie prawo do zarządzania prawdą, niekiedy nawet odmawiając prawdziwości nauce czy innym religiom. Słyszymy o "prawdzie objawionej", "jedynej", "najwyższej", ale właściwie czym w Kościele katolickim jest prawda? Czy można zastosować w tym wypadku klasyczną definicję o zgodności sądu z rzeczywistością?

Prof. Ireneusz Ziemiński: Mam dość pesymistyczny pogląd na tę sprawę, który wiąże się z tym, w jaki sposób Kościół pojmuje swoją misję i jak rozumie ewangeliczne słowo "prawda", nieoznaczające bynajmniej stwierdzenia określonych faktów. Bibliści dzisiaj dość powszechnie odchodzą od przekonania, że rzeczywiście nastąpiło wskrzeszenie Łazarza czy córki Jaira; podobnie nie uważają za fakt cudownego rozmnożenia chleba lub nadnaturalnych zdolności Jezusa, dzięki którym potrafił uleczyć niewidomego czy chodzić po wodzie. Teologowie nie uznają też realności prywatnych objawień, opisanych w ewangeliach, takich chociażby, jak objawienie Józefowi we śnie, że syn Maryi będzie Mesjaszem. Teksty te były pisane w języku symbolicznym, zgodnie z którym sny objawiają wprawdzie pewną ważną prawdę Bożą, prawda ta jednak nie należy do porządku faktów. Powodem jest to, że Izraelici mieli odmienne od naszego pojęcie historii, zgodnie z którym nie jest ona szeregiem obiektywnych zdarzeń, lecz ich sakralną interpretacją. Model ten przejęło także chrześcijaństwo.

Jeśli zatem Jezus mówi o sobie, że jest Prawdą, to nie mówi, że przyniósł określoną teorię świata, lecz przekonuje, że każdy, kto uwierzy w jego boskość, weźmie na siebie jego krzyż i będzie go naśladować, to zacznie żyć w prawdzie.
Ale ta prawda nie ma nic wspólnego ze stwierdzeniem jakiegoś faktu, to prawda przemiany życia, prawda egzystencjalna, "żyję prawdziwie" zatem, znaczy "żyję tak, jak żąda ode mnie Chrystus". W mojej opinii to jest główny ewangeliczny sens prawdy, którą Jezus odnosi do siebie, a także do ludzi, których przyszedł wyzwolić.

A co z prawdą w sensie poznawczym? Czy możemy powiedzieć, że uczciwe poznanie realnych faktów jest w jakiś sposób docenione w Kościele?
Z taką prawdą każdy Kościół, nie tylko katolicki, zawsze miał kłopot. Godził się z nią niechętnie, przypomnę choćby potępienie teorii Kopernika, Galileusza, Darwina czy aktualną niechęć uznania za naukę badań z zakresu gender studies, które z niezrozumiałych powodów Kościół rzymski uparcie nazywa ideologią, chcąc je spostponować. Całe zresztą dzieje chrześcijaństwa to ciągły konflikt z nauką, której wyniki Kościół akceptował z dużym oporem.

Mamy jednak słowo "prawda", w Kościele katolickim używane w niemal każdej wypowiedzi, które ma nas odnosić do znaczeń, skojarzeń dość czytelnych. Wszak, gdy mówimy, że coś jest prawdziwe, raczej myślimy o konkretnych faktach, o czymś, co rzeczywiście się stało, a nie czymś tak mglistym, jak "życie w prawdzie"...
Zgoda. W ewangeliach mamy dobrze opisany ten wątek. To kwestia roszczenia, które ma Jezus, by zostać uznanym za prawdziwego Mesjasza, kto zatem przyzna się do Jezusa przed ludźmi, do tego również on przyzna się przed Bogiem; kto jednak zaprze się Jezusa, tego i on zaprze się na sądzie ostatecznym. To roszczenie jest tak radykalne, że kto wierzy w Jezusa, osiągnie zbawienie, kto w niego nie wierzy – wydaje na siebie wyrok potępienia. Jezus używa w tym kontekście bardzo obrazowych i depersonalizujących określeń; kto w niego nie uwierzy, jest chwastem, który w czasie żniw zostanie wrzucony do ognia i spalony.

Szczególnie przerażająco brzmi określenie piekła mianem gehenny, czyli miejsca, w którym spalano śmieci; niewierzący zatem zostaje bezwzględnie odczłowieczony jako nieczystość, co staje się pożywką dla dzisiejszych kaznodziejów, potrafiących określać niektóre osoby mianem tęczowej zarazy.
Mesjańskie roszczenie Jezusa rodzi także konflikty między ludźmi; Jezus zapowiada przecież, że nie przynosi pokoju, lecz wojnę, żądając, by opowiedzieć się za nim bardziej niż za swoimi bliskimi, kto bowiem kocha bardziej swoje dziecko czy współmałżonka niż Jezusa, nie jest Go godzien. To żądanie jest tak radykalne, że właściwie nie pozostawia człowiekowi wyboru, jest żądaniem absolutnym, w którym nie ma miejsca na zwątpienie ani wahanie; zawsze trzeba wybrać Jezusa, dopiero na drugim miejscu ludzi i to tylko wtedy, gdy nie jest to w konflikcie w wyborem Jezusa.

