berrin
27.04.17, 14:35
Kochane.
Zgodnie z tytułem - prezencik ode mnie dla Was. No, wstępik do prezenciku.
To będzie szło duzo wolniej niż "Budowlani" (chyba, ze zostane przez Was uciszona, to w ogóle nie będzie szło

), ale postaram się, żeby szło w akceptowalnym tempie.
Trupa na razie nie ma.
"Suchy dok"
Wszystko wydarzyło się dlatego, że naspawałam się butaprenem. I nawet nie mam argumentu, ze przypadkiem albo niechcący – ponieważ zdarzenie nastąpiło z klasycznej, kodeksowej wręcz winy nieumyślnej, w tym wypadku z tak zwanego niedbalstwa, które, jak wiadomo, ma miejsce wtedy, kiedy sprawca nie przewiduje oczywistego skutku swoich działań, choć ewidentnie powinien. Ja tez nie przewidziałam, chociaż powinnam.
Kwiecień nastał bardzo piękny, słoneczny i wyżowy, ale jednocześnie zimny potwornie, temperatura rzadko przekraczała 5 stopni, w nocy spadając poniżej zera. Nikt się tego nie spodziewał, marzec wyglądał całkiem normalnie i wystawienie łodzi z hangaru odbyło się zgodnie z planem, zwolniliśmy miejsce następnym i zaczął się dramat.
Przy tych nieszczęsnych pięciu stopniach powyżej zera nic – ani poliuretanowe farby, ani żywice do laminowania, ani kleje i lakiery nie wiązały tak jak powinny. Na puszkach stało jak wół – używać w temperaturze 10-20 stopni - i legalistyczne materiały remontowe za nic nie chciały się dostosować do okoliczności przyrody. Pomysł, żeby przeczekać całą anomalię i zabrać się do pracy, kiedy zrobi się choć trochę cieplej, padł, ale został szybko odrzucony – nie było czasu na przeczekiwanie, bo na pierwszego maja mieliśmy zaplanowane wodowania, a na trzeciego hol Wisłą i inne atrakcje, wymyślone wspólnie przez władze miasta i hufca i nie było jak negocjować. Sam Najgłówniejszy Komandor uzgodnił z miastem, ze tegoż trzeciego popłyniemy Wisłą spowici w galę flagową, Anka dostawała drgawek na samą myśl, a ja zastanawiałam się, czy jeśli wstawimy do naszej Nadziei farelkę, to raczej spowodujemy pożar - czy raczej nie.
I tak przeczekaliśmy pierwszy tydzień najgorszego zimna, zajmując się szyciem żagli i wożeniem końcówek lin stalowych do zawalcowania. Potem Bogdan przyniósł prognozy Admiralicji dla Europy Środkowo-Wschodniej i uznaliśmy, ze skoro Admiralicja nie żywi nadziei na rychłe ocieplenie, to my też nie powinniśmy. W efekcie klejenie elementów dywanikowych, to jest wewnętrznych okładzin burt w mesie i podsufitki w dziobie oraz montaż drewnianych ramek, zasłaniających bardzo mało efektowne i nader agresywnie ostre wkręty w pleksie bulajów, nastąpiło w chwili, kiedy temperatura na zewnątrz wynosiła równo dwa stopnie na plusie, ręce grabiały, żeby szczękały, a żeby doprowadzić kleje i laminaty do konsystencji roboczej, trzeba było wepchnąć je sobie za dekolt.
Przyszłam do pracy przy łodzi w porze najstosowniejszej, po jedenastej wieczorem, bo wcześniej studiowałam, co zajmowało mi masę czasu i pracowałam zawodowo, co tego czasu zajmowało mi jeszcze więcej, ale przynosiło choć trochę środków na zakup na przykład wykładziny dywanowej na podsufitkę. Planowałam ją przyciąć i przykleić w dziobie. Przycięcie załatwiłam szybko, bo szablony Bogdan zrobił znakomite, poza tym do rozłożenia się z przycinaniem wykładziny można było użyć niewielkiego kawałka wolnej podłogi w hangarze, gdzie panowała luksusowa temperatura ośmiu stopni. Ale potem trzeba było ją przykleić.
Żeby ją przykleić, trzeba było rozwiązać dwa problemy. Po pierwsze, podnieść temperaturę wewnątrz łodzi do niezbędnych dziesięciu stopni, po drugie, sprawić, żeby ta temperatura utrzymała się przez co najmniej kluczowe dwie godziny, żeby klej załapał. Potem już sobie mogło być chłodniej, tempo, w jakim spoina planowała uzyskać pełną wytrzymałość było mi całkowicie obojętne, miała na to w końcu niemal trzy tygodnie i powinna zdążyć.
