krasota
12.08.06, 11:48
Stanisław Gieżyński, jr
www.wrozka.com.pl/10_00/8.htm
Z pociągu relacji Warszawa-Częstochowa trzeba wysiąść kilka stacji za
Kielcami. Potem wąska asfaltowa droga, od niej boczna, nieutwardzona dróżka,
grobla dzieląca małe stawy i już stoję przed drewnianą bramą. Wchodzę przez
nią w inny świat. Pośród trzystuletnich lip, otoczony stawami i resztkami
parku stoi przepiękny osiemnastowieczny, żywcem wyjęty z najświetniejszych
czasów Rzeczpospolitej, dwór w Ludyni.
Przypomina mi się początek "Pana Tadeusza" i wzruszenie chwyta za gardło.
Bielone modrzewiowe ściany kontrastują z drewnianymi okiennicami i surowym,
poczerniałym gontem. Na podwórzu baraszkują dwa psy. Na powitanie wychodzi
właściciel - Stanisław Gieżyński - mój ojciec.
Ten dwór to teraz jego miejsce na ziemi, sens życia. Rozsiadamy się na ganku w
wygodnych fotelach. Przy aromatycznej ziołowej herbacie słucham opowieści o
tym, jak spełniają się marzenia, jak prawdziwa pasja zmienia się w
rzeczywistość. Oglądam ojca innego niż widziałem go na co dzień przez te
wszystkie lata. I nagle zdaję sobie sprawę, że to magia tego miejsca wydobyła
zeń wielki romantyzm tkwiący w nim od lat.
- Wszystko zaczęło się jeszcze na studiach, w latach 60. - wspomina ojciec. -
Nagle zaczęło mi się podobać stare budownictwo. Kupowałem katalogi zabytków i
zaznaczałem w nich te, które jakoś szczególnie przyciągały moją uwagę. W miarę
możliwości jeździłem je oglądać. Akurat wtedy "Życie Warszawy" prowadziło
akcję "Zabytkom na odsiecz", która miała nakłonić do wykupowania i ratowania
starych obiektów. Ale biedny jak mysz kościelna student chemii mógł sobie
tylko pomarzyć o staropolskim dworku. I marzył.
- Nie mówiłem nikomu o moich tęsknotach, nawet kolegom, z którymi jeździłem
oglądać zabytki. Raz tylko zwierzyłem się z tego mojej mamie. Zobaczysz, będę
miał kiedyś taki dwór - powiedziałem. Bardzo się ucieszyła. Przecież w jej
żyłach płynęła szlachecka krew, jej rodowód sięgał XII wieku...
W domu dzieciństwa dużo mówiło się o dziadkach i pradziadkach, gdzie
mieszkali, jak żyli. Jeden podobno przegrał kiedyś całą wieś w karty. - Masz
taki dwór i już wiesz, że nie mieszkasz gdzieś w Polsce, czyli nigdzie. To
jest twoje miejsce. To są twoje strony - uśmiecha się ojciec.
Czas płynął, a pomysł kupienia dworu nadal pozostawał tylko marzeniem. Dopiero
w latach 90., kiedy ojciec nawiązał współpracę z niemieckim instytutem
chemicznym, pojawiła się nadzieja. Odkładał każdy grosz i szukał wymarzonego
miejsca. Teraz natrafił na inne niż finansowe trudności. Większość zabytkowych
obiektów mieszkalnych była albo bardzo zdewastowana, albo posiadała lokatorów,
którym należało zapewnić nowe lokale. Wiele z nich to były poniemieckie dwory.
- Nie mam nic przeciwko nim, są piękne, ale ja chciałem coś polskiego -
tłumaczy ojciec. - Ze względów zawodowych w grę wchodziły tylko dwory na
terenie Mazowsza i Małopolski.
Pewnego dnia ojciec kupił w księgarni wykaz zabytków na sprzedaż w całej
Polsce. Wśród nich znalazł Ludynię.
- Pojechałem tam. Była zima - wspomina. - Wszystko okrywała gruba warstwa
białego puchu. Nagle przypomniałem sobie, że byłem w Ludyni jeszcze jako
student i zrozumiałem - tu albo nigdzie. Po chwili dodaje: - Musiałem tylko
jeszcze przekonać twoją mamę. Nie miałem żadnego racjonalnego wytłumaczenia,
dlaczego muszę mieć ten właśnie dwór. I w ogóle po co mi ten cały kłopot.
Mogłem przecież resztę życia przesiedzieć w domu, spokojniutko, w kapciach. Na
szczęście mama nie protestowała; piękno Ludyni zrobiło swoje.