Dlaczego w tym kontekście pojawia się akurat słowo prawda?
Jezus głosi "kto widział mnie, widział też i Ojca". Widzieć go jednak mogą tylko ci, którym Jezus tej łaski udzielił. A jednocześnie dziękuje Ojcu, że ukrył te tajemnice przed kapłanami dawnego przymierza, uczonymi w Piśmie, a objawił je prostaczkom. Oni nie mają wątpliwości - jeśli Jezus uzdrawia, karmi, to ci ludzie widzą w nim kogoś, kto się o nich troszczy, jest zatem ich prawdziwym życiem, ich prawdą, za którą gotowi pójść, a nawet za nią umrzeć. Kto zatem rzeczywiście rozpoznaje w Jezusie zbawiciela, ten żyje w najgłębszej, egzystencjalnej prawdzie i żadne argumenty nie będą miały dla niego znaczenia. W tym sensie mamy do czynienia z prawdą, która sama się uzasadnia, która ratuje przed rozpaczą, leczy z lęku przed śmiercią i nadaje sens cierpieniu. Nie jest to prawda z poziomu poznania, lecz prawda religijnego doświadczenia, prawda wiary, przez którą człowiek ufający Jezusowi czuje się z nim zjednoczony. Sądzę, że na tym właśnie polega wybór życia z Jezusem jako drogi prawdy.

Możemy sprawdzić, czy naprawdę dziś świeci słońce, możemy przeprowadzić dowód na matematyczne twierdzenie, wykonać eksperyment, który nam wyjaśni jakieś zjawisko, jednak w przypadku prawdy rozumianej egzystencjalnie niczego dowieść nie możemy. Wszystko opiera się na wierze, mniemaniu, czyli czymś bardzo nieokreślonym...
Jeśli chcielibyśmy powiedzieć, że prawda wiary i prawda matematyki to takie same prawdy, to na to się nie zgodzi żaden matematyk ani też żaden teolog. Prawdy wiary nie da się dowieść w sensie ścisłym, można ją co najwyżej mgliście rozpoznać, osobiście doświadczyć dzięki temu, że komuś zaufaliśmy, na przykład męczennikom chrześcijańskim, umierającym za swoją wiarę, świadectwu ewangelistów lub autorytetowi Kościoła. Żadnych innych „dowodów" tu przedstawić się nie da, jeśli zatem konsekwentny chrześcijanin chciałby nas przekonywać, że udało mu się udowodnić bóstwo Jezusa bądź spójność dogmatu trynitarnego, to znaczy, że nie rozumie ani czym jest rozum, ani czym jest wiara. Wiara udowodniona przecież nie jest już wiarą, traci sens.

Ale w przypadku religijnych przekonań jednak zostaje użyte to samo słowo "prawda", które powszechnie kojarzy się z czymś pewnym, czymś oczywistym, zgodnym ze stanem faktycznym, możliwym do udowodnienia według ściśle określonych procedur. Czy to nie nadużycie?

CDN...
Obserwuj wątek
    • diabollo Re: Nie wolno ci nas krytykować... 10.04.23, 19:50
      Jeśli chodzi o używanie tego samego słowa na określenie różnych rzeczywistości, to taka praktyka zaczyna być niebezpieczna wtedy, gdy próbujemy przechodzić z jednej płaszczyzny na drugą i kiedy w wymiarze uniwersyteckim chcemy powiedzieć, że teologia jest taką samą nauką jak na przykład biologia, matematyka czy historia. Równie niebezpieczne jest, gdy teologowie uważają, że archeologowie, filologowie, historycy i przedstawiciele innych dyscyplin, którzy badają Biblię czy szczegóły życia Jezusa nie mają dostatecznych narzędzi aby uchwycić jego całą rzeczywistość, bo jest ona bosko-ludzka.

      W takim przypadku mamy już do czynienia z uzurpacją teologów, gotowych przekonywać, że ich prawda jest szczególna, ponieważ pochodzi z objawienia, wobec czego nie może się okazać fałszem, bo stoi za nią autorytet Boga. Przy takim modelu wiedzy teologia staje się królową nauk, deprecjonującą inne dziedziny wiedzy.
      Osobiście jestem przeciwny, aby teologii taki status przypisać kosztem innych nauk, zarówno inżynieryjnych, jak też społecznych i humanistycznych.

