cepekolodziej
19.07.18, 16:24
Czas leci, niestety.
Danie (której bardzo mi na Forum Aquanet brak! bardzo!) dedykuję wiersz mojej ulubionej birmańskiej poetki:
KYI MAY KAUNG
Wojna Karaluchom
Wypowiedziana
Najpierw śmiercionośny spray –
trzeba ustanowić granice w tym
nieuodpornionym na karaluchy domu; dziura przy ziemi w prawym
narożniku.
Ustanów cztery odcięcia –
odetnij wsparcie, odetnij żywność, odetnij wodę, odetnij łączność;
wciąż widzę zbłąkane karaluchy, partyzantka, choć wszystek pokarm
wraz jadalnymi odpadkami
pieczołowicie usunięty lub zawinięty
w plastyk.
Jak dotąd łapię pięć wielkich karaluchów, czarne i brązowe i włochate
długonogie – gołymi rękami;
oświadczam „zatłukę” i wysyłam na tamten świat, urywając głowy;
dłoń owinięta w połówkę kuchennego ręcznika.
Tego ranka budzę się,
odsłaniam roletę na oknie wychodzącym na podwórze,
teren mojej wojny z wiewiórkami, i dostrzegam
karalucha ukrytego w puszce po dżemie z gujawy, w której poddaję
intensywnej terapii moją schorowaną orchideę.
Karaluchy. One przeżyją wojnę nuklearną.
Ten ucieka – najpierw za ociekacz do naczyń, nierdzewna stal na blacie,
dokładnie w miejsce, gdzie moje prawe ramię
(obolałe mięśnie, może wywichnięta panewka czy artretyczny staw)
akurat nie sięga. Naciągnięty mięsień, cichy zgrzyt.
Oznaczam miejsce, gdzie uciekł, ale
nie mogę stwierdzić czy to on czy ona, wciąż nie potrafię określić płci karaluchów.
Najmłodsze dziecko – „Mamo strasznie się złościsz wiesz”?
Ja do dzieci niczym telewizyjna Młoda Cebulka:
"Albo tradycja albo nowoczesność nie można mieć obu naraz, jak jakąś mieszankę.
Albo tak, albo nie; albo birmańskie, albo amerykańskie".
Dla moich dzieci wszystko jest razem,
doprowadzają mnie do szału z tym ich i czarne i białe.
Włączam pralkę, średni ładunek, dokładam bieliznę przejętą po zmarłej ciotce Anouk.
Karaluch kryje się, udaje że go nie ma.
Wlazł w szparę pomiędzy białymi kuchennymi szafkami
a brązowo–beżowymi ściennymi
płytkami.
Dobieram starannie broń, przedłuży moje ramię.
Musi być lekka, musi być zabójcza;
szybki cios, karaluchy są ruchliwe i przebiegłe.
Nie, nie rolka kuchennych ręczników, ani sztuczna kość naszej suczki;
ona już jej nie pogryza, dostaje teraz ludzkie smakołyki,
cały czas, jest już rozkapryszona.
Sekunda – i już mam idealną broń.
Naciskam karalucha, lekko, krawędzią cienkiej plastikowej deski do krajania;
odcinam nią sprawnie
głowę, ale tułów wciąż się rusza.
Ja jestem ludzką istotą, mam większy mózg
Muszę zwyciężyć.
Ścieram to, co wyciekło, ze ściennych płytek i blatu
połówką taniego kuchennego ręcznika, oszczędzam.
Wyciskam jeszcze resztę żywotnych soków z jego ciała –
spróbuj się teraz wykręcić, karaluchu.
Wyrzucam zgnieciony tułów do kubła na śmieci.
Śmieci zabiera miasto, używa ciężarówek;
łapy robota podnoszą kubeł i przerzucają śmieci na platformę.
Myję deskę do krajania, starannie, usuwam po-karaluszy brud.
Ja jestem ludzką istotą, muszę zwyciężyć.
Czy tak wygląda ludobójstwo?