totumfacka
09.11.11, 17:21
Jestem 28-letnią, podobno atrakcyjną kobietą.
Z moim partnerem mieszkamy razem od ponad 5 lat.
Tworzymy bardzo udany związek, to od początku była (i jest) tzw. wielka miłość: wspólne mieszkanie po 2 tygodniach znajomości, zero kłótni, absolutna sielanka.
Z miesiąca na miesiąc coraz bardziej boli mnie jednak fakt, że on nie ma w planach formalizacji naszego związku.
Kilka razy o tym rozmawialiśmy, ale zawsze z mojej inicjatywy - co jest dla mnie trochę upokarzające - i zawsze to były bardzo trudne rozmowy.
A wynikało z nich, że on nie chce, bo przecież jest dobrze tak, jak jest.
Albo że teraz nie, bo nie ma pracy. A teraz nie, bo za mało zarabia.
A w ogóle to po co, bo kto by przyszedł na ten nasz ślub? (mamy niewielu znajomych, jesteśmy raczej introwertykami, ale jakoś w żadnej innej dziedzinie życia mu to nie przeszkadza).
I tak to trwa: on wie, że ja chcę, ale udaje, że nie ma tematu, a kiedy temat się pojawia - wije się jak piskorz albo obraża.
Mamy za sobą tylko jeden, ale za to poważny kryzys: jemu zdarzyło się "zauroczyć" koleżanką z pracy. To był bardzo trudny czas, przegadaliśmy wiele godzin (ja, jako osoba bardzo dumna, z początku chciałam odejść). W końcu on wybłagał, żebym została, że wybiera mnie, że nigdy więcej, itd. Sama w to nie wierzę, ale postawiłam wtedy ultimatum: albo ślub, albo odchodzę, bo nie zniosę dłużej niepewności po tym, co się stało; chcę, żeby cały cholerny świat się dowiedział, że jesteś mój, a ja twoja. Trochę się zdziwił, trochę oponował, ale był na przegranej pozycji, więc się zgodził.
Po czym ja czekałam na jakiekolwiek kroki w tym kierunku z jego strony.
A tych nie było. Temat zmarł śmiercią naturalną, rozmył się.
Od tamtego pory (już ponad pół roku) wszystko jest cudownie, (prawie) tak jak wcześniej.
Ja już nigdy więcej tematu ślubu nie poruszę, bo i tak wstyd mi przed samą sobą, że zrobiłam to tyle razy. Zawsze uważałam, że powinno być na odwrót: to mężczyzna powinien się starać, zorganizować zaręczyny, których nie będę się spodziewać, itd.
A tu klops - marzenia - marzeniami, a życie - życiem..
Kocham go jak nikogo nigdy wcześniej, jest jedyną osobą, z którą chciałabym się zestarzeć.
On zapewnia, że czuje do mnie to samo.
Zaznaczam, że oboje jesteśmy niewierzący, więc w grę wchodzi tylko ślub cywilny.
Nasze rodziny bynajmniej na sformalizowanie naszego związku nie nalegają.
Oboje jesteśmy z pełnych, nierozbitych rodzin - żadnych traum z rozwodami rodziców itp.
Jak myślicie - czy on trwa w związku ze mną, bo tak mu wygodnie, a w rzeczywistości czeka tylko na okazję poznania kogoś nowego...?
Coraz częściej zaczynam tak właśnie o tym wszystkim myśleć...