      To się jednak dzieje. Teologowie wypowiadają się, co jest a co nie jest "normą", jeśli chodzi o orientację seksualną czy procesy rozrodcze, interpretują zjawiska społeczne, fakty historyczne uznają jedynie wówczas, gdy pasują do przyjętej arbitralnie wizji dziejów, próbują wpływać na politykę, by narzucić, również osobom spoza Kościoła, własną wizję świata, prezentowaną jako rzekomo "uniwersalna"...
      Niestety, dzieje się tak, że na przykład konfesyjni historycy Kościoła często uważają, że świecki opis dziejów chrześcijaństwa jest nieadekwatny, niepełny, bo Kościół to nie tylko ziemska instytucja tworzona przez ludzi, lecz także rzeczywistość boska, wykraczająca poza sferę zjawisk empirycznych. Problemem jest jednak to, że nadprzyrodzonego wymiaru Kościoła w żaden sposób zweryfikować nie sposób. Wręcz przeciwnie, krwawe dzieje religii, nie tylko zresztą chrześcijańskiej, zdają się być znakiem nieobecności Boga, trudno wszak sobie wyobrazić, żeby nieskończenie dobry Bóg mógł godzić się na tak niecne rzeczy, dokonywane w Jego imię. Tymczasem właśnie prawdy religijne bywają używane jako narzędzia deprecjonowania teorii naukowych. Przykładem może być nauczanie Kościoła rzymskiego na temat płci, jeśli bowiem zajrzymy do tekstu słynnych katechez Jana Pawła II "Mężczyzną i niewiastą stworzył ich", to dostrzeżemy, że teksty biblijne sprzed wielu wieków są traktowane jako wyraz zarazem boskiej i naturalnej prawdy, tymczasem badania biologiczne, medyczne czy psychologiczne świadczą, że jest wielu ludzi, którzy się w tym binarnym podziale nie mieszczą. W takich przypadkach mamy do czynienia z nadużyciem "prawdy teologicznej" jako dyskredytacji na przykład badań naukowych czy osób, których istnienie ta rzekoma prawda wyklucza.

      Gdy mówimy o języku, jakiego używa Kościół, trudno nie odnieść wrażenia, że nie mamy do czynienia jedynie z językiem opisowym, choć za taki się podaje. Nawet w odniesieniu do pojęcia prawdy, dostrzec można wyraźną sugestię, że to właściwie taka sama prawda, jak prawda naukowa, że opisuje rzeczywistość tak samo zgodnie z faktami. Ale przecież chyba jednak tak nie jest...
      Powiedziałbym więcej. Język Kościoła, nawet jeśli ograniczymy się do sfery stricte religijnej, to znaczy pominiemy pouczenia moralne czy polityczne, płynące z ambon, jest przede wszystkim językiem magicznym.

      Co to oznacza?
      Większość formuł, które dla katolicyzmu są ważne, to są formuły magiczne, na przykład te, które wypowiada kapłan w konfesjonale, rzekomo uwalniając człowieka od win, jakie wyznał Bogu, a w gruncie rzeczy wyszeptał kapłanowi. Podobnie, kiedy ksiądz dokonuje aktu konsekracji chleba i wina w czasie mszy świętej, to katolicy uważają, że odtąd mamy już do czynienia z rzeczywistym ciałem i krwią Chrystusa. To jest właściwie klasyczne użycie języka magicznego, w którym określone formuły czy zaklęcia zmieniają pierwotną rzeczywistość – człowiek zostaje uwolniony od grzechów przez Boga, wino staje się krwią Chrystusa. Mamy tu do czynienia ze zmianą świata, przy czym w religii ta zmiana nie dotyczy jedynie naszego życia codziennego, lecz dotyka rzeczywistości boskiej, czyniąc ją tu i teraz obecną. Podobnie język zachowuje się w obrzędzie egzorcyzmów, gdzie upoważniony do tego kapłan wypędza rzekome złe duchy z określonych osób. Mamy tu do czynienia z magią, w żaden bowiem sposób nie jesteśmy w stanie ocenić skuteczności użytych formuł czy podjętych działań.

      Jakie konsekwencje płyną z takiego użycia języka?
      Jak mówią księża - Kościół niesie ludziom Chrystusa. W gruncie rzeczy jednak jest to bałwochwalcze użycie języka, redukujące to, co jest prawdziwą, transcendentną świętością do obiektów materialnych, do jakiegoś rytuału, który Kościół interpretuje jako działanie samego Chrystusa. W wymiarze magicznym zatem Kościół zawłaszcza samego Boga, w Jego imieniu działa, sakralizując siebie jako jedynego pośrednika między Bogiem a człowiekiem. W konsekwencji Bóg jawi się jako ten, który może istnieć tylko o tyle, o ile istnieje Kościół, czy o ile istnieje kapłan, który dzięki swoim zaklęciom czy magicznym formułom sprowadza Go na ołtarz. To jest funkcja stricte religijna języka, ale funkcja, która ujawnia uzurpację Kościoła do zdobycia władzy nad Bogiem, także w zakresie przebaczenia grzechów czy udzielania innych łask ludziom, w tym zwłaszcza – łaski zbawienia.

