marcinkrolik123
08.07.10, 03:31
Dla wielu czytelników tygodnika "Co słychać" nie jest zapewne tajemnicą, że przez blisko trzy lata byłem członkiem jego zespołu redakcyjnego. Od środy 7 lipca przestałem jednak definitywnie tam pracować. I nie byłoby w tym zapewne nic dziwnego - ludzie przychodzą i odchodzą (zwłaszcza w tej redakcji) - gdyby nie okoliczności, w jakich rozstałem się z redaktorem Zbigniewem Piątkowskim. A nie były one przyjemne. Zdecydowałem się je upublicznić, gdyż sposób, w jaki red. Piątkowski odpowiedział na moją rezygnację, przekroczył wszelkie miary zarówno dobrego smaku, na który jako poeta powinien przecież być szczególnie wyczulony, jak i - śmiem twierdzić - człowieczeństwa.
By fakt ten zilustrować, zdecydowałem się ujawnić fragmenty naszej elektronicznej korespondencji. Ku przestrodze, ale też jako protest, w którym - możecie mi Państwo wierzyć - naprawdę najmniej liczę się ja i moja urażona ambicja. Ale po kolei. Z listów usunąłem części dotyczące bezpośrednio kwestii wewnątrzredakcyjnych, które nie mają znaczenia dla społecznego wymiaru sprawy.
"Panie Redaktorze.
Ponieważ nie udało nam się omówić tej sprawy na kolegium, a później nie odbierał Pan mojego telefonu, postanowiłem jednak ostatecznie napisać list, by tę sprawę zamknąć do końca.
Jak zapewne się Pan domyśla, chcę zakończyć naszą współpracę. Po tym co się ostatnio wydarzyło, tak będzie chyba najlepiej. Dał mi Pan do zrozumienia, że korporacyjna lojalność za wszelką cenę jest dla Pana cenniejsza niż samodzielnie myślący, niezależny w swych sądach współpracownik. Ja na taki stan rzeczy się nie godzę. Dla mnie najważniejsze zawsze było pisanie i jest mi przykro, że nie będę mógł więcej tego robić - zwłaszcza, że prawdopodobnie żadna inna tutejsza gazeta nie zechce mnie w swoim zespole, bądź z przyczyny mojego kalectwa bądź kojarzenia z Panem. Chociaż może się mylę - będę jeszcze próbował.
Mimo wszystko dziękuję za te prawie trzy wspólne lata - za szansę, jaką dał Pan ślepcowi i za to, że mimo pańskich oporów mogłem wprowadzić do Cs trochę literatury. Dla mnie to było sedno mojej bytności w pańskiej redakcji. Nigdy nie interesował mnie prestiż, władza, czy jakieś środowiskowe gierki - tylko literatura. Cieszę się, że mogłem zarabiać nią na życie.
(...)
Mam nadzieję, że mimo wszystko nasze stosunki pozostaną jeśli nie przyjazne, to na pewno poprawne. Ze swej strony zapewniam, że w odróżnieniu od większości pańskich byłych współpracowników, nie będę Pana szkalował i wieszał na Panu psów. Liczę na to samo.
Pozdrawiam
Marcin Królik"
Tu słowo wyjaśnienia. Korporacyjna lojalność ponad wszystko dotyczyła nowo wydanego tomiku wierszy red. Piątkowskiego pt. "Nienasycenia", który poproszony o szczerą recenzję ośmieliłem się skrytykować. Więcej nawet, miałem czelność nie pojawić się na premierze tejże książki, co autor nie wiedzieć czemu uznał za wielki afront i niemalże akt zdrady.
W odpowiedzi na mój list red. Piątkowski odpisał następująco:
"Wcale się nie dziwię...
Zawsze mnie ostrzegano przed kalekami, ale myślałem że są wyjątki.
Przykro tylko, że się pomyliłem.
(...)
Co do aspiracji - życzę powodzenia, ale bez wiary w spełnienie. Charakteru nie można kupić, a chamstwa przezwyciężyć.
Mimo wszystko jestem gotów jeszcze raz spróbować i uwierzyć, że opinie o wrednych i nielojalnych kalekach to tylko stereotypy.
A przecież nie było tak źle, wiec szkoda tym bardziej...
Nie namawiam, bo to nie w moim stylu. Proszę tylko pomyśleć o plusach naszej współpracy.
Nie warto niszczyć mostu, by popłynąć dziurawą tratwą.
I jeszcze jedno - ja się szkalowań, plotek i gróźb nie lękam. Żadnych i od nikogo!!!"
Owszem, przyznaję, nie było źle dopóki nie odważyłem się wyrazić własnej opinii o liryce red. Piątkowskiego. Wtedy tratwa zaczęła dziurawieć. I nie ja tę dziurę zrobiłem.
Na list odpisałem niemal natychmiast:
"Drogi Panie - tylko murzyn na prawo nazwać murzyna czarnuchem; gdy coś takiego powie biały, dostaje nożem w brzuch. To samo tyczy się kalek, no może bez noża. Swoim chamstwem obraził Pan nie tylko mnie, ale wszystkich, którzy borykają się z defektami fizycznymi, w tym moją żonę, i proszę być pewnym, że nie pozostanie to jedynie tajemnicą naszej korespondencji. A z pańskiej łaskawości nie skorzystam tym bardziej. Jeśli w ten sposób chciał mnie Pan przekonać do nieodchodzenia, to gratuluję polotu. Charakteru pewnie się nie kupi, ale też - jak widać - nie wypleni się słomy i wiejskiego gnoju z butów, choćby nawet były to buty włoskie. (...) Tylko proszę się nie dziwić, że wszyscy zawsze od Pana w końcu odchodzą."
Nie przytaczam powyższych cytatów, aby się mścić. Jeśli chodzi o mnie red. Piątkowski od dziś przestał istnieć, a kto miał słuszność, niech czytelnicy osądzą sami i wcale nie domagam się, by przyznali ją mnie. Chcę jednak z całą mocą podkreślić, że skoro nasze społeczeństwo ma pozbywać się barier - nie tylko architektonicznych, ale nade wszystko mentalnych - to Boże uchowaj nas przed takimi ludźmi.