Problem pierwszy rozwiązałam przy użyciu luksusowego termowentylatora, wyniesionego z domu ojcu spod serca i nieco mniej luksusowego przedłużacza przemysłowego, który po zwinięciu kabla, jako całość ważył prawie 15 kilo i który osobiście przywiozłam z budowy. Przedłużacz rozwiązywał zresztą także kwestię oświetlenia – dopinałam kabel z oprawką i żarówką i miałam światło. Wprawdzie kabel ten nie był tak elegancki jak ten od przedłużacza i wtyczka słabo siedziała, ale zamierzałam umocować całość raz a dobrze i już jej nie ruszać, więc była szansa, że będę cos widzieć. Problem drugi – i tu właśnie nastąpiło kodeksowe niedbalstwo – zlikwidowałam wstrząsająco prosto i równie inteligentnie, starannie zamykając luk dziobowy i zejściówkę na rufie i w ten prosty sposób uszczelniłam się w środku jachtu razem z ciepłym powietrzem, podsufitką i butaprenem.
Po podpięciu do sieci wszystko zadziałało zgodnie z planem, żarówka świeciła, grzejnik dmuchał ciepłem, zaczekałam, aż termometr pokaże piętnaście stopni, wyłączyłam go, żeby mi nie podpalił rozgrzaną spiralą oparów kleju, sprawdziłam, czy mam gaśnicę w zasięgu ręki i zabrałam się do roboty.
Trochę nawet sobie pośpiewałam, skoro nikt mnie nie słyszał, mogłam sobie pozwalać. Kilka dni wcześniej udało mi się śmiertelnie zdziwić Zbyszka, który, podobnie jak ja, był pewien, że został na HOW-ie sam i który przechodząc obok burty naszej Nadziei został znienacka zaatakowany pieśnią rewolucyjną i dowiedział się, ze krew naszą długo leją katy. Jakoś przy tych klimatach zawsze najlepiej mi się pracowało rękami.
Po godzinie przestawiłam grzejnik pod samą zejściówkę i odpaliłam go ponownie, bo wprawdzie spowita w plandeki i zabezpieczona czym się tylko dało od zewnątrz łódź stygła niezbyt szybko, ale jednak stygła. Wyłączyłam go dopiero, kiedy czarowny smród kleju połączył się z podejrzanym aromatem tlącego się laminatu – ale wtedy w środku panowała już atmosfera jak w dobrze ogrzewanej kuchni podczas gotowania obiadu dla ośmiu osób. Zrobiłam się głodna, zastanowiłam się przez chwile, dlaczego niczego jadalnego ze sobą nie zabrałam, nie doszłam do żadnych wniosków i uznałam, ze w najgorszym razie zeksploruję szafkę stolarza Jurka, który suszył sobie w niej chleb dla królików. Potem całkiem zapomniałam o jedzeniu, bo cholerna podsufitka w jednym miejscu w ogóle nie dawał się utknąć pod listwą, musiałam tę listwę oderwać a potem na nowo przykleić, wszystko to w pozycji częściowo leżącej, w samym dziobie, gdzie straszliwie brakowało miejsca na wszystko, a najbardziej na moją prawą rękę.
Po jakichś trzech godzinach jednak skończyłam pracę i dopiero wtedy zorientowałam się, że chyba trochę dziwnie się czuję. Jacht nawet po zamknięciu go od środka nie był doskonale szczelny, ale wystarczająco, żeby klej zadziałał i na podsufitkę i na mój umysł.
Najpierw poczułam, że mi niedobrze. Potem, próbując opuścić wnętrze jachtu (nawet nie ze względu na pragnienie tlenu, bardziej na myśl, ze sama będę musiała sprzątać) zorientowałam się, ze kierunki jakoś się poprzestawiały i nie wiem, gdzie jest góra, potem nie umiałam odsunąć klapy w wejściu a potem, kiedy wreszcie wylazłam do kokpitu, prawie się zabiłam o kłąb kabla z przedłużacza, przy okazji wyrywając nogą wtyczkę od żarówki i z ulga witając chłodną ciemność. Jeszcze tylko walnęłam piszczelem o falochron i padłam na zimny i mokry laminat pokładu.