      To jest również, moim zdaniem, wypaczenie religii, bo jeśli świętość ma być tym, co jakoś przydaje blasku naszemu życiu, to nie może się redukować do pewnych przedmiotów materialnych, nad którymi kapłan ma władzę, czy które może dowolnie przekształcać w jakieś obiekty sakralne za pomocą gestów czy formułek językowych.
      Dlaczego taki język jest stosowany? Tak się przyjęło, że nie razi nas, gdy słyszymy "nawrócenie" tylko w jednym kierunku - nawrócenie "do" religii, a już nie "od" religii, mówienie o "dziełach" dokonywanych przez Kościół, co zapewne ma się kojarzyć z czymś wielkim i wzniosłym, nawet jeśli to tylko zupełnie marginalne, drobne czynności... Czy to nie manipulacja, która ma konstruować pożądaną przez Kościół wizję świata?
      Z pewnością mamy tu do czynienia z chęcią wpływania Kościoła na rzeczywistość, stygmatyzowania innych i dowartościowania siebie przez sakralizację języka. To, co mówiliśmy o języku magicznym, można odnieść do wszystkich formuł, które Kościół sam o sobie tworzy. Kościół przecież sam siebie nazywa Kościołem świętym, podobnie sakrament eucharystii jest świętym sakramentem, liturgia jest święta, kongregacje watykańskie są święte, biskupi są ekscelencjami, kardynałowie eminencjami, a papież jest świątobliwością, ojcem świętym, wikariuszem Chrystusa. Mamy zatem do czynienia z sakralizacją czysto ludzkich, doczesnych instytucji, co ma wzmacniać ich autorytet, a nas onieśmielać. Podam przykład - cóż mogą znaczyć argumenty akademickie w dyskusji naukowej, w której człowiek świecki staje naprzeciwko swojego dyskutanta, ubranego w purpurę, ozdobionego krzyżem na piersi? Jakakolwiek polemika z taką osobą od razu może być odebrana jako atak na krzyż, na świętość, co zresztą jest częstym argumentem, powtarzanym przez ludzi Kościoła wobec osób ośmielających się ich krytykować.

      Czy nie jest to jednak jakaś próba wpływania również na rzeczywistość nie związaną ze sferą sacrum?
      Księża mówią, że są "szafarzami eucharystii", że "niosą ludziom Chrystusa", "czynią wielkie dzieła boże", że "Kościół jest sakramentem zbawienia". Tak, to jest coś, co ma wpływać na rzeczywistość, co ma odbierać nam możliwość krytyki tej instytucji, która poprzez swoją nominalną świętość pokazuje "swoje boskie oblicze". W powszechnej opinii zresztą kapłaństwo nie jest zwykłym zawodem, sposobem zarobkowania na chleb. Nie, to jest "wielkie powołanie", które ktoś usłyszał i za tym głosem powołania poszedł. To jest język, który ma nas onieśmielać, wpływać na nasze postrzeganie rzeczywistości a nawet tę rzeczywistość kształtować zgodnie z interesem instytucji. Sądzę jednak, że zbyt łatwo przyzw
      • diabollo Re: Nie wolno ci nas krytykować... 10.04.23, 19:51
        Sądzę jednak, że zbyt łatwo przyzwyczajamy się do takich formuł, zapominając, że to nie jest język obiektywnego opisu religii, lecz język , który konstruuje o sobie sam Kościół. Niestety, ten język jest głęboko zakorzeniony w Ewangelii, mam zwłaszcza na myśli ten język odczłowieczający, którym posługiwał się Jezus, o ile wierzyć zapisom biblijnym.

        Ale przecież powszechnie uważa się, że ewangelie niosą przesłanie głęboko humanistyczne...
        Rozważmy choćby podstawową metaforę, którą się nadal Kościół posługuje - pasterze i owieczki. Jezus jest dobrym pasterzem, a w jego imieniu występują biskupi i księża jako duszpasterze. My natomiast mamy być owcami, które dobry pasterz musi nakarmić, musi się o nie zatroszczyć, musi je doprowadzić do wiary. To znaczy, że odebrana została nam podmiotowość. Owieczka to przecież nie jest osoba, która miałaby prawo do samodzielnej decyzji, to jest istota już w jakiś sposób odczłowieczona i całkowicie zdana na swojego pasterza, bez którego opieki wpadnie w przepaść, umrze z głodu, popełni jakiś grzech, w związku z czym trzeba nad nią bezustannie czuwać.

        Jak również nieustannie pouczać, kontrolować, karać i utrzymywać w poczuciu braku samodzielności...
        Tak, Kościół nie wchodzi w dialog, tylko poucza, używając niekiedy bardzo ostrego języka. Niestety, nawet w tym surowym języku Kościół nie musi niczego wymyślać. Jeśli polscy biskupi potrafią nazwać osoby LGBTQIA mianem zarazy, to jedynie radykalizują pewne formuły, których używał Jezus, określając pogan chwastem, kąkolem czy nawet psami, niegodnymi zasiadać z ludźmi do stołu. Znaczy to, że istnieją pewni ludzie, poganie na przykład, którzy zanieczyszczają Ziemię i których trzeba zniszczyć, aby ocalić święty lud, wierzący w prawdziwego Boga.

        Niestety, formuły te miały swoje konsekwencje, chociażby w postaci stosów inkwizycyjnych, na których palono ludzi uważanych za chore, zepsute ziarno, żeby nie zakaziło całego zdrowego plonu. Zbyt często zapominamy, że ten język może prowadzić do podobnych zachowań wobec tych, których Kościół dzisiaj chce uważać za chwast czy zarazę.

