wartburg4
30.11.04, 14:08
Rzepa wpadła na fajny pomysł. Zamieszcza dzisiaj dodatek specjalny o Ukrainie
będący wyborem artykułów i reportaży, ktore ukazały się we lwowskiej gazecie
codziennej "Wysoki Zamek". Reportaż z Doniecka Inny Pukisz-Junko z Doniecka
należy do najciekawszych
Nasza korespondentka z Doniecka
W krainie bezprawia
Szłam ulicą, oglądając się za siebie. A w głowie wirowały mi obrazki z
donieckiego "biespriedieła" (żargon przestępczy; bezprawie i bałagan w
jednym), o którym nasłuchałam się w tamtejszym sztabie obwodowym. Zresztą,
znalezienie sztabu bez znajomości dokładnego adresu byłoby chyba niemożliwe.
Żadnych znaków rozpoznawczych, żadnych flag czy pomarańczowych symboli.
Ludzie ze sztabu nie mówią wprost, że muszą pracować na poły w podziemiu, ale
i tak jest to jasne. Dopiero na kilka dni przed drugą turą wyborów udało się
wywalczyć dla sztabu obwodowego mniej więcej odpowiednie pomieszczenie.
Wcześniej używano prywatnego mieszkania, a i to nie bez problemów. Mieszkańcy
tamtego budynku gromadzili dossier, żeby wyrzucić "politycznych" sąsiadów.
Awantury robili z byle powodu, wystarczał niedopałek pod drzwiami lokalu.
Pomarańczowe chorągiewki i wstążki, nawet jeśli trafiały do Doniecka, to nie
zagrzewały miejsca. Specjalne ekipy "czyścicieli" zdzierały je, idąc niemal
po śladach rozwieszających. Sztab próbował przywieźć pomarańczowe symbole z
sąsiedniego Łuhańska. Ale po drodze bus został "wyczyszczony" - samochody
zajechały go z obu stron, zabrano wszystko, co było w
bagażniku. "Czyściciele" pracowali w całym obwodzie. Jedni specjalizowali się
w uprzątaniu pomarańczowych symboli, inni polowali na żywe trofea, wyszukując
tych, którzy ośmielili się wystąpić przeciwko "donieckiemu" kandydatowi. Nie
ufając milicji, ludzie ze sztabu sami starali się zapewnić sobie
bezpieczeństwo. W niektórych okręgach juszczenkowskich aktywistów ukrywano w
salach szpitalnych i wystawiano przy wejściu własną ochronę.
Kiedy przyjechałam do Snieżnego (sto kilometrów od Doniecka) i opowiedziałam
o wszystkim krewnym, u których się zatrzymałam, w odpowiedzi
usłyszałam: "Wiedzieliśmy, co się tu u nas dzieje, ale nic ci nie mówiliśmy,
żeby cię nie straszyć. Jakby co, uciekaj. Nikomu niczego nie udowadniaj.
Odwracaj się i uciekaj" - z takimi słowami wyprawiali mnie do Doniecka.
To "uciekaj" deptało mi po piętach. Nie zdążyłam nawet dojechać do Doniecka,
kiedy zadzwonili do mnie z okręgowego sztabu Wiktora Juszczenki i
uprzedzili: "Niech pani uważa, w komisjach źle się dzieje. Proszę lepiej
jechać prosto do sztabu".
Dziesiątki ludzi w środku, niektórzy znaleźli sobie miejsce wprost na ulicy,
wszyscy coś piszą, na coś się oburzają. Taki obrazek zobaczyłam, gdy
przyjechałam do sztabu Wiktora Juszczenki w okręgu 42. w Doniecku. Okazało
się, że wszyscy ci ludzie mieli w komisjach wyborczych w tym okręgu
reprezentować Wiktora Juszczenkę lub jego politycznych sprzymierzeńców,
byłych kandydatów na prezydenta - Ołeksandra Moroza, Anatolija Kinacha. Byli
tam przewodniczący i członkowie komisji wyborczych, obserwatorzy. Wszyscy,
których rano nie wpuszczono do komisji. Czystka w okręgu przebiegała według
zawczasu przemyślanego i zorganizowanego planu. "Niewygodnych"
przewodniczących i członków komisji zwolniono dzień przed głosowaniem,
powołując się na postanowienie terytorialnej komisji wyborczej. Co to za
dokument, nikt dokładnie nie wie. Jednym pokazano go z daleka, i to na kilka
sekund, innym w ogóle nie pokazano, a jedynie odczytano jego treść.
Zwolnienie z pracy w komisji wyjaśniano szablonowo: "za niewypełnienie
obowiązków i rażące naruszenie przepisów wyborczych". - Koło siódmej
przyszedłem do lokalu wyborczego - opowiada przewodniczący jednej z komisji
wyborczych okręgu 42., Wiktor Prokopczuk. - Już tam gospodarowali
przedstawiciele Janukowycza. Oświadczyli mi, że już w komisji nie pracuję i
że mają stosowną decyzję terytorialnej komisji wyborczej. Potem zwyczajnie
mnie stamtąd wyrzucili. To samo było z dwoma obserwatorami ze strony Wiktora
Juszczenki, którzy próbowali nagrać to wszystko na wideo. Usiłowali im
odebrać kamerę.
