walmart.ca
01.12.21, 04:03
W szkołach średnich, w dużych miastach, uczestniczący w lekcjach religii to już mniejszość. Topniejąca z roku na rok.
Kościół w Polsce ma już chyba świadomość, że utracił rząd dusz wśród młodych. Walka o status quo szkolnej katechezy to dziś już tylko walka o pieniądze, statystyki i choćby pozory ideologicznego prymatu.
pbombeart/PantherMedia
Kościół w Polsce ma już chyba świadomość, że utracił rząd dusz wśród młodych. Walka o status quo szkolnej katechezy to dziś już tylko walka o pieniądze, statystyki i choćby pozory ideologicznego prymatu.
Jeśli ta tendencja się utrzyma, dyskusja o religii w szkole okaże się bezprzedmiotowa, bo problem rozwiąże się sam.
ijeab/PantherMedia
Jeśli ta tendencja się utrzyma, dyskusja o religii w szkole okaże się bezprzedmiotowa, bo problem rozwiąże się sam.
ARTYKUŁ W WERSJI AUDIO
Kościołowi ubywa wiernych we wszystkich grupach wiekowych. Tyle że w tej najmłodszej idzie to błyskawicznie. Młodzież masowo porzuca praktyki religijne. Według ankiety CBOS w grupie wiekowej 18–24 lata liczba praktykujących z blisko 70 proc. w 1992 r. stopniała do 23 proc.
Państwo, które z budżetu finansuje szkolną katechezę, nigdy się specjalnie nie interesowało, jak wygląda frekwencja na tych zajęciach. Dane zbiera Kościół. Na ile są wiarygodne? Trudno powiedzieć. Nikt tego nie kontrolował. Ale nawet z kościelnych danych wynika, że od lat trwa wymarsz uczniów z lekcji religii. W 2019 r. stołeczny ratusz po raz pierwszy przeprowadził na ten temat ankietę wśród dyrektorów szkół. Wynikało z niej, że w szkołach podstawowych w katechezie brało udział 78 proc. uczniów, a w ponadpodstawowych 45 proc. Grupa ta topnieje najbardziej w klasach trzecich, gdy uczniowie osiągają pełnoletność i mogą decydować sami. We wrześniu ratusz ankietę ponowił i jej wyniki pokazały kolejne spadki. W szkołach podstawowych to obecnie 72 proc., ale to w ponadpodstawowych nastąpiło prawdziwe tąpnięcie – w nich na lekcje religii chodzi już tylko 31 proc. Najmniej w technikach – niespełna 27 proc. W niemal wszystkich liceach i kilkudziesięciu warszawskich podstawówkach trzeba już organizować lekcje łączone dla różnych klas. A są też przypadki techników, gdzie na religię nie ma chętnych w ogóle. Na te trendy nałożyła się deforma Anny Zalewskiej – wprowadziła przeładowane programy i przeciążyła uczniów zajęciami – oraz pandemiczne utrudnienia. Ci, którzy do tej pory chodzili na katechezę dla świętego spokoju, ze względów pragmatycznych z niej zrezygnowali. Uznali, że nie jest to dla nich kwestia istotna. Jeśli ta tendencja się utrzyma, dyskusja o religii w szkole okaże się bezprzedmiotowa, bo problem rozwiąże się sam.
Wprowadzenie
Warto wrócić do początków tej debaty, gdy ponad 20 lat temu, przy ogromnych protestach społecznych, ministerialną instrukcją wprowadzono szkolną katechezę. Obawy płynęły głównie z dwóch środowisk. Strona, nazwijmy ją lewicową, przestrzegała przed dyskryminacją, jaka może czekać uczniów, którzy na religię się nie zapiszą. Ze strony liberalnie nastawionych katolików z kolei była to obawa o desakralizację religii, potraktowanej jako zwykły szkolny przedmiot. Nawet ówczesny premier Tadeusz Mazowiecki przyznał, że postulat episkopatu o wprowadzenie katechezy do szkół go zaskoczył. Jako katolik miał wątpliwości, czy religii wyjdzie to na dobre. Ale uległ, by w czasie trudnych reform uniknąć wojny ideologicznej. Jedni bali się Kościoła, drudzy bali się o Kościół. Jedni i drudzy mieli rację.