        A taki język jest stosowany nadal, w XXI wieku, w środku Europy...
        Jeśli księża piętnują osoby LGBTQIA, to mają za sobą tradycję języka biblijnego. Nie odwołują się tylko do szczegółowych przepisów Biblii hebrajskiej, potępiających osoby nieheteronormatywne, lecz także do słów obecnych w Nowym Testamencie, chociażby w listach apostolskich Pawła.

        Jeśli rzeczywiście nad tym się uczciwie zastanowić, brzmi to przerażająco, szczególnie w kontekście systemów totalitarnych, deprecjonujących całe grupy ludzi i odmawiających im człowieczeństwa...
        Moim zdaniem to właśnie jest głęboko niepokojące w chrześcijaństwie, że nie da się przeciwstawić języka Kościoła - bardzo surowego, czasami wykluczającego, piętnującego, stygmatyzującego czy po postu depersonalizującego - rzekomo miłosiernym i przebaczającym słowom Jezusa.
        Wymienione przeze mnie przykłady nie są dobrane tendencyjne, nie są też sporadyczne. Gdy poganka, niebędąca Izraelitką, prosi Jezusa, żeby uzdrowił jej córkę, on jej odpowiada, że przyszedł do narodu wybranego, a psy nie będą jadły ze stołu pańskiego, określa zatem pogan mianem istot niegodnych tego, aby zasiadać przy stole z wybranymi. Mówi, że nie należy rzucać pereł przed wieprze, cóż to oznacza? Że nie można zbawienia, prawdy bożej nieść poganom, bo ona jest zarezerwowana dla bardzo wąskiej grupy ludzi, dla chrześcijan, którzy są solą ziemi, światłością świata. Napawając się takimi określeniami, wyznawcy Chrystusa wpadają w jakąś formę samouwielbienia, uważają siebie za lud wybrany, podczas gdy wszyscy inni są tymi nieczystymi wieprzami, niezdolnymi docenić perły zbawienia. Sądzę zatem, że jeśli Kościół używa tego wykluczającego i stygmatyzującego języka, to nie zawsze sprzeniewierza się Ewangelii, lecz stosuje formuły w niej obecne.

        Obecnie nawet wieprze budzą w nas inne skojarzenia niż ma to miejsce w przypadku współczesnych Jezusowi, wówczas były to zwierzęta wyjątkowo nieczyste, obrzydliwe...
        Tak, nieczyste zwierzę, którego nawet spożywać nie było można. Porównanie do wieprzy, jakiego Jezus dokonał, dzisiaj wydaje się nam dużo mniej drastyczne, niż było wówczas. Oczywiście, inna sprawa, czy faktycznie Jezus tego słowa użył, czy też włożyli mu je w usta autorzy tekstów ewangelicznych; tego nigdy nie docieczemy. Gdy mówimy o języku Ewangelii, jesteśmy skłonni myśleć, że najpierw był Jezus, potem została spisana Ewangelia, następnie zaś powstał Kościół, który ją stosował. W rzeczywistości było inaczej - najpierw był Kościół, jako wspólnota wiary w Jezusa jako Mesjasza, niekiedy mocno skłócona wewnętrznie, będąca równocześnie wspólnotą ekonomiczną, społeczną, polityczną, dążącą do przejęcia władzy. Ewangelie natomiast powstawały sporo lat po Jezusie, już w ramach określonych wspólnot chrześcijańskich, mając rozmaite cele i funkcje – były to wszak teksty spisywane na potrzeby liturgii czy polemiki z innymi wykładniami wiary, składały się na nie także modlitwy, świadectwa wiary, pouczenia rytualne i moralne i tak dalej. Z tego powodu przeciwstawianie Ewangelii Kościołowi jest błędne nie tylko w sensie moralnym, lecz także historycznym. To nie Ewangelia jest podstawą Kościoła i kryterium oceny jego działania, lecz odwrotnie - to Kościół jest instytucją, w ramach której i na użytek której Ewangelia powstała jako uzasadnienie jego boskich roszczeń. Była i pozostaje także uzasadnieniem jego roszczeń politycznych, co symbolicznie można przedstawić jako przemianę krzyża w miecz.

        Zdobyczą naszych czasów jest koncepcja języka performatywnego, według niej język nie jest jedynie opisowy, ale coś sprawia. Język kościelny nie jest niewinny, przez wieki został ukształtowany tak, by osiągnąć jakiś cel. Przekształcenie krzyża w miecz coś znaczy, kiedyś zostało zdecydowane, że taka przemiana nastąpiła...
        Zgadzałbym się z filozofami, którzy mówią o tej performatywności języka, jednak wolę nie używać określenia, że język Kościoła jest językiem performatywnym w zwykłym sensie. Z pewnością takim językiem performatywnym jest język prawniczy. Jeśli sędzia ogłasza wyrok i oskarżony staje się uniewinnionym lub skazanym, to mamy do czynienia z wyrażeniami dokonawczymi, które w obrębie naszej świeckiej rzeczywistości doskonale rozumiemy i które funkcjonują w ramach akceptowanych przez nas reguł prawnych. W związku z tym jesteśmy skłonni uwierzyć, że jeśli sędzia ogłasza wyrok i uznaje kogoś winnym popełnienia przestępstwa, to ten człowiek staje się przestępcą w świetle prawa. Taki język funkcjonuje też w urzędach stanu cywilnego, kiedy zawiera się małżeństwo lub w sytuacji zawierania umów, kiedy bierzemy na siebie zobowiązanie ich dotrzymania. Nie wykraczamy jednak poza rzeczywistość społeczną, czysto ludzką, w której dopuszczamy możliwość pomyłki, błędu czy renegocjacji jakiejś umowy.

