azurana
14.09.10, 12:28
Usłyszałam to pojęcie kilka lat temu na jednej z terapii. Przeżyłam poważny szok i załamanie. A zarazem przełom w kierunku poprawy. Jestem nowa, czytam forum od paru miesięcy, poruszam ten temat z wahaniem, bo wiem jaki jest trudny. Ale może warto o tym porozmawiać? Chociaż każdy przypadek jest inny.
Dla mnie korzyścią była troska otoczenia, zainteresowanie, towarzystwo, które nie zawsze potrafię sobie zapewnić w zdrowy sposób, ponieważ w dzieciństwie, kiedy był czas na uspołecznianie się, ja żyłam problemami swojej matki. Czułam złość, z której nawet nie zdawałam sobie sprawy, że wszystkiego muszę się uczyć sama. Że "mam zaległości". Nie umiałam dorosnąć i karałam za to otoczenie, od którego byłam zależna.
Kiedy zdałam sobie z tego sprawę postanowiłam odebrać sobie "korzyści". Mam to szczęście, że moja depresja nigdy nie prowadziła do myśli samobójczych, nie musiałam być hospitalizowana. Zdiagnozowano u mnie dystymię i fobię społeczną. Bardzo rzadko miewam epizody, kiedy wpadam w depresję głęboką i zawsze wywołane są one czynnikami zewnętrznymi (przestaję być zadowolona ze swojego życia, a boję się zmian). To się zdarza raz na parę lat, grzecznie biegnę wtedy po leki i robię to, czego się boję.
Drastycznie ograniczyłam swoje kontakty z rodziną (po "oczyszczeniu atmosfery" relacje między nami są poprawne, dużo zdrowsze. Im rzadziej się widujemy, tym bardziej się kochamy;)), zerwałam z partnerem na którym się "obluszczyłam" i nie szukam kolejnego, uczę się inicjować kontakty społeczne, zawsze kiedy się z kimś umawiam staram się być skupiona zarówno na nim jak na sobie, doceniać to co dostaję i pamiętać o zasadzie wzajemności. To ciężka harówka, ja mam tyle niezdrowych nawyków, jestem jak duże dziecko...
A jak Wy rozumiecie korzyści z choroby? A może nie istnieją one dla Was?