Mimo że – jak wynika z sondażu Demoskopu – w 1990 r. tylko 35 proc. Polaków popierało to rozwiązanie, a 60 proc. było przeciw, na religię zapisali się niemal wszyscy; na wszelki wypadek, żeby się nie wychylać, nie robić sobie kłopotów. Wyegzekwowanie zajęć z etyki było batalią heroiczną. Stoczyła ją rodzina Grzelaków, którzy nie chcieli posłać syna Mateusza na religię, żeby od dziecka nie uczyć go hipokryzji, ale też nie chcieli zaakceptować sytuacji, gdy ich syn w czasie katechezy tuła się po korytarzach czy świetlicach. Postulaty, by religia była na pierwszej lub ostatniej lekcji, Kościół sprawnie pacyfikował, traktując je jako zamach na katechezę. W każdej szkole, do której trafiał Mateusz, jego rodzice składali podanie o zorganizowanie zajęć z etyki. Jak wspomina ojciec Mateusza Czesław Grzelak, dyrektorzy przeważnie patrzyli na niego jak na dziwne zjawisko atmosferyczne. Pisał skargi, gdzie się dało: do ministra, prezydenta, rzecznika praw obywatelskich. I dostawał odpowiedzi w stylu: teoretycznie ma pan rację, ale skoro w praktyce to niemożliwe – trudno. Sprawa skończyła się orzeczeniem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, że ta sytuacja jest bez wątpienia formą dyskryminacji. Inni rodzice dostali w ten sposób narzędzie presji. Zwłaszcza że Kościół zażądał (i oczywiście żądanie to zostało spełnione) wliczania oceny z religii/etyki do średniej. A jego obecność w polskich szkołach publicznych była dla niewierzących, innowierców czy obojętnych religijnie coraz bardziej dojmująca. Msze na początku i na końcu roku, wartości chrześcijańskie wpisywane do szkolnych statutów, rekolekcje organizowane na terenie placówki, podczas których niechodzący na katechezę uczniowie są praktycznie wyeliminowani z życia szkoły, wreszcie katecheci, którzy w roli oficera ideologicznego pilnują, by „w piątki zabaw hucznych nie urządzać” i zakazujący halloweenowych zabaw.
Bunt
Bunt narastał, a sprzyjał mu upadający pod ciężarem pedofilskich skandali autorytet Kościoła. Ofiary seksualnych drapieżników w sutannach coraz odważniej opowiadały o swojej traumie, nie kryjąc twarzy ani nazwisk. Runął wizerunek kościelnych legend, takich jak prałat Henryk Jankowski, ks. Ryszard Cybula, abp Henryk Gulbinowicz czy budowniczy Lichenia ks. Eugeniusz Makulski. Kolejne kamyki tej lawiny to „Kler” Wojciecha Smarzowskiego czy filmy braci Sekielskich, które mówią nie tylko o kościelnej pedofilii, ale też o jej ukrywaniu przez polskich hierarchów. I pytanie, czy Jan Paweł II mógł o tym wszystkim nie wiedzieć. Dla coraz większej części społeczeństwa stawało się jasne, że Kościół ma coraz słabszy moralny mandat, by mienić się autorytetem.
Dorota Wójcik, prezeska Fundacji Wolność od Religii, która m.in. doradza niechodzącym na religię uczniom i ich rodzicom, jak egzekwować swoje prawa, przyznaje, że mniej więcej od siedmiu lat liczba interwencji stale rośnie. Dlatego że rośnie świadomość rodziców, ale też – wspomagany przez media społecznościowe – aktywizm. Na mapie naruszeń neutralności światopoglądowej w polskich szkołach od marca do września tego roku zanotowano 1600 zgłoszeń. Najczęściej dotyczą organizowanych na początku i końcu roku szkolnego mszy, gdy całe klasy wysyłane są do kościoła, rekolekcji, egzekwowania od rodziców oświadczeń, że dziecko nie będzie chodziło na religię (podczas gdy zgodnie z prawem to rodzice, którzy chcą, by dziecko chodziło na religię, powinni składać takie oświadczenia), wreszcie plany lekcji, w których nieuczestniczący w katechezie mają tzw. okienka.
– Zdarzają się też takie sytuacje, że np. za nieobecnego historyka dyrekcja przysyła na zastępstwo katechetę i nazywa to „godziną wychowawczą”. Ksiądz zaczął i skończył modlitwą, a podczas lekcji poruszał głównie tematy religijne – opowiada Dorota Wójcik.
A rodzice coraz śmielej na takie sytuacje reagują i nie chcą się dłużej godzić na status ucznia drugiej kategorii dla swoich dzieci. Do Fundacji Wolność od Religii zgłaszają się także rodzice wierzący, którzy nie są w stanie zaakceptować treści wypowiadanych podczas lekcji religii. Gdy prośba do biskupa o zmianę katechety nie działa, zabierają swoje dzieci z tych zajęć.