        CDN...
        • diabollo Re: Nie wolno ci nas krytykować... 10.04.23, 19:52
          A jak to się przejawia w odniesieniu do języka Kościoła?
          Język Kościoła jest performatywny w sensie dużo bardziej roszczeniowym i uzurpatorskim. To nie jest tylko język w takim sensie, że jeśli jakiś człowiek mówi "ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego", to znaczy, że dziecko zostało włączone do wspólnoty religijnej. Tu chodzi o zmianę rzeczywistości, którą spowodował sam Bóg za pośrednictwem kapłana, uwalniając osobę ochrzczoną z ciążącego na niej dotąd grzechu pierworodnego. Podobnie, jeśli biskup udziela święceń klerykom, to czyni ich odtąd szafarzami zbawienia, przekazując absolutną, boską władzę nad ludźmi, komu wszak odpuszczą grzechy, będą odpuszczone, a komu zatrzymają – będą zatrzymane.

          Ten język Kościoła jest zakotwiczony w przekonaniu, że to Bóg działa przez człowieka, że to jest w istocie już nie ludzki a prawdziwie boski język. Dlatego ja wolę mówić, że to jest język magiczny, język zaklęć, ponieważ nie istnieje żadna możliwość weryfikacji tego języka.
          W przypadku przestępcy może być rewizja procesu, może być adwokat, który wskaże na jakieś nowe okoliczności, może pojawić się ktoś inny, kto się okaże rzeczywistym przestępcą, jeśli zatem sąd udowodni winę innej osoby, to pierwotny i błędny wyrok zostanie odwołany. W obrębie rzeczywistości świeckiej zatem istnieją mechanizmy, które sprawiają, że to, co się dokonało, zostało dokonane tylko w pewnych ściśle określonych warunkach prawa, ale nie jest absolutne, nie ma żadnej sankcji boskiej.

          Takich mechanizmów Kościół w zasadzie nie przewiduje, lub są obwarowane takimi warunkami, że właściwie niepodobna je wypełnić...
          Jeśli Kościół wypowiada jakieś stwierdzenie w postaci formuły sakramentalnej, to ogłasza je jako nieodwołalny czyn samego Boga. Z tego powodu małżeństwo według zasad Kościoła katolickiego jest nierozerwalne. Wprawdzie można dowodzić, że małżeństwo w ogóle nie zostało zawarte, wobec czego istnieje podstawa do stwierdzenia jego nieważności, nie ma jednak możliwości przeprowadzenia rozwodu. Podobnie sakrament kapłaństwa jest ostateczny i niezmywalny, kościół twierdzi bowiem, że to nie biskupi udzielają sakramentu, lecz sam Bóg, który działa za ich pośrednictwem, powołując swoich szafarzy. Na tym właśnie polega absolutna uzurpacja Kościoła - przypisanie sobie boskiego pośrednictwa i boskiej władzy. Z tego punktu widzenia to Kościół jest święty, a wszyscy ludzie są zwykłymi grzesznikami, którzy mogą jedynie czekać, aż Kościół łaskawie ich z tych grzechów uwolni.

          A jakie miejsce w takiej strukturze zajmuje Bóg? Czy w ogóle ma cokolwiek do powiedzenia?
          Skoro, zgodnie z zapisami Ewangelii, Kościołowi została przekazana władza kluczy, to nastąpiło odwrócenie relacji między Kościołem a Bogiem – już nie Kościół spełnia wolę Boga, lecz odwrotnie – to Bóg musi respektować wyroki Kościoła. Osoby świeckie są w tej sytuacji zupełnie bezradne, a nawet bezbronne – oto bowiem przez księdza czy biskupa przemawia mądrość, ale nawet nie mądrość Kościoła, mądrość tradycji czy wieków, ale mądrość samego Boga. Jeśli jednak Kościół jest jedyną instytucją, która występuje w imieniu Boga czy pełni jego wolę, to kapłani chcą być jak bogowie. Paradoksalnie zatem mamy do czynienia z powtórzeniem tego, co Kościół nazywa grzechem pierworodnym, Adam i Ewa wszak także chcieli być jak bogowie.

