diabollo
17.05.23, 07:01
wyborcza.pl/ksiazki/7,154165,29749416,kogo-moze-kopnac-kobieta.html#S.MT-K.C-B.2-L.1.duzy
Na wsi dziewcząt o zgodę na małżeństwo nie pytano, bo czy kto pyta krowę, czy chce być sprzedana?
KSIĄŻKI
Katarzyna Wężyk
Marysia całe życie klęła Ignacego, swojego swata, tak nie lubiła męża. A miała z nim ośmioro dzieci. Pani sobie wyobraża, mieć tyle dzieci i chłopa nie lubić?
Dziewczyna leży na ziemi, lekko na boku, w wyciągniętej prawej dłoni trzyma tańczące nitki babiego lata. Ziemia jest szarobura, niebo niebieskoszare, siedzący po lewej pies – smoliście czarny, a sukienka ma barwę przybrudzonej bieli. Jedyną plamą koloru są żółta chusta i karminowe korale na szyi chłopki.
Kiedy w 1875 roku dwudziestosześcioletni Józef Chełmoński pokazał „Babie lato" w Zachęcie, warszawska publiczność była oburzona. Jak to tak, w stołecznym muzeum wystawiać rozwaloną na polu chłopkę z brudnymi nogami? Prostaczkę o grubych rysach i w zgrzebnej zapasce zamiast – jeśli już się ma fantazję malować chłopstwo – roześmianych ładnych dziewcząt w odświętnych kolorowych strojach? W odpowiedzi na krytykę warszawskiego salonu Chełmoński spakował farby i wyjechał do Paryża, gdzie jego obrazy wsi przyniosły mu dla odmiany uznanie krytyków i sukces finansowy.
Dziś pilna czytelniczka książek z nurtu historii ludowej mogłaby postawić Chełmońskiemu zgoła inny zarzut: nadmiernego puszczenia wodzy fantazji. Bo kiedyż ta chłopka, trochę ponad dekadę od zniesienia pańszczyzny, znalazłaby czas, żeby tak po prostu bezproduktywnie wylegiwać się w jesiennym słońcu?
Tekst pochodzi z dwumiesięcznika "Książki. Magazyn do Czytania".
Przodek z Desy
Inżynier Karwowski, czterdziestoletni inteligent z awansu społecznego, w połowie lat 70. brakujący portret przodka dokupił w Desie. Dwadzieścia lat później pionierzy kapitalizmu zarobione na transformacji pieniądze inwestowali w dworki, koniecznie z kolumienkami. Pochodzenie ze wsi było wstydem, niechcianym bagażem, którego świeżo upieczeni miastowi, zwłaszcza ci przybyli na studia, pozbywali się możliwie szybko, zazdroszcząc miejskim rówieśnikom ich kapitału kulturowego i nerwowo nadrabiając braki we własnym.
Było to zadanie, jak się szybko przekonywali, równie beznadziejne jak przykrywanie słonia kołderką – prędzej czy później coś spod niej wychodziło: nieznajomość kina Nowej Fali i stoków w Dolomitach, wymawianie g w „gnocchi", milczenie, gdy rozmowa schodziła na wczesnego Warlikowskiego. Ale lepszy już wstyd okazjonalny niż ciągłe poczucie niższości.
Pod koniec drugiej dekady XXI wieku, przynajmniej w tzw. miejskiej klasie średniej, ten trend się odwraca. Historycy, antropologowie i etnografowie – Adam Leszczyński w „Ludowej historii Polski", Kacper Pobłocki w „Chamstwie" i Michał Rauszer w „Bękartach pańszczyzny" – przypominają, że większość z nas, statystyka jest nieubłagana, pochodzi raczej od chłopów. I, dodają, to jeszcze raczej ci pochodzący od panów powinni się za przodków wstydzić. Bo fundamentem relacji pana z chłopem przez wieki były systemowa przemoc, bezlitosny wyzysk i pogarda.
Panowie, by ów system utrzymać, tworzyli skomplikowane ideologiczne konstrukcje uzasadniające naturalną jakoby hierarchię i ich własną pozycję na jej szczycie. Chłopi, by w takim świecie przetrwać, opracowali strategie oporu. Porządek bicia wyznaczał w tym systemie nie tylko porządek władzy, ale i godności: pan bił chłopa, a chłop, żeby poczuć się pańsko, tłukł żonę. Żona mogła co najwyżej uderzyć dziecko lub kopnąć psa.
Dziedzictwo owej systemowej i wielowiekowej przemocy odczuwamy do dziś: w folwarcznych relacjach w pracy i patriarchalnych w domu. Książkę Joanny Kuciel-Frydryszak różni od poprzedników zakres tematu. Interesują ją chłopki – przez autorów ludowych historii, ale też brak historycznych źródeł rzadko stawiane w centrum uwagi – w dodatku w dość wąskim okresie: dwudziestoleciu międzywojennym. „Chłopki" pokazują, jak gigantyczny postęp, dla naszych prababek niewyobrażalny, dokonał się przez te niespełna sto lat, zwłaszcza w pozycji kobiet.
Czy kto pyta krowę, czy chce być sprzedana?
Pierwsze, co uderza w opisie ich życia, to straszliwa bieda i towarzyszący jej brak higieny. „Rodzina mieszka na wsi przeważnie w jednej izbie, w której przebywa od sześciu do dwunastu osób – w czym znajdują się i chorzy, i dziadkowie, którzy załatwiają swoje potrzeby w wiaderko i na siennik. Jakaż wygoda? Gdy na to zwracam uwagę, słyszę zawsze jedną odpowiedź: »my już tak nawykli«", relacjonowało w 1929 roku czasopismo „Przodownica". W międzywojniu aż dwie trzecie gospodarstw uważano za niewystarczające do zapewnienia minimum socjalnego jej mieszkańcom. A w latach trzydziestych, gdy przez cały świat przetaczał się wielki kryzys, zapałki dosłownie dzielono na czworo; do pudełek dołączano specjalne cienkie nożyki. Cukier krzepił wyłącznie miastowych. A buty były luksusem.
CDN...