Gość: gaduła
IP: *.iod.krakow.pl / *.IOd.krakow.pl
25.05.04, 07:59
Dziennik Polski Kraj 24-05-2004
Polska bomba atomowa
Według planów Edwarda Gierka Polska miała stać się atomowym mocarstwem
W latach 70. rozpoczęto zakrojony na szeroką skalę program budowy bomby
termojądrowej, który miał zakończyć się próbnym, podziemnym wybuchem w
Bieszczadach. Z planów tych nic nie wyszło. Polska zamiast atomowym
mocarstwem, stała się miejscem składowanych na naszym terytorium radzieckich,
nuklearnych głowic...
Wspaniały pomysł
Za początek prac nad polską bombą termojądrową należy uznać 1968 rok i
memoriał dr. Zbigniewa Puzewicza, szefa Katedry Podstaw Radiotechniki
Wojskowej Akademii Technicznej, sugerujący, że możliwe jest przeprowadzenie
syntezy termojądrowej przy użyciu laserów dużej mocy. Sprawą zainteresował
się generał profesor Sylwester Kaliski, ówczesny komendant Wojskowej Akademii
Technicznej. Obaj panowie postanowili potwierdzić realność tej teorii. Udało
się to w 1970 roku. Wtedy to Puzewicz i Kaliski uczestniczyli w sympozjum w
Montrealu, gdzie wysłuchali wykładu Edwarda Tellera, ojca amerykańskiej bomby
wodorowej, a później inicjatora koncepcji reaganowskich gwiezdnych wojen.
Teller dowodził, że można przeprowadzić syntezę termojądrową za pomocą
lasera. To ostatecznie zadecydowało o rozpoczęciu prac nad polską bombą
termojądrową. Prowadzono je w specjalnie wzniesionej hali WAT w warszawskiej
dzielnicy Wola. Od 1972 roku prace kontynuowano w Instytucie Plazmy i
Laserowej Mikrosyntezy. Wzniesiono nową halę i specjalne budynki. Jak to
bywało w czasach PRL-u, nie obyło się bez elementów humorystycznych, do
których niewątpliwie należy zaliczyć otoczenie nowych budowli kilkumetrowym
ziemnym nasypem, który miał "chronić" okolicę w razie przypadkowego wybuchu.
Sen o potędze
Do realizacji projektu polskiej bomby termojądrowej zaangażowano olbrzymie
środki finansowe. Generał Wojciech Jaruzelski, wówczas minister obrony
narodowej - jak sam swego czasu mi mówił - "o projekcie z Edwardem Gierkiem
nie rozmawiał, to o nim słyszał". Edward Gierek nie szczędził pieniędzy,
chciał tylko, aby o próbnej eksplozji nie dowiedzieli się "radzieccy
towarzysze". W tej sprawie radził się prof. Romana Neya, w tamtych czasach
wiceprezesa Polskiej Akademii Nauk i eksperta robót podziemnych. Sylwester
Kaliski, znając obawy Gierka, wmówił mu, że można przeprowadzić w wybudowanej
w Bieszczadach sztolni próbną eksplozję tak, iż nikt na świecie nie wykryje
wstrząsów sejsmicznych. Oczywiście była to bzdura, ale ocaliła ona projekt.
Na potrzeby prac nad bombą unikalne przyrządy badawcze, materiały i
mechanizmy objęte embargiem, sprowadził z zachodu polski wywiad. Według
badającego swego czasu tę sprawę dziennikarza, dziś naczelnego
magazynu "Raport - Wojskowa Technika Obronność" Wojciecha Łuczaka, udało się
nawet sprowadzić z USA do Warszawy słynne "krytrony", czyli superczułe
przełączniki elektroniczne sterujące procesami uruchamiania ładunków
wybuchowych w niewyobrażalnie krótkich ułamkach sekundy. Urządzenia te są
niezbędne w konstrukcji zapalnika bomby atomowej. "Gdybym w jednym z
warszawskich gabinetów sam nie trzymał takiego urządzenia w ręce, nigdy bym
nie uwierzył, że jest to możliwe" - usłyszałem od Łuczaka.
To wszystko, oczywiście, kosztowało bajońskie pieniądze. Oficjalnie
zaksięgowane wydatki szły w miliony dolarów, jednak nikt nie policzy tych,
które nawet w CIA nazywa się "czarną dziurą". Niektóre osoby zaangażowane w
projekt twierdzą, że projekt polskiej bomby wodorowej pochłonął tak wielkie
środki, iż mógł się przyczynić do załamania naszej gospodarki w drugiej
połowie lat siedemdziesiątych. Jedno nie ulega wątpliwości. Edward Gierek
chciał, poprzez wprowadzenie Polski do ekskluzywnego klubu atomowego,
potwierdzić, że prawdziwe są propagandowe slogany mówiące o ówczesnej PRL
jako o mocarstwie będącym 10. potęgą przemysłową świata. Nie bez znaczenia
był też fakt zapatrzenia się przez Gierka na politykę atomową Francji, którą
zapewne chciał naśladować.