          Otóż Kościół nie tylko "chce być jak Bóg", ale uzurpuje sobie prawo, że tylko on objawia ludziom Boga, że tylko on sam w sobie jest boski, że tylko w nim i przez niego działa Duch Święty.
          Czym to się różni od grzechu pierworodnego... Nie umiem sobie wytłumaczyć. To jest właśnie to pierwotne roszczenie, które Kościół potępia w grzechu pierworodnym, a sam dokładnie w ten grzech uzurpacji absolutnej popada.

          A jednocześnie Kościół głosi, że to, co mówi, jest prawdą, przy czym my, tzw. lud boży, laikat, nie możemy tego zweryfikować, bo nie istnieje żaden dowód, który bylibyśmy w stanie przeprowadzić...
          No właśnie. I to jest kolejne zapętlenie tej sytuacji. Z Kościołem trudno jest dyskutować. Gdy tylko ktoś zaczyna krytykować np. doktrynę etyczną Kościoła, przykazania, dekalog, jako formę patriarchatu, to co Kościół mówi? Że taki człowiek jest obciążony grzechem pychy! "Nie wolno ci nas krytykować, bo my nie w swoim imieniu mówimy, my mówimy w imieniu Boga!". Takie roszczenie miał już zresztą św. Paweł, głoszący, że to nie on mówi, lecz że mówi przez niego sam Chrystus, że już nie on żyje, lecz żyje w nim Chrystus. Paweł do tego stopnia utożsamiał się z Chrystusem, że uważał siebie za włączonego w jego krzyż i zmartwychwstanie, roszcząc sobie pretensje do tego, że głosi prawdę, o której nie należy wątpić. Kościół sytuuje się w pozycji bardzo podobnej, jeśli zatem będę próbował podważyć jakikolwiek dogmat czy zasadę moralną Kościoła, to narażam się na zarzut potwornej pychy, że ośmielam się po szatańsku nie tylko być równym Bogu, ale nawet Boga osądzać. Gorszego zaś grzechu człowiekowi nie można przypisać, niż tego, że chce osądzać samego Boga i Jego działania czy dyktować Mu, jak powinien postępować.

          CDN...
          • diabollo Re: Nie wolno ci nas krytykować... 10.04.23, 19:53
            A jeśli nasze racjonalne rozumowanie, dowodzone naukowo fakty nie zgadzają się z doktryną Kościoła, to tylko tym gorzej dla nich...
            W takich wypadkach strategia Kościoła polega na tym, że odwołuje się do tajemnicy wiary. Słyszymy, że może na płaszczyźnie rozumu są tu i tam niespójności, że empirycznie chleb i wino nie mogą być ciałem i krwią Chrystusa, rozum jednak nie może osądzać Tajemnic Wiary. Przed tajemnicą trzeba klęknąć, trzeba się ukorzyć, tajemnicy nie wolno próbować odsłonić, bo przekracza wszelkie nasze możliwości zrozumienia. Wobec tajemnicy należy przyjąć postawę dziecka, zgodnie z zaleceniem samego Jezusa, kto zatem nie stanie się prostaczkiem, nie wejdzie do Królestwa Bożego. Człowiekowi pozostaje pokora, wyznanie niewiedzy i uznanie tajemnic, ogłaszanych przez Kościół jako objawione prawdy.

            Czy dotyczy to jedynie spraw doktrynalnych, czy również organizacyjnych zasad funkcjonowania Kościoła?
            Kościół jest przedstawiany podobnie do tajemnic doktrynalnych. Jest wszak rzeczywistością bosko-ludzką, jednak w tej rzeczywistości boskiej jest nietykalny, wobec czego biskupi nie rozumieją, dlaczego mają stawać przed sądem, czy ujawnić dokumenty, mogące mieć znaczenie w procesie karnym. Samo żądanie poddania się jurysdykcji świeckiej wywołuje w nich głębokie zdumienie. Jak to? Przecież oni, jako reprezentanci Boga na ziemi, tego zrobić nie mogą, bo złamaliby odwieczne, boskie prawo. To jest dokładnie taka sama uzurpacja, jaką mają imamowie w islamie. Oni również są przekonani, że przecież nie mogą dać kobietom wielu praw, bo to byłoby złamaniem boskiego porządku. A jeśli nie rozumiemy tego porządku, to nic na to nie można poradzić, ponieważ jest on bożą tajemnicą, wyrazem bożej woli; skoro jednak Bóg takie prawo ustanowił i objawił, to musimy je respektować.

            Jesteśmy przy tym bezbronni, także w sensie weryfikacji roszczeń instytucji religijnych, jak bowiem dowieść, że nie mają one charakteru boskiego? Na każdy argument można odpowiedzieć, że – z racji braku wiary lub życzliwości dla Kościoła – nie widzimy jego boskiego charakteru.
            Paradoksalnie zatem, istnieje możliwość, że rzeczywiście tak jest, jak Kościół mówi.