Tych, którzy żądali wyjaśnień albo dalej próbowali przedostać się do lokalu
wyborczego, wyrzucano siłą. - Dwóch bysiów wzięło mnie pod ręce, kolejny
złapał za szyję. Czepiałam się stołów, krzeseł, a oni ciągnęli mnie przez
całą salę - opowiada członek komisji Niolina Kaczura (dzielnica nr 16). -
Wywlekli mnie z drugiego piętra na parter, potem na podwórze i tak szturchali
do samego tramwaju. I wszystko na oczach członków komisji, milicji.
Niolina Kaczura mówi, że od razu poszła do terytorialnej komisji wyborczej.
Ale nie udało jej się niczego wyjaśnić - pomieszczenie było zamknięte. W
kilku lokalach obserwatorów "wybito" pięściami. Ale najpierw odebrano im albo
zniszczono legitymacje.
Okręg liczący 77 komisji wyczyszczono tak, że tylko w sześciu z nich zostali
przedstawiciele "niedonieckiego" kandydata. Od naczelnika sztabu Juszczenki w
dzielnicy Woroszyłowskiej w Doniecku dowiedziałam się zresztą, że
postanowienie terytorialnej komisji wyborczej o zwolnieniu niewygodnych
przewodniczących i członków komisji jest datowane na 20 listopada. Tego dnia
przedstawiciele Wiktora Juszczenki pracowali jeszcze w swoich komisjach i
nikt ich o zwolnieniu nie uprzedził. Wychodzi na to, że postanowienie
terytorialnej komisji wyborczej zostało "zorganizowane" w ostatniej chwili,
by nie było kiedy go zaskarżyć.
W komisji nr 11 interweniowali przedstawiciele OBWE. Według słów zastępcy
przewodniczącego komisji, Oksany Meszczeriakowej, poprosili oni o pokazanie
listy członków komisji, aby wyjaśnić, czy przedstawiciele Wiktora Juszczenki
zostali wykluczeni, czy też nie. Ale odmówiono im, argumentując to
nieobecnością przewodniczącego komisji.
Wejście do komisji nr 28 ochrania trzech bysiów. Kiedy zajmowali się kobietą,
która coś im tłumaczyła, pokazując swój dowód (w wielu komisjach w Doniecku
dowód i zaproszenie na wybory były jedyną przepustką do lokalu wyborczego -
I. P.), prześlizgnęłam się do środka. Przeszłam również przez drugi
posterunek bysiów - koło wejścia do sali do głosowania. Być może wzięli mnie
za zwykłego wyborcę. Ale tu już musiałam "się przyznać", że jestem
dziennikarką i że chcę w tym lokalu wyborczym popracować. Kiedy "chłopcy" to
usłyszeli, otoczyli mnie tak, żebym nawet kroku więcej nie zrobiła w stronę
sali. Na moją prośbę o wskazanie przewodniczącego komisji jeden z nich
machnął w stronę korytarza: - O, tam jest. Dopiero gdy okazało się, że
mężczyzna, którego mi pokazali, nie jest żadnym przewodniczącym, zrozumiałam:
wykorzystali okazję i sprytnie wykurzyli mnie z sali do głosowania. Kolejna
próba nawiązania kontaktu z przewodniczącym komisji skończyła się tym, że
przechytrzono mnie po raz drugi. Jeden z bysiów długo studiował moją
legitymację, a potem wypalił:
- "Wysoki Zamek"? A u nas już są wasi dziennikarze.
- Byłam w sali i nie widziałam żadnej znajomej twarzy - tu miałam
stuprocentową pewność, bo wiedziałam, że z "Wysokiego Zamku" w Doniecku
jestem tylko ja jedna. - Pokażcie mi, kto.
Jeden z bysiów zniknął w sali do głosowania. A ja kontynuowałam rozmowę z
pozostałymi. Na moją prośbę, by się przedstawili, rębajło z kompletem złotych
zębów oświadczył, że są członkami komisji.
- A co członkowie komisji robią na korytarzu?
- My-y-y tu różnie - porządku pilnujemy.
- Od kiedy to członkowie komisji pilnują porządku w lokalach?
- A myśmy obserwatorzy - rębajło pokazał legitymację obserwatora z ramienia
Partii Regionów.
Po kilku minutach przyniesiono mi zeszyt, w którym, jako ostatnie na liście,
obok tytułu "Wysoki Zamek" figurowały dwa kompletnie mi nieznane nazwiska.
Jasne, że fałszywy wpis zrobiono na chybcika. Musiałam opuścić lokal, bo
prawo zezwala na obecność tylko dwóch przedstawicieli jednego środka