Obok dworu stoi budynek gospodarczy - lamus z kamienia kryty gontem i
zwieńczony niedużą dzwonnicą z XVI wieku. To tak zwany zbór, "arianka". Tu
odprawiali swe modły arianie, wyznawcy odłamu religii ewangelickiej, który
wykształcił się w czasach reformacji. Nazywano ich też Braćmi Polskimi lub
Mniejszymi. Przez ciężkie, żelazne drzwi osadzone w nieforemnej, grubo
ciosanej futrynie wchodzimy do środka. Panuje tu wieczny chłód, bo gruby mur
dobrze izoluje. Niskie, łukowe sklepienie i skąpe oświetlenie nadają
pomieszczeniu tajemniczości. - To właśnie dzięki arianom ten zabytek przetrwał
- opowiada ojciec. - Zniszczenia wojenne a potem komunizm doprowadziły do
dewastacji zabytkowych budowli. Tylko o arianach władza dobrze myślała, bo
kwestionowali istnienie Trójcy Świętej i uznawali, że podstawą wiary jest
rozum. I chyba na złość Kościołowi znalazły się pieniądze na restaurowanie dworu.
- Nie wiem, ile w tym co robię romantyzmu a ile patriotyzmu - zastanawia się w
zadumie ojciec. - Jestem na pewno romantykiem, bo to miejsce jest moją idee
fixe, moją obsesją.
Pojęcie "patriotyzm" dawno wyszło z mody, czego ojciec ogromnie żałuje. Bo dla
niego Ludynia to właśnie esencja patriotyzmu. Miejscowi przekazują sobie z
pokolenia na pokolenie, ilu ważnych dla Polski wydarzeń była świadkiem.
Przebywał tutaj nawet sam Tadeusz Kościuszko - zatrzymał się po przegranej
bitwie pod Szczekocinami, w 1794 roku. Oficjalnych zapisków na ten temat nie
ma, ale zachował się rysunek z końca XIX wieku, przedstawiający kamienną ławkę
pod dwoma prastarymi lipami, które rosną przed dworem w Ludyni. Podpis brzmi:
"Ławka Kościuszki". Może więc rzeczywiście właśnie tutaj nasz bohater
odpoczywał po znojach bitwy?
Siedemdziesiąt lat później, 20 kwietnia 1864 roku, w okolicach dworu miała
miejsce potyczka między oddziałem Kozaków i grupką powstańców styczniowych.
Zaskoczeni powstańcy bronili się zaciekle, a ostatni z nich, wachmistrz
Kamiński, zabarykadował się w pobliskim młynie i tam poległ. Po młynie nie ma
śladu, pozostały tylko stawy, przy których się znajdował oraz skromny krzyż ku
pamięci powstańca. Za to podczas prac remontowych w "ariance" znaleziono broń
z powstania.
Dziś Ludynia jest ostoją spokoju. W trzystuletnich lipach wyśpiewują swe trele
ptaki, a żaby w stawach próbują przekrzyczeć krowy, które pasą się na
okolicznych łąkach.
- To miejsce ma wartość nie tylko historyczną - tłumaczy ojciec. - Otoczone
jest niezwykłą aurą, która sprawia, że każdy tu nabiera sił, pozbywa się
stresów, złych myśli. Posiedź tu trochę dłużej, a zrozumiesz o czym mówię.
Posiedziałem i trudno mi się z nim nie zgodzić...
Słońce majestatycznie opada za horyzont, robi się chłodniej. Wchodzimy więc do
dworu, w którym uderza zapach starego drewna. Wyślizgane drewniane progi i
podłogi przypominają o niemej obecności dawnych jego mieszkańców. W kuchni, na
kaflowym piecu z fajerkami, perkoczą garnki z obiadem. Pęki suszonych ziół
zdobią drewniane kredensy. Cokolwiek robię, odnoszę wrażenie, że ktoś
niewidzialny zagląda mi przez ramię...
- Zimą czuję się we dworze jak w siódmym niebie - przerywa moje zamyślenie
ojciec. - Tu panuje jakiś niezwykły spokój: niby jesteś sam, a tak naprawdę
nie jesteś. Dawni mieszkańcy są gdzieś tutaj, snują się po tych pokojach,
korytarzach.
Skrawki losów dawno nieżyjących mieszkańców dworu można odnaleźć na każdym
kroku. Wykonany przez wiejskiego rzemieślnika, barokowy wzorek na drzwiach do
jednego z pokoi, nadjedzona przez myszy paczka starych listów znaleziona
przypadkiem na strychu... Najstarszy ma datę: rok 1794. Niestety, są tak
zniszczone, że nie można ich odczytać i dowiedzieć się czegokolwiek o nadawcy
czy adresacie.
A teraz Ludynia przejdzie jeszcze do historii kina. Któregoś ciepłego,
lipcowego dnia tego roku spokój dworu zmąciła osiemdziesięcioosobowa ekipa
"Przedwiośnia", z reżyserem Filipem Bajonem na czele. Rozpoczęły się prace
adaptacyjne w budynku i obejściu, z całej Polski zwieziono elementy
scenografii. Ludynia gra powieściową Nawłoć, dom rodzinny Cezarego Baryki. Nie
jest to jednak jej filmowy debiut - już wcześniej pojawiła się na krótko w
telewizyjnej adaptacji "Syzyfowych prac" Żeromskiego. Również scenograf Alan
Starski szukał tu inspiracji podczas prac nad scenografią do "Pana Tadeusza".
Ludynię wybrano spośród dziesiątek innych propozy