            Ale jest też możliwe, że to jedynie wymysły i manipulacja...
            Dlatego właśnie mamy problem z prawdą rozumianą jako prawda wiary. Ona jest nieweryfikowalna, nie można w żaden sposób podać żadnego rozstrzygającego argumentu ani za nią, ani przeciwko niej. W związku z tym Kościół rości sobie prawo do tego, by jego prawda wiary, jako prawda boska, obowiązywała wszystkich. Ale to jest, oczywiście, symboliczna przemoc, Kościół bowiem stawia się w pozycji świętości, a ludzi świeckich w pozycji niedojrzałych i krnąbrnych owieczek, które trzeba prowadzić za rączkę, aby nie zbłądziły.

            I to od poczęcia, aż do naturalnej śmierci, a właściwie jeszcze dalej, poza śmierć, w bezkres życia wiecznego...
            To jest projekt, który możemy nazwać projektem totalnym. Gdy sięgniemy do języka liturgii, który nazywam magicznym, to nasze życie jest podporządkowane działaniom Kościoła od poczęcia po wieczność. Już od momentu poczęcia jesteśmy traktowani jako ci, których Bóg powołał do istnienia, wobec czego należy się modlić o szczęśliwe rozwiązanie. Potem, kiedy przychodzimy na świat, jesteśmy grzesznikami, obciążonymi winą pierwszych rodziców, od której trzeba nas uwolnić przez sakrament chrztu. W dalszej kolejności podlegamy kolejnym sakramentom - pokuty, eucharystii, bierzmowania, małżeństwa lub kapłaństwa czy sakramentowi chorych. Śmierć to znowu konieczność obecności Kościoła, aby Bóg darował nam winy, potem zaś jeszcze modlitwa o nasze wieczne zbawienie. W ten sposób całe nasze istnienie, od poczęcia po wieczność, jest zawłaszczone przez Kościół, poddane jego kontroli i to kontroli boskiej.

            Straszna władza, niewyobrażalna...
            Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić większą władzę nad człowiekiem niż właśnie taką. Kościół przecież powołuje się na daną mu przez Jezusa władzę kluczy, zgodnie z którą od niego zależy, komu winy przebaczy, komu zaś przebaczenia odmówi, wykluczając z grona zbawionych.

            Władza po wieczność, decydująca, czy poddany jej człowiek trafi do piekła...
            Tak jest, jeśli jestem kąkolem, to zgodnie ze słowami Jezusa tam trafię. Na razie jeszcze jest czas dojrzewania zbiorów, kiedy jednak nadejdą żniwa kąkol zostanie oddzielony od pszenicy i wrzucony w ogień wieczny, a pszenica zostanie przez Pana zebrana do spichlerzy, do Bożego Królestwa.

            Co z tego wynika?
            Kościół, jako ten, który powołuje się na Jezusa, ma pokusę totalnej władzy nad człowiekiem, zarówno w wymiarze globalnym, jak i indywidualnym, tak w życiu doczesnym, jak i po śmierci. Władzy, z której w swoim mniemaniu nie może zrezygnować, jej podstawą są wszak słowa Jezusa, nakazujące ewangelizację całego świata i doprowadzenie wszystkich do zbawienia, którym ma być wieczne przebywanie z Bogiem w Królestwie Niebieskim. Z tego punktu widzenia nawet prześladowanie niewierzących czy grzeszników w życiu doczesnym daje się usprawiedliwić ich przyszłym szczęściem w niebie; w świetle religijnej eschatologii bowiem obecne cierpienie jest niczym w porównaniu z przyszłą chwałą. Fikcyjne dobro wieczne po śmierci staje się w ten sposób źródłem realnej przemocy w życiu doczesnym, czego historia wielu religii jest wyjątkowo ponurym świadectwem; krwawy ślad zostawiło w niej także chrześcijaństwo.

            CDN...
            • diabollo Re: Nie wolno ci nas krytykować... 10.04.23, 19:54
              Prof. dr hab. Ireneusz Ziemiński - filozof, pracownik Uniwersytetu Szczecińskiego. Absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Jego przedmiotem zainteresowań naukowych jest filozofia religii. Laureat Nagrody im. ks. Józefa Tischnera w kategorii pisarstwa religijnego lub filozoficznego. W latach 1991-2001 mieszkał i pracował w Bydgoszczy, nadal utrzymuje bliskie kontakty z bydgoskim środowiskiem filozoficznym.

              Wśród jego publikacji znajdują się m.in.: "Metafizyka śmierci", Wydawnictwo WAM, 2010. "Życie wieczne. Przyczynek do eschatologii filozoficznej", W Drodze, 2013. "Religia jako idolatria: esej filozoficzny o nieuchronności elementów idolatrycznych w religii", WN US, 2020.

              bydgoszcz.wyborcza.pl/bydgoszcz/7,48722,29648023,nie-wolno-ci-nas-krytykowac-bo-my-nie-w-swoim-imieniu-mowimy.html?_ga=2.90005595.1180266445.1681033477-1889970579.1531118249#S.TD-K.C-B.4-L.2.duzy
    • grzespelc Re: Nie wolno ci nas krytykować... 10.04.23, 20:15
      Ta chrześcijańska "prawda" od jakiegoś czasu mi się kojarzy z pewnym znanym sowieckim dziennikiem o tej samej nazwie.

Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się

Nie pamiętasz hasła lub ?

Nakarm Pajacyka