Wielkie rozczarowanie
Polska bomba termojądrowa miała być dziecinnie prosta. Wystarczyć miały
wtryskiwacze deuteru i trytu oraz kulminacyjne ładunki wybuchowe, takie jakie
służą do przebijania pancerza czołgu, podłączone do zdobytego przez nasz
wywiad krytrona. Decydującym elementem był laser mający dostarczyć w
odpowiednim ułamku sekundy energię wystarczającą do zapoczątkowania syntezy
termojądrowej. Niestety, w polskich warunkach moc lasera mogła osiągnąć tylko
1 kilodżul. W tym czasie w Moskwie użyto 20-kilodżulowego lasera do podobnego
eksperymentu, a w USA aż 100-kilodżulowego, jednak bez rezultatu. Najnowsze
badania naukowe dowodzą, że aby wywołać syntezę termojądrową, należy użyć
lasera o mocy 10 tysięcy kilodżuli. Tymczasem nad polskim projektem atomowym
pojawiły się jeszcze inne chmury. Pomimo wysiłków polskiej strony o
prowadzonych w Warszawie pracach nad bombą dowiedział się radziecki wywiad.
Rosjanie, prowadząc podobne eksperymenty, zdawali sobie sprawę, że tą metodą
nie da się osiągnąć sukcesu i czując się niezagrożeni w swoim monopolu na
broń atomową, udawali, że o niczym nie wiedzą. Pewność w tej kwestii narusza
jednak śmierć prof. Sylwestra Kaliskiego w dramatycznych okolicznościach.
Zginął on w wypadku samochodowym, prowadząc swego fiata mirafiori. Część osób
znających Kaliskiego uważa, że wypadek z jego udziałem był tylko kwestią
czasu, ponieważ profesor kiepsko prowadził, jeżdżąc ze zbyt dużą prędkością.
Niektórzy jednak uważają, że mirafiori, serwisowane w rządowych warsztatach,
zostało uszkodzone przez radziecki wywiad. Co było przyczyną katastrofy, nie
dowiemy się już nigdy. Pewne jest natomiast, że śmierć prof. Kaliskiego była
końcem polskiego programu budowy bomby termojądrowej.
Atomowy taksówkarz
Na początku lat 60. zapadły decyzje, że Polska zakupi pułk samolotów
myśliwsko-bombowych Su-7 będących nosicielami broni jądrowej. W 1965 roku
stacjonujący w Bydgoszczy 5. Pomorski Pułk Lotnictwa Myśliwsko-Bombowego
przezbrojono w te odrzutowce. 10 i 11 marca 1968 roku ćwiczył on z 11.
Dywizją Pancerną tworzenie tzw. atomowych korytarzy, przez które na Zachód
miały ruszyć dywizje pancerne Układu Warszawskiego. W planach operacyjnych
ZSRR polskie armie w pierwszych dniach III wojny światowej miały nacierać
przez Lubekę na Danię. Dodajmy, że w czasie wspomnianych ćwiczeń, w marcu
1968 roku, po raz pierwszy zrzucono bombę IAB-500 imitującą wybuch bomby
atomowej. Piloci wyznaczeni do lotów w czasie ewentualnego konfliktu
nuklearnego z Zachodem musieli być kawalerami, najlepiej członkami PZPR.
Szkolili ich radzieccy instruktorzy, którzy specjalnie w tym celu
przyjeżdżali do Bydgoszczy. Na jedno ze szkoleń przyleciał razem z nimi nawet
specjalny samolot An-26, który w razie wojny miał dostarczyć atomowe bomby do
polskich samolotów. W 1974 roku polscy piloci byli szkoleni w Lidzie, na
terenie byłego ZSRR, w lataniu na nowoczesnych odrzutowcach Su-20,
posiadających zmienną geometrię skrzydeł. "Polacy ćwiczyli uzbrajanie
samolotów w bomby nuklearne. Potem te same procedury trenowano na polskim
lotnisku w Powidzu, gdzie stacjonowały samoloty przystosowane do przenoszenia
bomb atomowych. Sam glądałem zakupione przez Polskę w latach 80. samoloty Su-
22M4, które zaopatrzone były w specjalne panele w kabinie pilota,
umożliwiające bojowy zrzut i belki, oraz zamki do podwieszenia 500-
kilogramowych bomb atomowych" - powiedział mi Wojciech Łuczak. Największą
tajemnicą otoczona była sprawa serwisu i konserwacji specjalnej atomowej
amunicji, a także procedury jej przekazania polskiemu wojsku
przez "radzieckich towarzyszy". Tajemnicą objęte były także miejsca
przechowywania przez wojska radzieckie na terenie naszego kraju atomowych
pocisków dla naszych samolotów. To samo w sobie było złamaniem polsko-
radzieckich porozumień, bowiem PRL nigdy nie była oficjal